Nowa Kolchida - Wacław Gąsiorowski (jak można czytać książki w internecie .txt) 📖
Wydana w 1932 r. Nowa Kolchida to publicystyczna opowieść Wacława Gąsiorowskiego o Ameryce, oparta została na wnikliwej obserwacji autora, a także m.in. na aktualnych danych statystycznych.
Jest to opowieść krytyczna, a jednocześnie rzetelna i pozwalająca docenić mocne strony kraju odrębnego, nieporównywalnego z innym na świecie, będącego przez wiele dziesięcioleci mekką marzeń o wolności i nieskrępowanej samorealizacji.
- Autor: Wacław Gąsiorowski
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Nowa Kolchida - Wacław Gąsiorowski (jak można czytać książki w internecie .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Wacław Gąsiorowski
Lodów jest mnóstwo rodzajów, gatunków, są oczywiście całe fabryki lodów, lody rozwożą potężne wehikuły ciężarowe, lody pędzą w specjalnych stalowych „pulmanach”, lody bywają różnokolorowe, podlewane sosami, przekładane konfiturami, zdobione kremami, wszystkie smakowite, z reguły chemiczne, z reguły na najświeższym kondensowanym mleku prosto od krowy.
Czym jest „ice cream” w Stanach Zjednoczonych, starczy przypomnieć, że w roku 1927 wyprodukowano trzysta trzydzieści pięć milionów galonów, a więc tyleż niemal naszych garnców221, z czego wynika, że już w roku 1927 na jednego mieszkańca (licząc w tym niemowlęta, starców, żołnierzy etc.) wypadało po 2,85 galona rocznie na jednego mieszkańca, a więc prawie po trzy nasze garnce lodów!...
„Ice cream’owi” przeciwstawia się jedynie chyba „chewing gum”, po polsku guma do żucia, którą szczególnie sfery popularne uwielbiają i obracają w buziach, pysiach i gębach z szybkością kilkudziesięciu obrotów na minutę, skazując niejako rodzaj ludzki do znajdywania w nim pierwiastków właściwych stworzeniom przeżuwającym.
Ta „guma” nie jest artykułem do pogardzenia, produkcja jej przechodzi sześćdziesiąt milionów dolarów rocznie. Biorąc pod uwagę taniość artykułu, wyrabianego z gumowych odpadków i słodkawo-anyżowo-miętowej zaprawy, jest to suma znaczna. I w ostateczności sympatyczniejsza aniżeli owe miliony funtów prymki222, którą szczególniej wysoka rasa „nordycka” wypycha sobie policzki, wytryskując z jam ustnych potoki brunatnej posoki.
„Ice cream” jednakże panuje, króluje i właściwie z jednym tylko przysmakiem brata się chętnie, z jednym tylko w całkowitej żyje harmonii, na imię mu „hot dog”, co się wykłada „gorący pies” — a co bez aluzji jest tą przepopularną, przeulubioną w Stanach Zjednoczonych kiełbaską... na gorąco.
Gdzie się tylko obrócić, kędy spojrzeć, kędy się zatrzymać, na stacjach i stacyjkach, tuż przy chodnikach, na ścianach, na parkanach, w poczekalniach tramwajowych, przy benzynowych pompach, na budach przydrożnych, wszędzie jeden i ten sam nadpis kabalistyczny, niby zew nad zewami: „ice cream — hot dog” — więc „lody i parówki”, choćby z byle ścierwa, ale na gorąco... choćby z sacharyny, ale lody, lody!...
Te dwie ostateczności łączą się, uzupełniają...
Gorze223 organom trawienia, licho się dzieje żołądkom, gdyż pomimo krów dojonych, bodajby do krwi, elektrycznością, żywione bywają przeważnie margaryną, vegetaliną, butteryną i wszelkimi wynalazkami, których zaletą nie jest nawet taniość, lecz choćby tylko większa niż masła zdatność.
