Amy Foster - Joseph Conrad (czytaj książki przez internet za darmo .txt) 📖
- Autor: Joseph Conrad
Czytasz książkę online - «Amy Foster - Joseph Conrad (czytaj książki przez internet za darmo .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Tajemnicza doskonałość i skryte milczenie, jak po zręcznie popełnionej zbrodni, cechują tę morderczą katastrofę, która jak pan może sobie przypomina, miała swego czasu ponury rozgłos. Najgłośniejsze krzyki na okręcie nie byłyby mogły dosięgnąć wybrzeża z powodu wichru, a na sygnały wzywające pomocy czasu widać nie starczyło. Była to śmierć bez hałasu. Hamburski statek napełnił się wodą od razu i wywrócił, tonąc, tak że o świcie nawet końce masztów nie wystawały nad poziom zatoki. Zauważono naturalnie zniknięcie okrętu i z początku strażnicy nadbrzeżni przypuszczali, że powlókł się na kotwicy albo zerwał z łańcucha nocą i został zagnany przez wiatr na morze. Potem, kiedy się prąd odwrócił, rozbity statek trochę się widać przesunął i uwolnił niektóre z ciał, bo dziecko – małe jasnowłose dziecko w czerwonej sukience – przypłynęło na brzeg na wprost wieży Martello. Po południu widać było na jakie trzy mile wzdłuż brzegu ciemne, bose postacie, które się ukazywały i ginęły w kotłującej się pianie; poniesiono długą procesją – na noszach, na rogożach, na drabinach – mężczyzn o nieokrzesanym wyglądzie, kobiety z surowymi twarzami, dzieci, przeważnie jasnowłose; wszystkich sztywnych i ociekających wodą niesiono obok drzwi gospody „Pod Okrętem”, aby ich ułożyć pokotem pod północną ścianą kościoła w Brenzett. Według urzędowego sprawozdania ciało dziewczynki w czerwonej sukience jest pierwszym przedmiotem, który dostał się na wybrzeże z tego okrętu. Ale moi pacjenci spośród marynarskiej ludności West Colebrook poinformowali mnie nieoficjalnie, że bardzo wczesnym rankiem dwaj bracia, którzy zeszli byli nad morze, aby zobaczyć, co się dzieje z ich łódką wyciągniętą na brzeg, znaleźli dobry kawał za Brenzett zwykły kojec okrętowy, leżący wysoko i bezpiecznie na brzegu z jedenastu utopionymi kaczkami. Rodziny tych ludzi zjadły kaczki, a kojec został porąbany toporem na paliwo. Nie jest wykluczone, aby człowiek mógł dopłynąć do brzegu na tym kojcu, jeśli się znalazł na pokładzie w chwili wypadku. To możliwe. Przyznaję, że nie brzmi to prawdopodobnie; ale oto był wśród nas ten przybłęda i przez całe dni – ale gdzie tam, tygodnie – nawet nie powstało nam w głowie, że mamy wśród siebie jedyną żywą duszę, która ocalała w tej katastrofie. A sam rozbitek, nawet kiedy nauczył się mówić po angielsku, bardzo mało umiał nam opowiedzieć. Pamiętał, że czuł się już lepiej (prawdopodobnie, kiedy okręt stanął na kotwicy) i że ciemność, wiatr i deszcz tamowały mu oddech. To wygląda, jakby owej nocy był jakiś czas na pokładzie. Ale nie trzeba zapominać, że znajdował się w otoczeniu zupełnie sobie obcym, że cierpiał na morską chorobę i był zamknięty przez cztery dni na dole, a przy tym nie miał żadnego pojęcia o statku ani o morzu i dlatego nie mógł zdać sobie sprawy, co się z nim właściwie dzieje. Wiedział, czym jest deszcz, wiatr, ciemność, rozumiał beczenie owiec i pamiętał swój ból, swoje nieszczęście i nędzę, żałosne zdumienie, że nikt jego niedoli nie widzi i nie rozumie, trwogę, gdy się przekonał, że wszyscy mężczyźni naokoło są źli, a wszystkie kobiety okrutne. To prawda, zbliżał się do nich jako żebrak, ale w jego kraju, nawet jeśli nic żebrakowi nie dadzą, odzywają się do niego łagodnie. W jego stronach nie uczy się dzieci, aby rzucały kamieniami w tych, którzy błagają o litość. Strategia Smitha pokonała go doszczętnie. Drewutnia miała okropny wygląd lochu. Co też z nim teraz zrobią?... Nic dziwnego, że Amy Foster ukazała się jego oczom w aureoli świetlanego anioła. Myśli o nieboraku nie dawały dziewczynie spać i rano, zanim Smithowie wstali z łóżka, wymknęła się przez podwórze. Uchyliwszy drzwi drewutni, zajrzała do środka i podała przybłędzie pół bochenka białego chleba: „Takiego, jak to u nas jedzą bogaci”, zwykł był opowiadać.
Wówczas dźwignął się z wolna spomiędzy różnych śmieci, zdrętwiały, głodny, trzęsący się, nieszczęśliwy i nieufny. „Może to zjecie?” – zapytała swoim łagodnym, nieśmiałym głosem. Wziął ją prawdopodobnie za jaką „jaśnie panią”. Pożerał żarłocznie, a łzy padały na kromkę. Nagle puścił chleb, chwycił jej rękę i wycisnął na niej pocałunek. Nie bała się. Mimo jego okropnego wyglądu zauważyła, że jest przystojny. Zamknęła drzwi i wróciła z wolna do kuchni. Znacznie później opowiedziała to wszystko pani Smith, którą dreszcz przejmował na samą myśl, że owo stworzenie mogłoby jej dotknąć.
Przez ten akt spontanicznego miłosierdzia rozbitek dostał się z powrotem do ludzkiej społeczności i nawiązał stosunki ze swym nowym otoczeniem. Nigdy tego Amy nie zapomniał, nigdy.
Tego samego rana stary pan Swaffer, najbliższy sąsiad Smitha, przyjechał, aby udzielić mu rady, i skończyło się na tym, że zabrał z sobą przybłędę. Biedak stał potulnie, chwiejąc się na nogach, pokryty warstwą na wpół zeschniętego błota, a tamci dwaj rozmawiali przy nim niezrozumiałym dlań językiem. Pani Smith oświadczyła, że nie zejdzie na dół, póki ten szaleniec się nie wyniesie; Amy Foster śledziła go z głębi ciemnej kuchni przez otwarte tylne drzwi, a on usiłował wykonać w miarę możności wszystko, co mu nakazywano na migi. Ale Smith był pełen podejrzeń. „Proszę pana, niech pan uważa! Może to wszystko podstęp” – krzyknął kilkakrotnie ostrzegawczym tonem. Kiedy Swaffer zaciął konia, opłakany stwór, siedzący pokornie obok niego, o mało co nie wyleciał przez tylne oparcie wysokiego, dwukołowego wózka, taki był osłabiony. Swaffer zabrał go wprost do domu. I wówczas właśnie ja się pojawiłem na scenie.
Zostałem wezwany przez staruszka w bardzo prosty sposób: kiwnął na mnie palcem zza wrót swojego domu, gdy zdarzyło mi się tamtędy przejeżdżać. Oczywiście wysiadłem.
– Coś panu pokażę – mruknął, prowadząc mnie do szopy stojącej w pobliżu zabudowań gospodarstwa.
Tam to zobaczyłem rozbitka po raz pierwszy w długiej niskiej izbie, która stanowiła część budynku przypominającego wozownię. Gołe ściany były pobielone wapnem, a w jednej z nich, u końca izby, widniał mały czworokątny otwór o brudnej, pękniętej szybce. Włóczęga leżał na wznak na posłaniu ze słomy pod paru końskimi derkami; miało się wrażenie, że zużył resztę sił na oczyszczenie się z błota. Nie mógł prawie wcale mówić; derki miał podciągnięte pod brodę, a jego szybki oddech i połyskliwe, niespokojne czarne oczy przypominały mi dzikiego ptaka schwytanego w sidła. Podczas gdy go badałem, stary Swaffer stał u drzwi, milcząc i przesuwając palce po wygolonej górnej wardze. Wydawszy kilka poleceń, przyrzekłem, że przyślę butelkę z lekarstwem, i naturalnie zadałem kilka pytań.
– Smith złapał go między stogami w New Barns – powiedział stary po swojemu, rozważnie i obojętnie, jak gdyby tamten był naprawdę czymś w rodzaju dzikiego zwierzęcia. – I w taki sposób dostał się do mnie. Dziwny okaz, prawda? Niech no mi pan powie, doktorze, pan zwiedził przecież cały świat, czy pan nie myśli, że to coś w rodzaju Hindusa wpadło nam w ręce?
Bardzo byłem tym wszystkim zdziwiony. Długie, czarne włosy przybłędy, rozrzucone po słomianym posłaniu, odbijały od oliwkowej bladości jego twarzy. Przyszło mi na myśl, że mógłby być Baskiem. Nie wynikało stąd koniecznie, aby umiał po hiszpańsku, ale mimo to wypróbowałem na nim kilka znanych mi słów hiszpańskich i usiłowałem także porozumieć się z nim po francusku. Dźwięki, które pochwyciłem, nachyliwszy ucho do jego ust, były dla mnie zupełną zagadką. Tegoż popołudnia młode panie z probostwa (jedna z nich czytała Goethego ze słownikiem, a druga latami zmagała się z Dantem), przyszedłszy w odwiedziny do panny Swaffer, usiłowały porozumieć się z włóczęgą po włosku i po niemiecku, stojąc u progu izby. Cofnęły się, nieco przestraszone potokiem namiętnych słów, którymi je powitał, odwróciwszy się na swej pryczy. Przyznawały, że jego mowa była przyjemna dla ucha, miękka, dźwięczna, ale – może w połączeniu z wyglądem chorego – brzmiała zastraszająco; takie te dźwięki były jakieś porywcze, takie niepodobne do wszystkiego, co się kiedykolwiek słyszało. Chłopaki ze wsi właziły na ławkę, aby zajrzeć przez mały, kwadratowy otwór do środka wozowni. Każdy był ciekaw, co też pan Swaffer pocznie z przybłędą. A Swaffer zatrzymał go po prostu u siebie. Ludzie byliby uznali starego za dziwaka, gdyby go tak nie szanowano. Mówią o nim, że siaduje aż do dziesiątej godziny w nocy, czytając książki, i mówią także, że bez wahania gotów jest wypisać czek na dwieście funtów. A on sam mógłby panu powiedzieć, że ród Swafferów siedzi tu już od trzystu lat na własnej ziemi, między Colebrook a Darnford. Stary ma lat z osiemdziesiąt pięć, ale nie wygląda ani trochę starzej niż wtedy, gdy przyjechałem tu po raz pierwszy. To znakomity hodowca owiec, a poza tym prowadzi jeszcze rozległy handel bydłem. Jeździ na wszystkie jarmarki w promieniu kilku mil bez względu na pogodę; powozi schylony nisko nad cuglami, jego rzadkie siwe włosy wiją się po kołnierzu ciepłego płaszcza, a zielony pled okrywa nogi. Spokój podeszłego wieku użycza powagi jego obejściu. Nie nosi zarostu; wargi ma cienkie i wrażliwe; coś surowego i zakonnego w układzie rysów nadaje pewną podniosłość charakterowi jego twarzy. Wiadomo, że jeździł nieraz w deszcz całe mile, aby zobaczyć nowy gatunek róży w czyimś ogrodzie lub olbrzymią głowę kapusty wyhodowaną przez wieśniaka. Lubi pasjami słuchać o rzeczach, które nazywa „cudzoziemskimi”, i lubi je oglądać. Może właśnie ta „cudzoziemskość” przybłędy wpłynęła na starego Swaffera. A może był to po prostu niewytłumaczony kaprys. Wiem tylko, że po upływie trzech tygodni spostrzegłem człowieka, którego Smith uznał za wariata, jak kopał u Swaffera w ogrodzie warzywnym. Odkryli, że umie posługiwać się łopatą. Kopał boso. Czarne włosy spływały mu na ramiona. Przypuszczam, że to Swaffer dał mu starą bawełnianą koszulę w pasy, ale przybłęda wciąż miał jeszcze na sobie rodzime spodnie z brunatnego sukna (w których burza wyrzuciła go na brzeg) obciskające nogi na kształt trykotów; przepasany był szerokim skórzanym pasem nabijanym małymi krążkami z mosiądzu, a we wsi nie odważył się jeszcze pokazać ani razu. Ziemia, na którą patrzył, wydawała mu się utrzymana starannie, niby grunta naokoło domu dziedzica; rozmiar koni pociągowych wprawiał go w zdumienie; drogi przypominały ogrodowe alejki, a wygląd mieszkańców, szczególnie w niedzielę, świadczył o dostatku. Przybłęda zastanawiał się, czemu ci ludzie mają tak twarde serca i takie zuchwałe dzieci. Dostawał pokarm u drzwi od tyłu, niósł go oburącz do szopy i siedząc samotnie na pryczy, robił znak krzyża, po czym zabierał się do jedzenia. Przed pójściem na spoczynek klęczał obok tej samej pryczy wśród wczesnego mroku krótkich dni, odmawiając głośno Ojcze nasz. Za każdym razem, gdy spotykał starego Swaffera, kłaniał mu się ze czcią w pas, po czym stawał wyprostowany, staruszek zaś trzymał palce na górnej wardze, patrząc na niego badawczo w milczeniu. Kłaniał się nisko także i pannie Swaffer, która oszczędnie prowadziła ojcu gospodarstwo; była to czterdziestopięcioletnia kobieta o szerokich ramionach, grubych kościach i siwych nieruchomych oczach; kieszeń od sukni miała zawsze pełną kluczy. Należała do Kościoła anglikańskiego, jak twierdzono (ojciec jej był natomiast kuratorem kaplicy baptystów); u pasa nosiła mały stalowy krzyżyk. Nie zdejmowała nigdy surowej czarnej sukni przez pamięć na jednego z niezliczonych Bradleyów z sąsiedztwa, za którego miała wyjść za mąż przed jakimiś dwudziestu pięciu laty; był to młody farmer, który skręcił kark na polowaniu w wilię ślubu. Panna Swaffer miała obojętną twarz ludzi głuchych, mówiła bardzo rzadko, a wargi jej, cienkie jak u ojca, zdumiewały czasami tajemniczą ironią wyrazu. Takim to ludziom przybłęda winien był posłuszeństwo i przytłaczająca samotność zdawała się nań padać z ołowianego nieba podczas tej zimy bez słońca. Wszystkie twarze były smutne. Nie mógł mówić do nikogo i nie miał nadziei, że kiedykolwiek kogo zrozumie. Zdawało mu się, że to są twarze ludzi z tamtego świata – ludzi umarłych – jak mi nieraz mówił całe lata później. Słowo daję, dziwię się, że nie zwariował. Nie wiedział, gdzie jest. Gdzieś bardzo daleko od swoich gór – gdzieś za wodą. Zastanawiał się, czy to nie Ameryka.
Gdyby nie stalowy krzyżyk u pasa panny Swaffer – wyznał mi kiedyś – nie wiedziałby, czy w ogóle znajduje się w kraju chrześcijańskim. Rzucał na ów krzyżyk ukradkowe spojrzenie i to go pocieszało. Wszystko tu było inne niż w jego ojczyźnie! Ziemia i woda były inne; nie spotykało się wizerunków Zbawiciela przy drogach. Nawet trawa była inna, a także i drzewa; wszystkie drzewa, prócz trzech starych norweskich sosen rosnących na kawałku trawnika przed domem Swaffera, które przypominały mu ojczyznę. Wyśledzono go raz o zmierzchu, jak oparł czoło o pień jednej z nich, szlochając i mówiąc coś do siebie. Utrzymywał później, że te sosny były mu jak bracia. Wszystko poza tym wydawało mu się obce. Niechże pan sobie wyobrazi życie tego rodzaju: mroczne, dławione przez fizyczne zjawiska powszedniego dnia jak przez senne zmory. W nocy, gdy nie mógł spać, myślał wciąż o dziewczynie, która dała mu pierwszy kawałek chleba zjedzony przez niego w tym obcym kraju. Nie była ani sroga, ani gniewna i nie bała się go. Pamiętał jej twarz, jedyną zrozumiałą wśród wszystkich tych twarzy, równie zamkniętych, równie tajemniczych i równie niemych jak twarze umarłych, którzy posiadają wiedzę nieosiągalną dla żywych. Ciekaw jestem, czy to pamięć o jej współczuciu wstrzymała go od poderżnięcia sobie gardła? Ale cóż! Jestem prawdopodobnie starym romantykiem i zapominam o wrodzonej miłości do życia, którą może zwyciężyć jedynie siła wyjątkowej rozpaczy.
Powierzoną sobie robotę wykonywał z bystrością, która zadziwiała starego Swaffera. Z czasem okazało się, że umiał pomagać przy orce, doić krowy, karmić byki w cielętniku, że można się nim było wyręczać przy owcach. Zaczął też chwytać pojedyncze słowa; i nagle, pewnego pięknego wiosennego poranku, uratował od przedwczesnej śmierci wnuczkę starego Swaffera.
Młodsza córka Swaffera jest za Willcoxem, adwokatem i pisarzem miejskim w Colebrook.
Regularnie dwa razy na rok Willcoxowie przyjeżdżają na kilka dni, aby pobyć ze starym. Ich jedyne dziecko, dziewczyneczka nie mająca jeszcze wówczas trzech lat, wybiegła sama z domu w białym fartuszku i drepcząc przez trawę ogrodu schodzącego tarasami, zleciała z niskiego murku, głową naprzód, do stawu, w którym pławiono zwykle konie na podwórzu. Rozbitek był razem z woźnicą przy pługu i orał pole blisko domu. W chwili gdy zawracał, aby zacząć świeżą bruzdę, zobaczył przez szparę w bramie coś, co dla każdego innego człowieka byłoby tylko mignięciem czegoś białego. Ale on miał otwarte, żywe, dalekosiężne oczy, które zdawały się cofać i tracić swą zdumiewającą siłę wobec ogromu morza. Chodził boso i wyglądał tak egzotycznie, jak tego tylko serce Swaffera mogło pragnąć. Zostawił konie na zakręcie, ku niezmiernemu niezadowoleniu woźnicy, puścił się długimi susami przez zaorane pole, nagle ukazał się przed matką, wetknął jej dziecko w ręce i odszedł wielkim krokiem. Staw nie był bardzo głęboki, ale gdyby nasz rozbitek nie miał tak dobrego wzroku, dziecko byłoby mamie zginęło, udławiwszy się lepkim błotem, które pokrywało dno na grubość stopy mniej więcej. Stary Swaffer wyszedł powoli w pole, czekał, aż pług się z nim zrówna, popatrzył uważnie na przybłędę i nie mówiąc ani słowa, wrócił do domu. Ale od tego czasu strawę dla rozbitka stawiano w kuchni na stole; z początku panna Swaffer przychodziła, cała w czerni, i stawała u progu z niezbadaną twarzą, patrząc, jak przybłęda robi
Uwagi (0)