Darmowe ebooki » Wiersz » Biała książka - Bianka Rolando (jak czytać książki przez internet za darmo TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Biała książka - Bianka Rolando (jak czytać książki przez internet za darmo TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bianka Rolando



1 ... 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24
Idź do strony:
słów i boleści, bezkrwawo 
Me słowa stoją w prawie równych szeregach, równo 
by atakować stoją w zdaniach zdyscyplinowane 
Zaszczepiłam w nich silną chęć do walki z tobą 
Ta niecierpliwość niszczenia w nich zatopiona 
Pulsują w rytmach i gramatykach niby to spokojnie 
gotowe jednak do falstartu mściwego, już wyją, już 
Chcą rozproszyć twoje dawne szeregi, falangi skryte 
Uważaj, zaraz oblepią cię, chciwie szukając spełnień 
jak pijawki, które miały być magicznie uleczające 
Ja chowam się za ich zwartymi szeregami 
planuję strategię muzyczno-wojenną 
z falującymi liniami zapisującymi mój gniew 
Takie wielkie widowisko, gdzie wszyscy giną 
w tragiczny sposób na wieki, z medalem rdzawym 
Jak zakopać cię martwym, kneblując pieśni zgaszone? 
Twój głos potrącony niech nie wydobywa się na wierzch 
Ile trzeba węgla brunatnego wsypać w twoją dziurę 
ile węgla ma dostarczyć Polska Spółka Energetyczna 
ile ton gliny trzeba wyłożyć na twój grób domniemany 
by zapomnieć o twoim lamencie w Głuszy? 
Nie dam ci już więcej tej harfy bezstrunnej 
Wszystkie siedem strun zaszarpanych 
nie da się ich już nigdy naprawić 
Czarne jej obramowanie puste 
by rezonans wzmóc 
teraz na tobie się szarpie 
na tobie ta szarpanina, trwa gra 
Słyszę kolejną duszę zniszczoną 
swym nieumuzykalnieniem zmęczoną 
Wzgardzona wobec, szczerzy swój dźwięk 
rozdziera on moją głowę skarłowaciałą, wrytą 
Ból szkicuje we mnie żałosne rysunki wyciągane 
W szkicownikach ciągnę te rysunki kolekcjonera 
Nie usłyszeć tych chórków otępiałych z bólu 
Niestety brodzę w melodiach, brodzę ciężko 
w melodiach, których się nie śpiewa 
w pierwszej osobie liczby pojedynczej 
Nigdy nie powinno się ich śpiewać  
 
Pieśń dwudziesta. Lukrecja nuci na bezdechu
Podnoszę swój głos nisko, za nisko podnoszę znów 
spod czoła gniewnego i zachmurzonego Lukrecji 
noszącej w sobie same trucizny w ustach, w języku 
Ona w sukienkach przewiewnych nosiła paczuszki 
Moja pieśń ma smak fałszywy, trujący śmiertelnie 
Pocałuj mnie namiętnie w usta, a dam ci ich smak sobą 
Spróbuj, zasmakuj tych związków we mnie chemicznych 
Mojej cierpkości wonie zagubione degustuj swobodnie 
Mając dwadzieścia parę lat urodziłam zgniły owoc 
Córka, zakradła się do mego brzucha i tam spała 
Ja wtedy studiowałam medycynę w białym kołnierzu 
Ona przerwała mi swym krzykiem wszystko, me plany 
Urodziłam ją, choć marzyłam o aborcjach kwiecistych 
Całoczerwony potwór, ciągle domagał się mnie bardziej 
Rosa, tak ją nazwała moja matka, ja jej nie chciałam 
nie chciałam jej nazywać, wołać po imieniu do siebie 
Nie przytulałam jej, nie karmiłam, nie patrzyłam na nią 
nienawidząc jej najbardziej na świecie, za tę jej niewinność 