Gorze ślepym kiszeczkom! Na szczęście giną krociami, schodzą na szczątkowy ślad prabytu...
Amerykanie są gościnni, radzi są odwiedzinom, radzi towarzyskiemu obcowaniu, ale raczej na sucho, w ostateczności szklanka herbaty, jakiś biszkopt czy kawałek tortu, byle najmniej zachodu. Gdy nie można inaczej, więc kanapki, miniaturowy kawałek sera lub szynki wciśnięty między dwa skraweczki chleba, a na wierzch oliwka przyszpilona wykałaczką.
Bo co więcej, to doprawdy kłopot. Głupstwo wydatek, ale ta krętanina, zmywanie naczyń, nakrywanie, sprzątanie. Chata jest bogata, ale ma wszystkiego akurat, nigdy więcej i żadnych względów dla intruzów, dymikominków lubiących celować do jadalni.
Jeżeli wypadnie taki przymus, gdyż trzeba pomimo wszystko kilka razy do roku zaprosić, odwzajemnić się, wówczas Amerykanin się poświęca, skoro nie może hotelem się wyręczyć.
Przyjęcie odbywa się solennie, według ostatnich wskazań miejscowego savoir vivre’u.
Blat szklany na stole, a na szklanym blacie ostatni szyk, maderskie patarafki tworzą indywidualne obrusiki. Pan domu prezyduje, odmawia, mruczy lub tylko milczeniem „markuje” modlitwę. On kraje mięsiwa i, mając pod ręką dodatkowy stoliczek, nakłada każdemu porcję na talerz i stroi ją dokoła równomiernym garniturem warzyw. Nie ma obnoszenia półmisków. Każdy otrzymuje po równo, ani mniej ani więcej.
Czasu jedzenia należy baczyć na etykietę. Damom siadającym trzeba podsuwać krzesełka; krając mięso, widelec trzyma się w lewym ręku, a nóż w prawym, ale podnosząc nabrane jedzenie na widelcu, należy przełożyć go do prawej ręki, a lewą pozostawić w bezruchu. Konwersację ogranicza się do wymiany jak najgładszych zdań, nie zgadzając się, nie można oponować, na wyrażenie wątpliwości starczy przydech. Gość obowiązany jest chwalić wszystko, co jest na stole, obwieszczać za „delicious”. Po skończonym obiedzie, podziękowań ani reweransów się nie składa. Pani domu na pewnym szczeblu towarzyskim ani żadnej innej pani nie całuje się nigdy, nawet w rączkę, na innym znów całuje się w rączkę zawsze. Szczególnie byle drobiazgu wystrzegać się należy, jeżeli się zasiada przy stole, kędy na chwilę posiłku są gaszone elektryczne lampiony, kędy palą się uroczyście cztery starodawne świece stearynowe, no a znów inaczej tam, gdzie do stołu zasiadają najpierw panowie, którym wraz z gospodynią domu usługują przybyłe w gościnę panie, a dalej dopiero, kiedy rodzaj męski jest nasycony, same spożywają. Na pewnych zebraniach po deserze wszystkie panie opuszczają stół, przechodzą na jednopłciową pogawędkę — panowie zaś zostają, spowijając się kłębami dymu i pociągając mocno wódkę z lodem lub racząc się najdziwaczniejszymi produktami prohibicji, jak winem z krowiego mlecza, winem z bzu, siwuchą z kartofli, samogonką z łupin od bananów czyli też mniej lub więcej oryginalnymi lub fałszowanymi trunkami. Następuje wówczas ulubiona chwila „joke’ów”, anegdotek. Kaskady śmiechu w pobliżu świadczą, że i panie nie próżnują. Na innych znów zebraniach woda z lodem towarzyszy zawzięcie całemu przyjęciu, na jeszcze innych płeć brzydka od razu jest zaproszona do zdjęcia... marynarek, do pozostania w majteczkach i koszulkach... Ale majteczki muszą być na pasku — za pokazanie szelek śmiertelna obraza, szelki są nieprzystojne. Na bardziej serdecznych przyjęciach, panie po fecie idą zmywać do kuchni naczynia, na całkowicie przyjacielskiej zabawie panowie wycierają co najmniej talerze lub wyskrobują rondelki.
