Amy Foster - Joseph Conrad (czytaj książki przez internet za darmo .txt) 📖
- Autor: Joseph Conrad
Czytasz książkę online - «Amy Foster - Joseph Conrad (czytaj książki przez internet za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
A jeszcze przedtem podróżował długi, długi czas żelazną drogą. Wyglądał przez okno, które miało cudownie czystą szybę, a drzewa, domy, pola i długie drogi zdawały się lecieć i lecieć wokół niego, aż mu się zakręciło w głowie. Dał mi do zrozumienia, że po drodze widział niezliczone mnóstwo ludzi, całe narody, a wszyscy byli odziani w ubrania, jakie noszą bogaci. Raz kazano mu wyjść z wozu i przespał noc na ławce w ceglanym domu ze swoim zawiniątkiem pod głową; a innym znów razem musiał siedzieć przez wiele godzin na podłodze z płaskich kamieni i drzemał, podniósłszy kolana, trzymając zawiniątko między nogami. Nad nim był dach zrobiony jakby ze szkła, a taki wysoki, że najwyższa z górskich sosen, jaką widział, mogłaby tam rosnąć swobodnie. Parowe maszyny wjeżdżały z jednej strony, a wyjeżdżały z drugiej. Ludzi roiło się więcej niż w dzień świąteczny naokoło cudownego obrazu na dziedzińcu w klasztorze karmelitów – tam w dole na równinie – dokąd przed wyjazdem z domu zawiózł był drewnianym wózkiem swoją matkę, pobożną staruszkę, która pragnęła się pomodlić i uczynić ślub na intencję bezpieczeństwa syna. Nie umiał wyrazić, jakie owo miejsce było wielkie i wysokie, pełne hałasu i dymu, i mroku, i szczęku żelaza, ale ktoś mu powiedział, że ta miejscowość nazywa się Berlin. Potem uderzono w dzwon, przyjechała druga parowa maszyna i znów go wieźli i wieźli przez kraj, który aż męczył wzrok, taki był płaski; nigdzie nie spostrzegało się ani śladu pagórka. Przepędził jeszcze jedną noc, zamknięty w budynku podobnym do porządnej obory, z podściółką ze słomy na podłodze, strzegąc swego zawiniątka wśród mnóstwa ludzi, a nikt nie mógł zrozumieć ani jednego słowa z tego, co mówił. Rano poprowadzono ich wszystkich w dół na kamienny brzeg bardzo szerokiej błotnistej rzeki, płynącej nie wśród pagórków, ale wśród domów, które się wydawały olbrzymie. Była tam parowa maszyna chodząca po wodzie, a oni wszyscy stali na niej ciasno stłoczeni, tylko że teraz znajdowało się z nimi wiele kobiet i dzieci, które bardzo hałasowały. Padał zimny deszcz, wiatr dmuchał w twarze; on był przemoczony do nitki i szczękał zębami. Wzięli się za ręce z młodzieńcem pochodzącym z tej samej co i on doliny.
Myśleli, że wiozą ich wprost do Ameryki, lecz nagle parowa maszyna uderzyła o bok czegoś, co wyglądało jak wielki dom na wodzie. Ściany tego domu były gładkie i czarne, a z wierzchu wznosiły się, jakby wyrastając z dachu, nagie drzewa w kształcie krzyżów, niezmiernie wysokie. Tak to mu się wówczas wydało, bo nigdy przedtem nie widział okrętu. To był właśnie statek, na którym mieli płynąć przez całą drogę aż do Ameryki. Rozległy się krzyki, wszystko się chwiało naokół; była tam drabina, która kołysała się w górę i w dół. Wszedł po tej drabinie na czworakach, bojąc się śmiertelnie, żeby nie wpaść do wody, chlupoczącej bardzo głośno. Rozdzielono go z towarzyszem, a gdy zeszedł na dno tego statku, zdawało mu się, że serce w nim nagle zamarło.
Wtedy to także, jak mi opowiadał, stracił na dobre kontakt z jednym z trzech ludzi, którzy poprzedniego lata wędrowali po wszystkich miasteczkach u stóp wzgórz w jego stronach rodzinnych. Przyjeżdżali w targowe dni na chłopskim wózku i otwierali biuro w gospodzie albo w jakim innym żydowskim domu. Było ich trzech, jeden miał długą brodę i wyglądał czcigodnie; wszyscy mieli czerwone sukienne kołnierze u szyi i złote tasiemki na rękawach, jak państwowi urzędnicy. Siedzieli dumnie naokoło długiego stołu, a w sąsiednim pokoju, tak aby pospólstwo nie mogło słyszeć, trzymali chytrą maszynę od telegrafu, za pomocą której mogli rozmawiać z cesarzem Ameryki. Ojcowie trzymali się u drzwi, a młodzież z gór gromadziła się naokoło stołu, zadając wiele pytań, bo w Ameryce można było dostać pracę jak rok okrągły po trzy dolary dziennie, a do wojska nie brali tam wcale.