za uzależnienie od Lukrecji zwaną dalej Potężną 
Nie przerwie mi planów jej byt jasny, złożony do łóżeczka 
w te pościele, w ubranka dla najmniejszych, tkanych 
Dziecko nie lubiło mej obecności bliskiej i dalekiej 
Unikała mnie, płakała, gdy przychodziłam z pracy, z apteki 
Praca sprzątaczki, wycieraczka po nocach, po nogach 
Miałam być królową, królową cennych skarbów ukrytych 
szmaragdowych buteleczek, odważników miedzianych 
Wracałam do sutereny, gdzie była ona czuwająca 
Spoglądała na mnie coraz rozumniejsza, wiedziała wszystko 
jak bardzo jej nienawidzę, jak bardzo jej nie chcę i nie kocham 
W cichości swego serca wymyśliłam pewnego dnia śmierć 
Zatruję swą córkę najjaśniejszą Rosę, zabierającą mi władzę 
orędującą, taką nieskazitelną, pewną swej obecności 
Zaplanowałam to w szczegółach, obmyśliłam skład 
Znałam się trochę na tych substancjach, na ich brzmieniach 
Postanowiłam wyśpiewać nową pieśń głosem pewnym 
Plan dawał mi energię do życia i radość wielką 
Tego wieczora nie było mej matki stróżującej cierpliwie 
Przygotowałam kaszkę z morelami, z dodatkami skrytymi 
Skradłam je z apteki cichutko, niezauważalnie w nocy 
Nakarmiłam jej twarz, nie chciała jeść mi z rąk 
Wykręcała główkę na boki, nieświadomie się broniąc 
przed nieznanym smakiem matczynej ręki, z dzikimi owocami 
Za mamusię jeszcze pięć, łyżeczkę za mamusię, ta ostatnia 
Umyłam ją pierwszy raz, z pewną dozą uczucia dla odchodzącej 
ceremonialne, tkliwe obmywanie prawie że trupa 
Spoglądała na mnie prawie ciepło, głaszcząc mnie po policzku 
Ułożyłam ją do łóżka i czekałam z niecierpliwością na jej sen 
W głowie plotłam już nowe historie bez dwuletniej córki 
Próbowałam ją budzić, a gdy nie usłyszałam oddechu 
owinęłam małe ciało kocem i zawiozłam na działkę 
Zakopałam ją pod zwiędniętymi porami, z zimna umierającymi 
mrucząc kołysanki, uśmiechając się do siebie w nocnej aurze 
W mieszkaniu zaaranżowałam włamanie nieznajomego i zniknięcie 
Nie odkryto intrygi skrytej, przez lata córka była poszukiwana 
Pogrążona w fałszywym żalu cieszyłam się spokojem i ciszą 
tylko matka spoglądała czasem tak samo niepewnie 
tak, jak kiedyś spoglądała ona, ten okropny bachor zaginiony 
Już śpij, kochanie, Lukrecja założyła własną firmę kosmetyczną 
o nazwie Rosa, widzisz osiągnęłam sukces rynkowy i medialny 
Zaprawdę powiadam wam, świetna nazwa firmy produkującej róż 
Wyszłam za mąż za chłodnego człowieka, on umiał liczyć 
za człowieka, którego nie kochałam, a on nie kochał mnie 
Nie posiadałam dzieci, Lukrecja się wysterylizowała na zawsze 
W wielkich, chłodnych wnętrzach o różanych odcieniach trwałam 
Odpoczywałam, nakładając tłuste kremy na mój rozkład powolny 
Ostatecznie zginęłam tragicznie, w wypadku samochodowym 
mając niecałe pięćdziesiąt lat i doczekawszy bajecznej fortuny 
W zimowy wieczór jadąc swym luksusowym autem lustrzanym 
wpadłam w poślizg, rozbiłam wóz o drzewo olbrzymie 
Poczułam wielki huk i ból, ostatnie, co zobaczyłam w lusterku 
to były gałęzie tego drzewa, wyglądały jak pory zziębnięte 