Jeden wszakże zawsze obowiązujący obyczaj, aby na odchodnym uwić naprędce kwieciste podziękowanie za to co najmniej „delightful” przyjęcie, za te „rozkoszne” chwile, spędzone pod tak niesłychanie gościnnym dachem... itd. itd.
Te komplementy muszą być wydeklamowane nawet i wówczas, gdy jedyną treścią gościny była słynna amerykańska sałatka...
Tutaj wypada skupić całą wyobraźnię.
Na pięknym talerzyku rozpostarty szeroko listek sałaty, na listku po środku kupeczka składająca się z kawałka banana pokrajanego w talarki, z odrobiny poszatkowanego jabłka, z kilku porwanych cząstek pomarańczy i wsiekanego półkrążka ananasa z puszki. Taka kupeczka jest posypana obficie orzechami i polana gęsto „french dressing”, czyli przebrzydłym, fabrycznym... majonezem... Ten smakołyk uzupełniają z reguły dwa korniszony i jedna oliwka, ułożone symetrycznie w jednym załomie sałatowego listka...
Zaiste, nowicjusze od razu nabierają szacunku do zwyczaju wskazywania gościom miejsc toaletowych.
Zbliżenie się do domów amerykańskich jest trudne, nawet między Amerykanami. Każdy żyje w swym kółku. Woli znajomości w oprawie klubów i organizacji. Węzły rodzinne szanuje. Chętnie odprawia zjazdy familijne, ale dla przelotnych relacji jest ociężały. Wizyty na domiar składa się w Ameryce na odwrót... Przybysze muszą czekać na odwiedziny osób miejscowych. Oni muszą zrobić krok pierwszy. Z szacunkiem swym naprzykrzać się nie wolno. A dawniej osiadli są podejrzliwi, nieufni, wiele czasu upływa, zanim nabiorą przekonania, zanim nieufność pryśnie.
W stosunkach towarzyskich panuje jednak nieznana gdzie indziej czujność. W okresie między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem każdy z reguły wyprawia setki zawczasu przygotowanych, wydrukowanych, poezjami upstrzonych powinszowań, a bliższym krewnym i znajomym wyprawia prezenciki, drobne, niekosztowne, ale obdarza nimi na prawo i lewo. Dobre wychowanie niewoli do wzajemności. Za otrzymany prezencik musi być prezencik. Tedy te prezenciki podróżują przez cały miesiąc styczeń. Stają się przedmiotem wymiany. Przebieglejsi kupują co roku kilka nowych, a ponadto operują odbieranymi... W ten sposób jakowyś ucieszny potworek z terakoty z roku na rok odbywa szereg podróży, niekiedy po kilku latach wraca do swego inicjatora... Mniejsza z tym. Obyczaj, zabawa, znak pamięci. Poczta amerykańska już w pierwszych dniach grudnia jęczy, gromadzi posyłki, mające być koniecznie doręczone we wskazanym dniu świątecznym, przybiera tysiące dodatkowych pracowników.
Zwyczaje amerykańskie wymagają w ogóle mnóstwa całego podobnych znaków życia... każą pisać, winszować, życzyć, pocieszać lub składać kondolencje przy najmniejszej sposobności. Istne urwanie głowy. Na szczęście zmysł organizacyjny. Więc się nie pisze wcale... chyba adres na kopercie... bo zresztą są składy całe kart i na urodziny syna, i na urodziny wnuczki, i na pierwszą komunię, i na konfirmację, i dla chorego przyjaciela, i dla okaleczonej w wypadku przyjaciółki, i z racji dyplomu naukowego, i na srebrne wesele, i na zgon, i z powodu ciężkiej operacji... Każda karta zaopatrzona poezją, pięknie wylitografowana, wystrojona w odpowiednio symboliczne fidrygałki... No i każdego gatunku takich kart zatrzęsienie... Pomysły bajeczne.
