Amy Foster - Joseph Conrad (czytaj książki przez internet za darmo .txt) 📖
- Autor: Joseph Conrad
Czytasz książkę online - «Amy Foster - Joseph Conrad (czytaj książki przez internet za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Nie mogę opowiadać jego historii krok za krokiem. Obciął sobie włosy; widywano go we wsi i na drodze, krzątającego się przy robocie jak wszyscy ludzie. Dzieci przestały za nim wołać. Z czasem zdał sobie sprawę z różnic społecznych, ale przez długi czas dziwiło go nagie ubóstwo kościołów wśród takiego bogactwa. Nie mógł także zrozumieć, dlaczego kościoły w powszedni dzień są zamknięte. Nie ma tam przecież nic do ukradzenia. Czy chodzi o to, żeby ludzie za często się nie modlili? Probostwo bardzo się interesowało rozbitkiem w tych czasach i zdaje mi się, że młode panie z plebanii starały się przygotować grunt dla jego nawrócenia. Nie mogły go jednak odzwyczaić od żegnania się znakiem krzyża, choć posunął się do tego, że zdjął z szyi tasiemkę z paru miedzianymi medalikami wielkości sześciopensówki, malutkim metalowym krzyżykiem i czymś w rodzaju czworokątnego szkaplerza. Powiesił to wszystko na ścianie obok łóżka i co wieczór słyszano, jak odmawia Ojcze nasz niezrozumiałymi słowami, powolnym, żarliwym tonem, jak to robił jego ojciec staruszek, klęcząc na czele wszystkich członków rodziny, dorosłych i dzieci, każdego wieczoru w życiu. Choć nosił teraz przy robocie welwetowe spodnie, a w niedzielę ciemnopopielate tandetne ubranie, nieznajomi spotykający go na drodze oglądali się za nim. Jego cudzoziemskość miała szczególne i niezatarte piętno. W końcu ludzie oswoili się z jego widokiem. Z nim jednak nie oswoili się nigdy. Szybki, sprężysty krok, smagła cera, kapelusz zsunięty na lewe ucho, zwyczaj noszenia podczas ciepłych wieczorów kurtki zarzuconej na jedno ramię, na kształt huzarskiego dolmana; sposób, w jaki skakał przez kładki, nie dla popisywania się zręcznością, ale po prostu, aby posuwać się naprzód – wszystkie te dziwactwa ściągały nań pogardę i były kamieniem obrazy dla mieszkańców wsi. Oni nie leżeliby w trawie w obiadowej porze, wyciągnięci na wznak i zapatrzeni w niebo. Nie wałęsali się również po polach, wykrzykując ponure melodie. Ileż razy słyszałem jego wysoki głos zza grzbietu jakiegoś pochyłego pastwiska, lekki i bijący w górę jak u skowronka – głos o rzewnym ludzkim brzmieniu – nad naszymi polami, które słyszą tylko śpiew ptaków. I sam bywałem wstrząśnięty. Ach! Niepodobny był do nikogo; serce miał niewinne, pełne dobrej woli, której nie potrzebował nikt, i – jakby go przeniesiono na inną planetę – był oddzielony niezmierną przestrzenią od swej przeszłości i zupełną niewiedzą od przyszłości. Jego szybki, żarliwy sposób mówienia po prostu każdego raził. „Podnietliwy diabeł” – mówiono o nim. Pewnego wieczoru w oberży „Pod Czwórką Koni” napił się trochę whisky i wyprowadził wszystkich z równowagi śpiewaniem jakiejś pieśni miłosnej ze swego kraju. Zakrzyczeli go, i to mu sprawiło przykrość; ale cóż, kiedy kulawy kołodziej Preble i tłusty kowal Vincent, a także i inne znakomitości, chcieli popijać wieczorne piwo w spokoju. Innym znów razem usiłował pokazać im, jak się tańczy. Kurz wznosił się kłębami z posypanej piaskiem podłogi, a on wyskakiwał prosto w górę wśród drewnianych stołów, uderzał obcasem o obcas, kucał przed starym Preblem, wyrzucając nogi na zmianę przed siebie, wydawał dzikie i radosne okrzyki, zrywał się znów i wirował na jednej nodze, strzelając z palców nad głową, tak że jakiś obcy woźnica, który popijał sobie coś w oberży, zaczął kląć i wyniósł się do baru, trzymając w ręce swój półkwaterek. Ale gdy przybłęda wskoczył nagle na stół i tańczył w dalszym ciągu wśród szklanek, oberżysta się temu sprzeciwił. Nie potrzebował żadnych „cyrkowych sztuk” w swojej gospodzie. Obezwładnili go. Cudzoziemiec pana Swaffera był już po paru kieliszkach i usiłował protestować; został wyrzucony przemocą, podbito mu oko.