takie rosły kiedyś na owej działce, gnijące i martwe już 
od niespodziewanych przymrozków 
 
Pieśń dwudziesta pierwsza. Rosetta
Wywinięta wnętrzem na zewnątrz zobaczyłam się 
Wstyd ogarnął mnie wielki, rozpacz powłóczysta 
Ktoś pytał głosem mej córki Rosy nieumiejącej mówić 
Wystraszyłam się rozpoznania trującego zapachu 
Skurczyłam się w histerii, w wywyższeniu swoim 
Drzwi piekła się zatrzasnęły za mną z hukami ciężaru 
Zobaczyłam na ich odwrotnej stronie narysowane koło 
To była rosetta 
Witraż wybity przeze mnie w kształcie kwiatu umarłego 
Zostałam wtłoczona siłą w najmniejszy detal tej układanki 
Skazałam się na ciągłe podzielanie się, ściśnięcie jednoczesne 
Wszystkie te ramki ołowiane pełne były goryczy ściętej 
po tym, co się mogło kiedyś stać, a się nie stało przez kolec skryty 
Nie było żadnego prześwitu, okno dekoracyjne na mrok 
tylko mrok się w nim odbijał pojedynczym kolorem moim 
Zgnieciona do nawetniemilimetrów 
byłam fragmentem rysunku potępionego w katedrze ciemnej 
Odwrócona katedra iglicami w nas wpięta, ból perfekcyjny 
Mogę myśleć tylko o niej, inne myśli zostały mi podcięte 
Nie mogę odwrócić oczu, tylko szczegółowo trwam w śmierci 
Tylko ja wypełniam jedno pole tej konstrukcji, reszta jest pusta 
Nigdy ich nie wypełnię żadnym niedostępnym mi lekarstwem 
ukradzionym od boga lub z apteczki diabła najniższego 
W pustych polach dookoła czuję obecność Innych, pląsających 
Ustawiają miliony luster, bym się sama wciąż potępiała 
Te lustra płatkami błyszczą we mnie, mój płacz nade mną 
a one śmieją się jej głosem i mają jej echa w sobie, odbicia 
Śpiewają pieśni tortury; skonstruowane przez Lukrecja™ 
wielce szanowna i potężna w swej figurze z pęknięciem 
 
głosem Rosy17
piękna jest ta róża w ciemności hodowana 
w piwnicach przechowywana wraz z zimnymi włosami porów 
oto działka, hodowla amatorska warzyw umarłych 
oto grządki rozkopane równomiernie i cicho, by nie słyszano 
ten kwiat podziemny, podlewamy rosą bolesną 
nie stępił się jego przepiękny widok, nastrój w tobie 
patrz na nas, na lustra wszystko widzące ostro, dostrzegające 
wyolbrzymiają teraz twą rozpacz, smutek skulony w miazdze 
stałaś się nieważnym kawałkiem, którego śmierć obwieszczamy 
psujesz całą kompozycję, jej urok, ciągle odrzucaną za smak 
nakarmimy cię papkami, których jeszcze nie znasz w boleści 
specjalizujemy się w tym tajnym ziołolecznictwie od wieków 
przez wieczność trucizna w tobie będzie nabrzmiewać 
lecz nigdy tego segmentu nie rozsadzi, nie uwolni cię 
no, to nasza ukochana lukrecjo, może jeszcze jedną łyżeczkę 
za córeczkę  
 
Pieśń dwudziesta druga. Czwarta pieśń wojenna gratis
To dostaniesz ode mnie za karę 
czwarta pieśń wojenna gratis 
z gałęziami ciernia i stroikami 
Są one z dawna przeklęte, suszone 
Przykleję ci tę pieśń niezgrabnie 
taśmą klejącą owiążę, dołożę ją 
do całości jako upominek drobny 
byś ją zaniósł i przechowywał 
położył ją w jakiś starych szafkach 
Wraz z innymi pieśniami zabierz ją 
Tu słowa są ostre, raniące wokoło 
Nie na sprzedaż, ale za darmo dostarczę 
pod wasze dobrze ocieplone domy 