Ale amerykański Kaiser nie każdego chciał wziąć, o nie! Jego samego przyjęto z wielką trudnością, a czcigodny człowiek w mundurze musiał kilka razy wychodzić z izby, aby telegrafować w jego sprawie. Wreszcie amerykański Kaiser zgodził go za trzy dolary dziennie, zważywszy na jego młodość i siły. Lecz wielu zdolnych młodzieńców wycofało się, bojąc się ogromnej odległości; a przy tym tylko tych zabierano, którzy mieli pieniądze. Byli tacy, co posprzedawali swoje chaty i ziemię, bo jazda do Ameryki kosztuje mnóstwo pieniędzy; ale kiedy się już człowiek tam znajdzie, zarabia po trzy dolary dziennie, a sprytni potrafią wynaleźć miejsca, gdzie szczere złoto można zbierać z ziemi. Jego rodzinny dom był już przepełniony. Dwóch żonatych braci miało dzieci. Obiecał, że będzie posyłał z Ameryki pieniądze do domu dwa razy na rok. Ojciec sprzedał starą krowę, parę srokatych górskich kucyków własnego chowu, a duża polanka – piękne pastwisko na słonecznym zboczu wąwozu pokrytego sosnami – poszła w ręce żydowskiego szynkarza na zapłatę dla ludzi ze statku, którzy zabierają naród do Ameryki, aby się tam prędko bogacił.
Musiał to być rzeczywiście prawdziwy miłośnik przygód, bo ileż największych przedsięwzięć w dziele podboju ziemi zaczęło się właśnie od takiego przehandlowania ojcowskiej krowy za miraż prawdziwego złota gdzieś, daleko! Powtórzyłem panu mniej więcej własnymi słowami to, czego dowiedziałem się od niego dorywczo w ciągu dwóch lub trzech lat; rzadko kiedy ominąłem sposobność, aby z nim przyjaźnie pogawędzić. Opowiadał mi o tych swoich przygodach, błyskając białymi zębami i rzucając żywe spojrzenia czarnymi oczyma; z początku mówił jakby jakimś stroskanym dziecinnym szczebiotem, potem gdy już nauczył się języka, mówił bardzo płynnie, ale zawsze tym śpiewnym, miękkim, a zarazem dźwięcznym tonem, który nadawał dziwnie przejmującą siłę najpospolitszym angielskim wyrazom, jakby to były słowa jakiegoś nieziemskiego języka. W końcu wracał zawsze, kiwając wyraziście głową, do tego okropnego uczucia, kiedy serce w nim jakby zamarło, z chwilą gdy się znalazł na owym statku. Potem na jakiś czas stracił chyba zupełnie świadomość, w każdym zaś razie nie zdawał sobie sprawy z wydarzeń. Musiał być z pewnością okropnie chory na morską chorobę i okropnie nieszczęśliwy ten łagodny i namiętny miłośnik przygód; odcięty od wszystkiego, co było mu bliskie, czuł gorzko, leżąc w emigranckiej koi, swoje zupełne osamotnienie, gdyż naturę miał niezmiernie wrażliwą. Dalej wiemy o nim z pewnością, że krył się w zagrodzie dla świń u Hammonda, przy drodze prowadzącej do Norton, sześć mil od morza jak strzelił. Nie lubił mówić o tych swoich przejściach; miałem wrażenie, że przeżarły mu duszę jakimś ponurym zdumieniem i gniewem. Z pogłosek obiegających okolicę jeszcze wiele dni po jego przybyciu wiemy, że ktoś nachodził w nocy rybaków w West Colebrook i straszył ich, stukając mocno w obite deskami ściany chat i wykrzykując przenikliwym głosem dziwne słowa wśród nocy. Kilku z nich wyszło nawet na dwór, ale rozbitek zapewne uciekł, przejęty nagłym strachem przed ich szorstkimi, gniewnymi głosami, nawołującymi się w ciemnościach. Coś w rodzaju szału pomogło mu chyba dostać się na strome wzgórze w Norton. Jego to na pewno znalazł nazajutrz wczesnym rankiem, leżącego (pewnie w omdleniu) na przydrożnej trawie, woźnica z Brenzett i nawet zeskoczył, aby mu się przyjrzeć z bliska, lecz cofnął się onieśmielony jego zupełną nieruchomością i czymś dziwacznym w wyglądzie tego włóczęgi, śpiącego tak spokojnie pod ulewą. Nieco później kilkoro dzieci wpadło do szkoły w Norton w takim strachu, że nauczycielka wyszła na dwór i ofuknęła z oburzeniem „wstrętnie wyglądającego człowieka” stojącego na drodze. Cofnął się o parę kroków, zwiesiwszy głowę, a potem nagle uciekł z nadzwyczajną chyżością. Furman od Bradleya, rozwożący mleko na wózku, nie taił, że ściągnął batem jakiegoś włochatego Cygana, który wyskoczył na drogę u zakrętu niedaleko Vents i chciał chwycić kuca za uzdę. Furman pomacał go batem jak się patrzy, a trafił akurat w twarz, tak że tamten rozciągnął się w błocie jeszcze prędzej, niż przedtem wyskoczył; ale kuca z jakie pół mili nie dało się osadzić na miejscu. Prawdopodobnie rozbitek próbował zatrzymać wózek, usiłując rozpaczliwie uzyskać jakąś pomoc i porozumieć się z kimkolwiek. Także trzech chłopców przyznało się później, że rzucali kamieniami w dziwacznego włóczęgę, który, przemoknięty, zabłocony i, jak się zdawało, porządnie pijany, wałęsał się po wąskiej, głębokiej dróżce koło wapniami. Wszystko to omawiano w trzech wioskach przez wiele dni, ale mamy również niezawodne świadectwo pani Finn (żony woźnicy służącego u Smitha), która widziała, jak włóczęga przełazi przez niski murek otaczający pastwisko dla świń u Hammonda i zatoczył się prosto na panią Finn, głośno coś bełkocąc; już sam jego głos mógł człowieka przyprawić o śmierć ze strachu. Pani Finn miała przy sobie dziecko w wózku, krzyknęła na włóczęgę, żeby poszedł precz, a gdy mimo to podchodził coraz bliżej, uderzyła go odważnie parasolką po głowie i nie spojrzawszy za siebie ani razu, pobiegła z wózkiem jak na skrzydłach aż do najbliższego domu we wsi. Zatrzymawszy się bez tchu, zagadała do starego Lewisa, który obtłukiwał młotem kamienie; staruszek zdjął swoje olbrzymie okulary ochronne z czarnego drutu i dźwignął się na trzęsące nogi, aby spojrzeć w stronę, gdzie pokazywała ręką. Oboje ścigali wzrokiem postać człowieka biegnącego przez pole; widzieli, jak upadł, podniósł się i biegł znowu w kierunku New Barns, potykając się i wymachując nad głową długimi ramionami. Od owej chwili człowiek ten już jest wyraźnie w sieci swego mrocznego i wzruszającego przeznaczenia. Nie ma wątpliwości co do jego dalszych dziejów. Wszystko już teraz jest pewne: okropny przestrach pani Smith; przekonanie Amy Foster, przy którym wytrwała nieugięcie – mimo nerwowego ataku gospodyni – że ten człowiek nie miał „złych zamiarów”; rozjątrzenie Smitha (po jego powrocie z targu w Darnford), gdy zastał psa zachrypniętego od szczekania, tylne drzwi domu zamknięte, żonę w ataku histerii, a wszystko to z powodu nieszczęsnego, brudnego włóczęgi, który, jak podejrzewano, zaczaił się wśród stogów. Zaczaił się? Trzeba mu dać nauczkę, żeby nie straszył kobiet. Smith znany jest ze swej gwałtowności, ale stanął jak wryty na widok niebywałego, utytłanego w błocie stworu, który siedział ze skrzyżowanymi nogami wśród rozrzuconej słomy, kiwając się jak niedźwiedź w klatce. Podniósł się przed Smithem, milcząc; wyglądał od stóp do głów jak jedna masa błota i brudu. Smith, sam na sam z tą zjawą między swymi stogami – wśród niepogody i zmierzchu rozbrzmiewającego wściekłym szczekaniem psa – poczuł strach jak przed czymś niepojęcie obcym. Ale kiedy stwór rozdzielił czarnymi rękoma długie, poplątane loki zwisające mu na twarz – jak się rozsuwa dwie połowy firanki – i spojrzał na Smitha błyszczącymi, dzikimi oczyma, połyskując białkami, farmer osłupiał wobec dziwaczności tego niemego spotkania. Przyznawał się potem (gdyż historia ta była oczywiście przedmiotem rozmów w okolicy przez całe lata), że się cofnął, i to więcej niż o krok. Nagły wybuch szybkiej gadaniny bez sensu przekonał go od razu, że ma do czynienia ze zbiegłym wariatem. Wrażenie to właściwie nigdy się w zupełności nie zatarło. W gruncie rzeczy Smith do dziś dnia pozostał przy swym wewnętrznym przekonaniu, że ów człowiek miał źle w głowie.
Stwór podchodził coraz bliżej, szwargocąc w sposób bardzo niepokojący, a Smith (nie zdając sobie sprawy, że dziwaczna istota nazywa go „wielmożnym panem” i zaklina w imię Boga, aby nie odmówił strawy i schronienia) przemawiał doń stanowczo, ale łagodnie, wycofując się jednocześnie na podwórze. W końcu schwytał w lot odpowiednią chwilę, rzucił się nagle na wariata i wepchnął go na łeb na szyję do drewutni, zasuwając natychmiast rygiel. Zrobiwszy to, obtarł pot z czoła, choć wieczór był zimny. Spełnił swój obowiązek wobec społeczeństwa, przymykając wędrownego i prawdopodobnie niebezpiecznego maniaka. Smith nie jest bynajmniej człowiekiem twardym, ale w jego mózgu nie mogło się nic pomieścić poza tym wyobrażeniem o obłędzie. Za mało miał wyobraźni, aby zadać sobie pytanie, czy ten człowiek nie ginie przypadkiem z zimna i głodu. Z początku maniak hałasował strasznie w drewutni. Pani Smith krzyczała na górze, gdzie zamknęła się w swojej sypialni, ale Amy Foster szlochała żałośnie u drzwi kuchennych, łamiąc ręce i pomrukując: „Nie trzeba tak robić! Nie trzeba!” Wyobrażam sobie, że ten wieczór dał się Smithowi porządnie we znaki; jedna hałasowała na górze, druga na dole, a na dobitkę ten obłąkańczy, niepokojący głos krzyczał uporczywie przez drzwi, podsycając jeszcze gniew farmera. Niepodobna mu było powiązać w myśli tego kłopotliwego wariata z zatonięciem okrętu w Eastbay, o którym rozeszły się pogłoski na targu w Darnford. Sądzę, że człowiek zamknięty w drewutni był tej nocy bardzo bliski szaleństwa. Zanim minęło jego podniecenie i nim utracił przytomność, rzucał się gwałtownie w ciemnościach, tarzał po jakichś brudnych workach i gryzł pięści z wściekłości, głodu i zimna, zdumienia i rozpaczy.
Był to góral ze wschodniego łańcucha Karpat, a statek, który zatonął poprzedniej nocy w Eastbay, był hamburskim statkiem dla wychodźców i nazywał się „Herzogin Sophie–Dorothea”, straszliwej pamięci.
W parę miesięcy później pojawiły się w gazetach sprawozdania o fałszywych „Agencjach dla Wychodźców”, rozwijających działalność wśród słowiańskiego włościaństwa z dalszych prowincji Austrii. Zamiarem tych łotrów było owładnąć zagrodami biednej, ciemnej ludności i w tym celu sprzymierzali się z miejscowymi lichwiarzami. Wywozili swoje ofiary głównie przez Hamburg. Co się zaś tyczy statku „Herzogin Sophie-Dorothea”, przypatrywałem mu się z tego oto okna, kiedy wpływał do zatoki pod skróconymi żaglami w pewne mroczne, groźne popołudnie. Stanął na kotwicy ściśle według wskazówek mapy, naprzeciw budynku straży nadbrzeżnej w Brenzett. Przypominam sobie, że zanim zapadła noc, wyjrzałem znów przez okno, aby popatrzeć na zarysy masztów i takielunku, rysującego się ciemno i strzeliście na tle poszarpanych, mrocznych chmur, niby druga, drobniejsza wieżyczka na lewo od wieży kościelnej w Brenzett. Wieczorem podniósł się wiatr. O północy słyszałem, leżąc w łóżku, straszliwe porywy wichury i szum pędzącej ulewy.
Mniej więcej w tym samym czasie strażnikom nadbrzeżnym wydało się, że widzą światła parowca nad kotwicowiskiem. Znikły po chwili, ale jest oczywiste, że jakiś inny statek szukał także schronienia w zatoce w tę okropną, ślepą noc i uderzył niemiecki okręt w sam środek kadłuba (dziura, jak mówił mi potem jeden z nurków, „że można by przez nią przepłynąć na barce z Tamizy”), a potem opuścił zatokę, nietknięty czy też uszkodzony, któż może wiedzieć; ale uszedł niepostrzeżenie, nieznany i złowrogi, aby zginąć
Uwagi (0)