Zdaje mi się, że odczuwał wrogość swego otoczenia. Ale był twardy zarówno na ciele, jak i na duchu. Tylko wspomnienie morza przejmowało go strachem – tą nieokreśloną grozą, którą zostawia po sobie zły sen. Jego rodzinny dom był daleko, do Ameryki już mu się jechać nie chciało. Tłumaczyłem mu często, że nie ma takiego miejsca na świecie, gdzie by można znaleźć złoto leżące na ziemi i zbierać, po prostu schyliwszy się po nie. Więc jakżeby mógł wracać do domu z pustymi rękoma, pytał, kiedy tam sprzedali krowę, dwa kuce i kawał ziemi, żeby zapłacić za jego podróż? Oczy napełniały mu się łzami; odwracał wzrok od olbrzymiego, iskrzącego się morza i rzucał się twarzą na trawę. Ale czasem ze zwycięską miną przekrzywiał zawadiacko kapelusz na głowie i lekceważył sobie moją mądrość. Znalazł swą grudkę szczerego złota. Było to serce Amy Foster „złote serce, czułe na ludzką biedę”, mawiał tonem niewzruszonego przekonania.
Nazywał się Janko. Wyjaśnił nam, że to znaczy mały John; a ponieważ powtarzał bardzo często, że jest mieszkańcem gór, używając przy tym słowa brzmiącego w jego języku coś jak „góral”, więc też dostał to słowo za przydomek. Jedyny to po nim ślad, który następne wieki mogą odnaleźć w spisie małżeństw parafii. Stoi tam Janko Góral wypisane ręką proboszcza. Koślawy krzyżyk, postawiony przez rozbitka, krzyżyk, którego nakreślenie wydało mu się z pewnością najbardziej uroczystą chwilą z całej ceremonii, oto wszystko, co pozostało, aby uwiecznić pamięć jego imienia.
Konkury trwały przez jakiś czas, począwszy od chwili, gdy zdobył niepewny punkt oparcia w naszym społeczeństwie. Zaczęło się od tego, że kupił w Darnford dla Amy Foster zieloną jedwabną wstążkę. Taki był zwyczaj w jego ojczyźnie. Kupowało się wstążkę w żydowskim kramie w dzień świąteczny. Nie sądzę, aby dziewczyna wiedziała, co ma z tym począć, ale Janko zdawał się myśleć, że jego uczciwe intencje muszą być oczywiste.
Dopiero kiedy ujawnił swój zamiar ożenienia się, zrozumiałem w pełni, jak dalece był – jak tu powiedzieć? – wstrętny dla całej okolicy z tysiąca błahych i nieuchwytnych powodów. Pogłoska o jego małżeństwie wzburzyła wszystkie stare baby we wsi. Smith, natknąwszy się na niego w pobliżu farmy, obiecał, że mu łeb rozwali, jeśli go znowu tam spotka. Ale Janko podkręcił czarnego wąsika tak wojowniczo, a jego wielkie czarne oczy zmierzyły Smitha tak groźnym spojrzeniem, że się skończyło na niczym. Smith powiedział jednak dziewczynie, że chyba straciła rozum, żeby się wiązać z człowiekiem, który z pewnością ma źle w głowie.
Mimo to, gdy rozległ się o zmierzchu głos Janka, gwiżdżący za sadem nuty dziwacznej i ponurej melodii, Amy rzucała cokolwiek jej się zdarzyło mieć w ręku, odchodziła od pani Smith w połowie zdania i biegła na jego wezwanie. Pani Smith wymyślała jej od bezwstydnych dziewek. Amy nic nie odpowiadała. W ogóle nie mówiła nic do nikogo i robiła swoje, jak gdyby była głucha. Zdaje mi się, że tylko ona i ja na całą okolicę umieliśmy ocenić istotną piękność Janka. Był bardzo przystojny, miał obejście pełne niezmiernego wdzięku i coś dzikiego w wyglądzie, jakby był leśnym stworzeniem. Matka Amy zawodziła nad nią złowieszczo, kiedy dziewczyna miała wychodne i przychodziła do rodziców. Ojciec był opryskliwy, ale udawał, że nie wie o niczym; a pani Finn powiedziała jej raz wyraźnie: „Ten człowiek, moja droga, zrobi ci jeszcze kiedy co złego”. I tak to trwało. Widywano ich na drogach; Amy kroczyła ciężko w swym najpiękniejszym stroju – popielata suknia, czarne boa, grube trzewiki, białe bawełniane rękawiczki, rzucające się w oczy już o sto jardów – a on, z kurtką zarzuconą malowniczo na ramię, stąpał u jej boku pełen galanterii i rzucał czułe spojrzenia na dziewczynę o złotym sercu. Ciekaw jestem, czy zdawał sobie sprawę, jaka była pospolita. Może nie umiał się połapać w typie tak różnym od tych, które zwykł był widywać, a może pociągnęła go boską cechą swej litości.
Tymczasem Janko był w wielkim kłopocie. W jego kraju prosi się jakiegoś starszego mężczyznę na dziewosłęba. Nie wiedział, jak się do tego zabrać. Ale pewnego dnia, wśród stada owiec na polu (Janko był teraz u Swaffera młodszym owczarzem przy Fosterze), zdjął kapelusz przed ojcem Amy i poprosił pokornie o jej rękę. „Widzi mi się, że jest dość głupia, żeby wyjść za mąż za ciebie”, było całą odpowiedzią Fostera. „A potem – opowiadał Janko – wsadził kapelusz na głowę, spojrzał na mnie ponuro, jakby mnie chciał zarżnąć, gwizdnął na psa i poszedł sobie, zostawiając mi wszystko na karku”. Naturalnie, że Fosterom nie była w smak utrata pensji zarabianej przez dziewczynę; Amy oddawała matce wszystkie swoje pieniądze. Ale poza tym Foster był głęboko niechętny małżeństwu. Przyznawał, że przybłęda doskonale umie sobie radzić z owcami, ale mimo to uważał, iż nie jest odpowiedni na męża dla żadnej dziewczyny. Po pierwsze, chadza wzdłuż żywopłotów, mrucząc coś pod nosem jak skończony wariat, a po drugie, ci cudzoziemcy obchodzą się nieraz bardzo dziwnie z kobietami. A nuż będzie chciał ją gdzieś wywieźć albo też sam ucieknie? To niebezpieczne. I Foster kładł swojej córce w głowę, że ten człowiek mógłby ją w jakiś sposób skrzywdzić. Nic się na to nie odzywała. Opowiadano sobie po wsi, że tak wygląda, jakby ten człowiek zadał czego dziewczynie. Wszyscy rozprawiali na ten temat z wielkim przejęciem, a tych dwoje w dalszym ciągu „chodziło razem”, pomimo opozycji. Nagle wydarzyło się coś niespodzianego. Nie wiem, czy stary Swaffer zdawał sobie sprawę, jak dalece cudzoziemski sługa odnosił się do niego jak do ojca. W każdym razie stosunek ich był dziwnie feudalny. Toteż kiedy Janko poprosił formalnie o rozmowę „ i żeby panienka także przy tym była” (nazywał surową, głuchą pannę Swaffer po prostu panienką), okazało się, że chce uzyskać pozwolenie na ożenek. Swaffer wysłuchał go z niewzruszoną miną, odprawił skinieniem głowy, po czym krzyknął to, co usłyszał, w lepsze ucho panny Swaffer. Nie była zaskoczona i rzekła tylko ponuro, głuchym, bezbarwnym głosem: „Żadna inna dziewczyna z pewnością by go nie chciała”. W kilka dni potem okazało się, że Swaffer darował Jankowi chatę (tę samą, którą pan widział dziś rano) i coś koło akra gruntu – przekazał mu to na bezwzględną własność. Cała zasługa tej hojności spada na pannę Swaffer. Willcox sporządził odpowiedni akt i pamiętam, jak mi mówił, że przygotował go z wielką przyjemnością. Dokument tak się zaczynał: „Ze względu na ocalenie życia mojej ukochanej wnuczce, Bercie Willcox...”
Naturalnie, że po tym fakcie żadna siła ludzka nie mogła zapobiec ich małżeństwu. Amy była wciąż ślepo zakochana. Widywali ją ludzie, jak wychodziła wieczorami, aby się spotkać z przybłędą. Wpatrywała się bez mrugnięcia urzeczonymi oczyma w stronę, skąd miał nadejść swobodnym krokiem, kołysząc się w biodrach i nucąc którąś z pieśni miłosnych swego kraju. Kiedy im się urodził chłopiec, Janko podchmielił sobie „Pod Czwórką Koni”, spróbował znowu śpiewać i tańczyć i został znów wyrzucony. Ludzie użalali się nad losem kobiety zaślubionej temu pajacowi. A jemu było wszystko jedno. Istniał już teraz na świecie człowiek (powiedział mi to z przechwałką), któremu mógł śpiewać i do którego mógł mówić w swoim ojczystym języku, a z czasem i uczyć go tańca.
Ale nie wiem. Wydawało mi się, że chód Janka staje się mniej sprężysty, ciało ociężalsze, oczy mniej przenikliwe. Było to pewnie przywidzenie, ale teraz myślę, że sieć losu zacieśniała się już wówczas wkoło niego.
Pewnego dnia spotkałem go na ścieżce na wzgórzu Talfourd. Powiedział mi, „że kobiety są dziwne”. Słyszałem już przedtem o nieporozumieniach między nimi dwojgiem. Ludzie opowiadali, że Amy Foster zaczyna rozumieć, za jakiego człowieka poszła. Patrzył na morze obojętnymi, niewidzącymi oczami. Żona wyrwała mu raz dziecko z rąk, gdy siedział na progu, nucąc pieśń, którą matki śpiewają dzieciom w jego górach. Zdawała się myśleć, że on wyrządza dziecku jakąś krzywdę. Kobiety są dziwne. I nie chciała, żeby się głośno modlił wieczorem. Dlaczego? Spodziewał się, że z czasem chłopiec będzie powtarzał za nim głośno pacierze, tak jak i on odmawiał za starym ojcem – jako dziecko – w swym kraju. I odkryłem, że czekał z tęsknotą na podrośnięcie syna, aby mieć z kim rozmawiać w tym języku, który dla naszych uszu brzmiał tak niepokojąco, tak namiętnie, tak dziwacznie. Czemu żonie ta myśl się nie podobała, nie umiał powiedzieć. Ale utrzymywał, że to minie. I przechyliwszy znacząco głowę, uderzył się z lekka w piersi, dając do zrozumienia, że Amy ma dobre serce: ani twarde, ani okrutne, zdolne do współczucia, miłosierne dla biednych!
Odszedłem w zamyśleniu; zastanawiałem się nad tym, czy jego odrębność, jego obcość nie przejmują odrazą tej tępej natury, którą z początku przyciągały nieodparcie. Zastanawiałem się...
Doktor podszedł do okna i patrzył na chłodną wspaniałość morza, olbrzymiego we mgle, które jak gdyby ogarniało całą ziemię ze wszystkimi sercami zatraconymi wśród uniesień miłości i trwogi.
– Otóż fizjologicznie – rzekł, odwracając się nagle – było to możliwe. To było możliwe.
Jakiś czas milczał. Potem ciągnął dalej:
– Tak czy owak, kiedy zobaczyłem go następnym razem, był chory – płuca. Organizm miał silny, ale myślę, że nie zaaklimatyzował się tak dobrze, jak przypuszczałem. Zima była ciężka, poza tym ci górale miewają od czasu do czasu ataki nostalgii; a takie stany depresji czynią człowieka podatnym na choroby. Leżał częściowo ubrany na dole na tapczanie. Stół nakryty ciemną ceratą zajmował cały środek małego pokoju. Stała tam kołyska pleciona z wikliny, kocioł buchający parą, a na kracie przed kominkiem suszyło się trochę dziecięcej bielizny. W pokoju było ciepło, ale jak pan pewnie zauważył, drzwi wychodzą prosto na ogród.
Miał silną gorączkę i wciąż coś mruczał pod nosem. Amy siedziała na krześle i poprzez stół wpatrywała się w niego piwnymi, mętnymi oczami.
– Dlaczego on nie leży na górze? – zapytałem. Drgnęła i odpowiedziała, jąkając się, nieśmiało:
– Ach, proszę pana doktora, ja bym nie mogła wysiedzieć z nim tam na piętrze. Dałem jej parę wskazówek i powtórzyłem, wschodząc, że powinien leżeć w łóżku na górze. Załamała ręce:
– Nie mogę. Nie mogę. On ciągle coś mówi, a ja nie wiem, co.
Mając w pamięci wszystko, co kładziono jej w głowę o tym człowieku, przyjrzałem się jej uważnie. Patrzyłem w jej krótkowzroczne oczy, w te nieme oczy, które raz w życiu dostrzegły powabny kształt, ale teraz, wytrzeszczone na mnie, zdawały się nic nie widzieć. Zauważyłem, że się niepokoi.
– Co mu jest? – spytała z pewnego rodzaju bezmyślnym przestrachem. – Nie wygląda na bardzo chorego. Nigdy jeszcze nie widziałam, żeby ktoś tak wyglądał...
– Czy myślicie – zapytałem z oburzeniem – że on udaje?
– Nie mogę na to poradzić, proszę pana doktora – odpowiedziała tępo. Nagle splotła dłonie i spojrzała w prawo i w lewo. – A tu jeszcze i dziecko. Tak się boję. Chciał właśnie przed chwilą, żebym mu dała dziecko. Nie mogę zrozumieć, co on do dziecka mówi.
– Czy nie można by poprosić kogoś z sąsiadów, żeby dziś przyszedł na noc? – zapytałem.
– Proszę pana doktora, zdaje mi się, że nikt by nie przyszedł – wymruczała, poddając się nagle tępej rezygnacji.
Powtórzyłem z naciskiem, że chory potrzebuje najtroskliwszej opieki, po czym musiałem odejść. Tej zimy ludzie często chorowali.
– Ach, żeby tylko nie mówił! – wykrzyknęła po cichu w chwili, gdy odchodziłem.
Nie wiem, jak się to stało, że tego nie przewidziałem, ale nie przewidziałem. A jednak, odwróciwszy się na dwukółce, zobaczyłem, że Amy wciąż jeszcze stoi nieruchomo
Uwagi (0)