Lukrecja włożona w ramkę dekoracyjną 
milknie w latyfundiach odziedziczonych 
A przede mną już ćwiczy swe solówki 
bogini wojny upadła, pokaleczona mocno 
Pewnie to ona zaśpiewa w dzisiejszy wieczór 
Uszy podkulają się z nienawiści do nowego 
więc szykuję nową pieśń wojenną 
śpiewa się ją przed bitwą krwawą 
kiedy ciemnieją nasze oblicza, skrywane 
pod tarczami jak parasolami 
przed świtaniem schowani w swych ciałach 
Taka pieśń jest dobra, gdy gorączka wielka 
gdy wszystkie noże wpychają się same 
do naszych rąk gniewnych i zaciśniętych 
by się oklepywać mocno, do złamań wielu 
Po bokach kruszyć twarde krawędzie wroga 
do akompaniamentu potrzebujemy lęku 
i huków, i armat największych z dziurami 
w które wkłada się bomby rozrywające 
cały świat i niebo spokojne przedzielające na poły 
Teraz ściągajmy te kominiarki terrorystyczne 
maseczki upiększające nas w walce z tobą 
Jakże piękne są dziś te dziwne barwy wojenne 
Pokażmy swe nierozpoznawalności ciemne 
niech ujrzą kolejną twarz nieludzką prawie 
Pokażmy swe oblicza wyniosłe, wszystkim 
Zło jest gratis do niebiańskich smakołyków 
tylko tak to jest zapakowane i przemycane 
 
Pieśń dwudziesta trzecia. Badb Catha kracze
Krótkie włosy zachodzą mi na oczy 
nie widzę nic prócz ich ostrych końców 
Badb Catha wspaniała, groźna niezwykle 
kracze w dalekich krainach nieznanych 
Wykształcona w dobrej rodzinie przyzwoitych 
Pani kruk, panienka z dziwnym spojrzeniem 
Studiowałam fotografię z ocenami celującymi 
Lubiłam fotografować w czerni-bieli reportaże 
Potem młodziutka, pachnąca wyjechałam do Afryki 
dokumentować narastającą tam wojnę diamentową 
Dzięki dostępnym mi stale pieniądzom żyłam dobrze 
Poznałam go na wytwornym, cukrowym przyjęciu 
tamtejszego króla plemienia morderczego, wężowego 
Zaoferował mi wielkie złoża kokainy i wina 
Zostaliśmy przyjaciółmi, szanował mnie jak siostrę 
spoglądał w me zaczernione, przekontrastowane oczy 
Mówił, że widzi w nich śmierć, którą on kocha 
Podczas jednego z seansów, gdy oblepieni złotem 
bielusieńkie, magiczne mączki z puzderek 
wpadliśmy razem na zły pomysł, przekrzykując się 
Może podał go nam równocześnie jakiś demon 
ta nasza wspólna zgoda, jednomyślność wtedy 
Wiedział on od dawna, że lubię fotografować śmierć 
niby to przypadkową, to zwierząt, to kwiatów dzikich 
Zajmował się narkotykami oraz ich dystrybucją 
był właścicielem paru magazynów z słodyczami 
miał też żelazną czwórkę zajmującą się zabijaniem 
Śmierć drobnych narkomanów, zbyt głośne prostytutki 
rodziny konkurencyjnych handlarzy i niecni klienci 
wioski nie współpracujące z nim, na śmierć skazane 
Ustanowiliśmy układ, utkwił on w nas, mocno związał 
On mi dozwalał robić zdjęcia tym zamordowanym 
w których jeszcze życie się tli, bym mogła oglądać 
napawając się widokiem ich odchodzenia i cierpienia 
Tę noc spędziłam z Tym, co dał mi władzę oglądania 
W mych nozdrzach już czułam wielką tajemnicę 
Me podniecenie, me drżenie było wielkie, niezwykłe 
Pierwszy raz zdarzyło się to w niedalekim porcie 
podczas przeładunku miał być usunięty jeden oszust 