Stroskany gentleman dowiaduje się nagle, że stary Johns obchodził pozawczoraj224 swoje urodziny...
Bagatela — wyszło mu z głowy! Tam do tego i owego, co tu począć?
Wali do składu.
Sprzedawca na pierwsze słowo za katalog... Jedna sekunda i już komenda...
— Frank, proszę zaprezentować komplet numer 5863...
I zafrasowany gentleman w kilka sekund wyprawia staremu Johnsowi strzelisty karteluszek, w którym jest sentyment z powodu zapomnienia i przeprosiny, i zgrabny madrygał.
„Gracious! Gracious! Gracious! How the time does roll.
Sorry! Sorry! Sorry! Such a tardy soul!
Hope you will forgive me, better luck next year!
And you know I wish you lots and lots of cheer”.
Kwiatów wysyła się mnóstwo, a szczególnie wszelakim grubym, pękatym drabom w dniu wybrania ich na jakowyś urząd, na jakowyś miejski, stanowy czy federalny „job”...
Bilety wizytowe składa się nie tylko nieobecnym w domu — ale przede wszystkim obecnym... Po odprawieniu wizyty, przed pożegnaniem wyciąga się je uroczyście i kładzie w oczach gospodarza na stoliku.
Ceremonie weselne, to już żywcem naśladowane nawet przez nieanglosasów zwyczaje brytyjskie, począwszy od obrzucania młodej pary wychodzącej ewentualnie ze świątyni ryżem i czym się da lub obwożenia jej przy eskorcie wyjących klaksonami samochodów po całym mieście. Podarki obowiązkowe nawet przy najcichszych ślubach po odebraniu zawiadomienia... Drobiazg bodaj, ale młodym dać coś trzeba...
W tej chwili jeszcze Amerykanin walczy o ocalenie domowego ogniska, ale warunki zmieniają się, obrona słabnie.
Ułatwienia, uproszczenia sypią się, nie wystarczają.
Ludzie mają coraz mniej mebli, coraz mniej sprzętów, nie znoszą sami w domu żadnych lamusów, składzików. Nagleni nakazami higieny wyrzucają butle i butelki, flakony, najwspanialej wykonane puszki metalowe, słoiki, strzegą się rupieciarni, skazują na zagładę mnóstwo materiału, który ówdzie przetapia się, czyści, odnawia, zamienia na miliony. W nowoczesnych klitkach nowojorskich i chicagowskich miewają łóżka w ścianach, łóżka w biurkach, kanapy w fotelach, stoły w etażerkach, kuchnie całe w kilkunastu calach kwadratowych, byle mniej zachodu, byle więcej żyć na zewnątrz, byle nie trwonić czasu monotonię kłopotarstwa.
Hotel panoszy się, hotel kusi, pociąga...
Hotel dla miliarderów, hotel dla milionerów tylko, hotel dla zamożnych, dla samotnych, dla starych, dla młodziutkich, hotel dla przychodzących na świat, hotel dla wybierających się w zaświaty, bo i domy położnicze, i szpitale są jakby hotelami, bo są nimi nawet więzienia amerykańskie.
Ogień na kominkach płonie coraz smętniej, coraz sztuczniej.
Przesądy idą do rupieciarni, a wraz z nimi za przesądy poczytywane tradycje.
Kult dla zmarłych, piękny kult przodków również przybiera chwilami skomplikowane w realizmie swym formy.
Umarł człek, lekarz strzepnął bezradnie rękoma, wyrok zapadł.
W kilkanaście minut zjawia się już „pogrzebowy”, najczęściej zawczasu uprzedzony przez lekarza (to warte bywa dolarów pięćdziesiąt) i taki, który zwykł już w tej rodzinie operować.
I w pół godziny ciepły, gorący nieboszczyk wyjeżdża z szybkością trzydziestu kilometrów na godzinę do zakładu pogrzebowego...
Tutaj następuje operacja, przygotowanie do wiecznego spoczynku...
A więc pogrzebowy otwiera truposzowi żyły na rękach, przyprawia ssący aparat i wyciąga z żył... wodę. Po dokonaniu tej operacji, wpompowuje do żył roztwór formaliny. Teraz dopiero zaczyna się toaleta nieboszczyka. Więc za pomocą natłukiwania młotkiem drewnianym wypędza mu z twarzy wszelkie konwulsyjne skurcze i grymasy, reguluje układ szczęk, zakłada metalowe ściskacze dla harmonijnego zwarcia ust i zemknięcia powiek, zawsze bacząc na dobycie pogodnego wyrazu oblicza i wygładzając starannie zmarszczki. W razie potrzeby goli, strzyże, czesze, myje, szoruje, maluje, zalepia jakoweś szwy operacyjne, szramy, a w ostatku za pomocą zastrzyków podskórnych stroi trupka w rumieńce. I dopiero ubranego według życzenia rodziny i tak zabezpieczonego przed fermentem, pachnącego niemal, wymanikiurowawanego, ładuje z powrotem do samochodowego furgonu i odstawia na drugi dzień do domu.
Tutaj układa się nieboszczyka najczęściej na kanapie, w pozycji możliwie swobodnej i pozwala go się odwiedzać.
Zawiadomień o śmierci, klepsydr, pompatycznych zaproszeń nie ma. Uprzedza się rodzinę i małe kółeczko najserdeczniejszych, zwykle przez telefon. Ci tylko osobiście zawiadomieni, zwłaszcza gdy chodzi o czysto amerykański, protestancki obyczaj, mają prawo wziąć udział w pogrzebie. Wszyscy inni poprzestają na odwiedzeniu zwłok, przesłaniu kondolencji.
Nieboszczyków z zasady nie wpuszcza się na wczasy do kościołów ani do kaplic. Nawet dla gruntownie spreparowanych, zabalsamowanych, choćby z kretesem zapeklowanych ciał miejsca tam nie ma. Świątynie nie są i nie mogą być trupiarniami, nie chcą być składami bakterii, schroniskiem dla ptomain.
Jedynie w razie zarządzenia pogrzebowego nabożeństwa, solenniejszego poświęcenia, jedynie w tym razie zmarły, zamknięty już w trumnie, dokładniej w pięknie wypikowanym, podłużnym pudle wyglądającym na powiększoną bombonierkę, może być wniesiony tuż przed rozpoczęciem ceremonii, lecz wyniesiony natychmiast po jej ukończeniu.
Jak to było wyłuszczone, nawet pod kościołami rzymskokatolickimi bywają sale na zebrania, na posiedzenia, niekiedy kapliczki, ale ani skrawka miejsca na tak niehigieniczny i niebezpieczny materiał, jak szczątki ludzkie i te choćby formaliną nadziewane, a więc na czas dłuższy zabezpieczone i niecuchnące.
Kondukt pogrzebowy to rozpędzony korowód, mający na przedzie furgon żałobny, a za nim kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt rwących co prędzej samochodów. Odległości bywają wielkie, a żywym pilno.
Na cmentarzu, o ile pogrzeb odbywa się czasu słot jesiennych lub zimowej zawieruchy, ponad rozwartą mogiłą rozpina się szeroki namiot, aby ostateczne pożegnanie w dogodnych odprawić warunkach.
W tym krótkim rzucie uderza niesłychana nigdzie rola przedsiębiorcy pogrzebowego, który zawsze gotów jest przysiąc, że w Stanach Zjednoczonych nie istnieją upiorne historie o budzących się w grobach, o przypadkach pozornej śmierci, o letargach. Każdy w Ameryce umiera zawsze... na dobre.
Pogrzebowy amerykański jednak inną budzi
Uwagi (0)