Jechałam w samochodzie, prawie frunęłam jak kruk 
zobaczyć ciepłe pole bitwy, napawać się widokiem 
Strzelanina była krótka, wyszłam, spoglądając na niego 
Błagał mnie o litość i ratunek, powoli i dostojnie 
ustawiłam aparat, zaczęłam go fotografować cicho 
Modlił się chyba, zasłaniał się przed mym uśmiechem 
Podniecenie ogarnęło mnie wielkie, bo Oto Jestem 
Bogini wojny syci swe kontrasty w skali szarości 
jak walczy się ze śmiercią, jak śmiesznie się ucieka 
Innym razem mój ukochany postanowił wybić wioskę 
Pojechałam wraz z nimi, czekałam w furgonetce 
aż zakończą przygotowania do mej uczty wieczornej 
Krzyki kobiet, wrzaski dzieci i męskie płaczliwe głosy 
podniecały mnie do tego stopnia, że cała piałam 
Nie byłam w stanie zapanować nad euforią 
uśmiechem mego wielkiego spełnienia i radości 
Gdy już otworzyli drzwiczki, kaci całowali mnie po rękach 
Nikt się przede mną nie schroni, zabiorę jego duszę 
do mych skrzynek czarnych i tajemniczo zamykanych 
W fotografiach pozowali zmuszeni do ostatniego uśmiechu 
Widziałam te twarze popaprane, anatomiczne konstrukcje 
Dzieci skulone, wyciągające dłonie do skrzydeł kruka 
Kroczyłam między ich ciałami, ja, królowa ich umierania 
Jakże dziwne kwiaty pokrywają tę łąkę, jakże dziwne pole? 
Setek zdjęć, ujęć z różnych śmierci i cierpień wielu 
Me suknie w czarnej krwi umoczone jak opłatek łamany 
Mogłabym ratować ich przed odchodzeniem, tamować 
ich krwotoki, sklejać tętnice przerwane w jednej chwili 
ale białe oblicze wyniosłe unosiło się nad nimi 
Tylko na pamiątkę zachowywałam ich wizerunki, portrety 
portrety trumienne nieznanych żołnierzy, cichych rodzin 
W zielonej, soczystej wilgocią dżungli schowana śmierć 
której i tak nikt nie zauważy, nie osądzi, bezkarne me hobby 
Król koki sprowadził mi nawet chłopca umiejącego wywoływać 
zdjęcia w żółtych kuwetach, suszył je na ciepłym powietrzu 
Wisiały te zdjęcia na sznurkach jak prania, drżały na wietrze 
Zefir muskał je, kołysał te wizerunki, co litości nie doznały 
Mój techniczny wkrótce sam się powiesił na tych sznurkach 
Na którejś z fotografii rozpoznał swe dziecko i żonę dawną 
Wisiał wraz z tymi zdjęciami, kołysał się na ciepłym wietrze 
Nadużywałam słodkich narkotyków, pod rzęsami je nosząc 
Zwycięska w czarnych sukniach u królów afrykańskich 
Sprzedawaliśmy im najlepsze wyroby cukiernicze w okolicy 
wraz z bronią do wojen krwawych i potępiających rzesze 
Nad czarnymi łepkami płynęła biała królowa, język maczająca 
przygryzając z podniecenia do krwi oczy zachodzące mgłą 
na wspaniałych wypoczynkach sprowadzanych z mediolanów 
Mój wielki król zawsze prosił mnie o podjęcie decyzji 
strategiczne było me krakanie głodne śmierci i krwi 
Opowiadałam mu często, jak odchodzą jego wrogowie 
Pokazywałam mu zdjęcia dawnych niepodporządkowanych 
Śmialiśmy się
1 ... 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24
Idź do strony:

Darmowe książki «Biała książka - Bianka Rolando (jak czytać książki przez internet za darmo TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz