Cień Bafometa - Stefan Grabiński (czytac TXT) 📖
Wieloletni spór między przeciwnikami ideowymi zostaje nagle przerwany przez śmierć jednego z nich. Jak się okazuje — przerwany jedynie pozornie.
Szereg trudnych do wytłumaczenia zjawisk zdaje się wskazywać na to, że walka trwa nadal, a pozorny zwycięzca stopniowo staje się coraz bardziej osaczoną ofiarą.
- Autor: Stefan Grabiński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cień Bafometa - Stefan Grabiński (czytac TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński
Na stopniach kościółka, na tle ciemnej zieleni dąbrowy stał z krzyżem w dłoni ksiądz Dezydery. Stał olbrzymi, posępny i wodził ponurym, zamyślonym spojrzeniem po biczowniczej zgrai. Na twarzy surowej, nieprzeniknionej ni cienia wahania, ani śladu wątpliwości: kamienna, nieubłagana maska...
Z młodego zapustu100 wyszła ku niemu gromadka sióstr zakonnych i uklękła na podwórcu kościelnym. Smukła, niezwykłej urody mniszka wystąpiła z grona towarzyszek i powolnym, majestatycznym krokiem zaczęła iść ku stopniom kościoła.
— Siostra Weronika! — poszedł szmer po tłumie. — Siostra Weronika!
A ona, stanąwszy na progu świątyńki, podawała prałatowi klasztorną dyscyplinę, błagając go słowem i oczyma:
— Ojcze duchowny, nie szczędź i mnie razów! Niechaj i na mnie spłynie błogosławieństwo kaźni!
I na oczach tłumu obnażyła się po pas, pochylając kornie w oczekiwaniu chłosty cudny łuk swych pleców.
Ksiądz przyjął z rąk jej dyscyplinę i odstąpiwszy o krok jakby dla nadania sobie rozmachu, podniósł w górę ramię... Lecz w tej chwili jak spod ziemi wyrosła obok niego postać Pielgrzyma z Żytomierza. Kaptur pątniczy zesunął mu się z głowy i odsłonił zmienioną od gniewu twarz Pawła Kuternóżki. Zanim prałat zdołał spuścić karzące ramię, uczuł, jak żelazna jego ręka miażdży mu palce. Więc wypuścił pletnię ze zmartwiałej dłoni i wlepił spojrzenie w twarz napastnika. Przez długą chwilę wśród śmiertelnego milczenia tłumów mierzyli się oczyma pełnymi nienawiści.
— Łotrze! — zasyczał wreszcie chrapliwy, zdławiony od gniewu głos Kuternóżki. — Łotrze, nie waż mi się jej dotknąć!
Na dźwięk słów siostra Weronika drgnęła i podniósłszy się z klęczek, spojrzała na pielgrzyma. W oczach jej zaświtał nagle brzask straszliwego rozpoznania — zbladła, zachwiała się i jak gołębica śmiertelnie trafiona zatrzepotawszy w powietrzu skrzydłami ramion, upadła na wznak na stopnie kościoła...
Pod osłoną nocy skąpo rozświetlanej poświatą księżyca przemykał się Kuternóżka wzdłuż klasztornego muru. Ilekroć światło miesięczne wychynęło spoza zwałów chmar, nasunięty starannie na głowę jego kaptur pielgrzymi rzucał cień dziwaczny, ostrostożkowy.
Noc była ciepła, majowa. Sprażona całodziennym skwarem ziemia oddawała wchłonięty żar ciemnymi falami. W klasztornym ogrodzie zanosiły się słowiki, pachniały bzy. Po niebie chmurnym przepływał obłoczne ławice zadumany księżyc...
Pawełek zatrzymał się przed żelazną furtą. Po namyśle nacisnął ostrożnie klamkę i próbował otworzyć. Brama była zamknięta. Wtedy uchwyciwszy się prawą ręką za wystający jej uszak, wspiął się w górę i postawił jedną nogę na klamce drzwi. Był w połowie wysokości muru; nad nim sterczała jeszcze gładka, ceglasta ściana na 3 metry z górą.
Oparłszy się plecami o framugę bramy, z trudem utrzymując równowagę, odetchnął znużony wysiłkiem. Wtem przyszła mu pewna myśl. Wydobył z kieszeni pątniczego burnusa duży, składany nóż i obnażywszy jego ostrze, zaczął nim wiercić dziurę w murze mniej więcej w poziomie własnego pasa. Drugą tej samej objętości wyżłobił w odległości kilku centymetrów od swego prawego biodra, a trzecią ponad głową w promieniu zasięgu ręki. Skończywszy, schował nóż i przez pewien czas odpoczywał dla nabrania sił. Potem, włożywszy rękę w wywiercony przez się otwór nad głową, niby w ucho klamry, dźwignął się całym ciałem w górę. Przez chwilę nogi zawisły w powietrzu, szukając oparcia. W końcu znalazły je i skwapliwie zanurzyły się kończynami palców w wyżłobienia muru. Teraz stał jak w strzemionach. Pozostał do pokonania kawałek ściany nie wyższy niż 1 metr. Szczęście mu sprzyjało. Już zabierał się do ponownego wiercenia otworów, gdy usłyszał nad głową szmer lekkiego uderzenia. Podniósł oczy i ujrzał nad sobą przechyloną spoza muru gałąź klonu rozchybotaną na wietrze. Uczepił się jej kurczowym ruchem, poderwał całym sobą wzwyż i zatknąwszy lewą nogę w otwór górny, odbił się z całej siły. Manewr wypadł pomyślnie; w chwilę potem siedział okrakiem na zrębie szczytowym muru.
Odrzucił kaptur i otarł czoło; pełną piersią wdychiwał101 balsamiczne wonie bijące z dołu, od ogrodu. Na prawym jego udzie spoczywała zbawcza gałąź klonu, uderzając go od czasu do czasu łagodną pieszczotą. Na lewo, w odległości 50 metrów stożyły się w niebo strzałami iglic klasztorne wieże. Od miejskich zegarów nadpłynęła wtedy godzina jedenasta. Dźwięk mosiężnych młotków ocucił go z zamyślenia.
„Czas już — pomyślał, otrząsając się. — Czas już na mnie”.
I zwinnie jak kot zesunął się po klonie w ogród. Tu przystanął i oparty o pień drzewa spojrzał w głąb.
Księżyc, przedarłszy się zwycięsko przez złoża chmur, wypłynął tymczasem na pełne morze granatowego nieba i siał magnezjowe blaski na ziemię. Ogród nurzał się cały w zielonosrebrzystej ich powodzi. O kilkadziesiąt kroków lśniło dreszczem wodnych zmarszczków jezioro, przedzielone na pół długim, wąskim przylądkiem, wbiegającym w jego środek. Na rozszerzonym w kształcie półwyspu wylocie przylądka bielała oblana z trzech stron wodami kaplica. Przez otwarte drzwi widniał ołtarz oświecony mdłym światłem dwóch świec, w dolnej swej części przesłonięty jakąś czarną, niewyraźnie rysującą się masą. W górze, pod stropem krwawiła lampka wieczysta...
Fale jeziora podrywane co chwila podmuchami wiatru uderzały z cichym pluskotem o kamienny zrąb kaplicy i odtrącone łagodnie od połogich jego szkarpów, wracały do łożyska. Na kalinie, co samotnie wystrzeliła tu ze skalnego zbocza, zarzucając na dach świątyńki kraśne korale warkoczy, słowik łkał piosenkę miłości. W głębi poprzerzynane mozaiką świateł i cieni szumiało tajemniczo rozgwarem drzew tło dalsze...
Od klasztoru zabrzmiała pieśń. Z perspektywy ogrodowych alej płynęła smutna melodia Salve Regina. Głosy czyste, rzewne, dziewicze. Poprzez ponurą, rozdartą od bólu arię chóru przebijał głęboki, tęsknotą zaświatów natchniony wtór altów. U wylotu klonowej ulicy zamigotały światła świec i latarek, w półmroku drzew zamajaczył orszak mniszek.
Szły powoli, oskrzydlając potrójnym szeregiem białych, w weselne kwefy otulonych postaci wysoko na ramionach sześciu sióstr spoczywające mary. Szły powoli, z pieśnią na ustach, dźwigając bezcenny ciężar przedwcześnie zgasłej towarzyszki. Na białej, atłasowej, w srebrne lilie przetykanej poduszce, w mirtowej wianka koronie spoczęła przepiękna jej głowa. Spod opuszczonych rzęs padał cień na twarz alabastrowo bladą, w rękach na piersi złożonych błyszczał w posrebrzu księżyca krzyż. Na ustach, z których skon nie zdołał zetrzeć barw koralu, zastygł uśmiech-zagadka. Zastygł i rozlał po twarzy wyraz niewypowiedziany...
Tak w noc majową, pijaną od woni czeremch i bzów noc, szła na miejsce wiecznego spoczynku siostra Weronika. A niosły ją siostry-powiernice, czyste dziewy i panny zakonne, z Chrystusem poślubnie złączone...
Minęły aleję klonów, okrążyły jezioro i weszły na przylądek. Rozchybotane na wietrze płomyki gromnic dwoiły się w jeziorzanej toni i drugi orszak wyłaniał się z głębi.
Gdy przestępowały próg kaplicy, wnętrze rozbłysło wzmożoną siłą świateł i odezwały się organy. W ciszy nocnej popłynęła po falach jeziora przesłodka melodia Ave Maria Gounoda.
Orszak mniszek rozdzielił się, przepuszczając środkiem mary. Na tle ołtarza umajonego w lilie i konwalie zaczerniał w powodzi świec katafalk. Siostry zdjęły z ramion nosze ze zwłokami i podłożywszy ręce pod ciało, ostrożnie jak dziecię złożyły je w trumnie. Przy dźwiękach nieustającej muzyki organów pochyliła się nad umarłą przeorysza i lekko dotknęła ustami jej czoła. Potem przybliżały się ku marom po kolei inne i każda żegnała siostrę pocałunkiem rozstania. A gdy już wszystkie oddały jej ostatnią pieszczotę, utworzyły ponownie wydłużoną linię orszaku i cicho odeszły ku klasztorowi...
Umilkły organy i zgłuchła pieśń — tylko światła przy burach pełgotały równym, spokojnym płomieniem. W cmentarnej ciszy, w okolu kwiatów i wieńców, w osamotnieniu śmierci bezwzględnym pozostała siostra Weronika; z uśmiechem na ustach, z pogodą na białym, marmurowym czole spała słodko na śnieżnej pościeli...
Jak wryty stał Pawełek pod klonowym drzewem, śledząc przesuwające się przed oczyma podobne wizjom snu obrazy. Lecz gdy zgasły ostatnie akordy muzyki i cisza śmierci zaległa ogród, pchnięty nieprzezwyciężonym pragnieniem zaczął skradać się ku kaplicy. Musiał ją zobaczyć raz jeszcze jeden, musiał nasycić oczy po raz ostatni przebolesnym widokiem, zanim... będzie za późno...
Stanął w drzwiach kaplicy, zapuszczając w głąb chciwe, chore tęsknotą spojrzenie. Odpowiedziała mu uśmiechem — tym samym dziwnym, zagadkowym uśmiechem, co wtedy... Ten uśmiech, ten jej uśmiech...
— Ty cudna, przeczysta! Liliowa dziewico moja!... Ha, ha, ha! Ha, ha, ha! Co za śmieszna kombinacja! Siostra Weronika i ja! Siostra Weronika i Pawełek Kuternóżka!...
Zdjęła go szaleńcza wesołość, a potem ból, obłąkany ból i tęsknota. Słaniając się na nogach, przystąpił do wezgłowia. Usta jego spragnione, gorączką tętniące, wpiły się w jej chłodne, koralowe wargi i chłonęły straszliwą rozkosz. Nagle płomień przeszedł po nim. Zbrodnicza, świętokradcza żądza wypełzła z głębin najskrytszych jestestwa i szeptem krwi domagała się ukojenia...
Położył rękę na jej pierś krągłą, dziewiczą i drżącymi od namiętności palcami zaczął zdzierać z niej welon i zakonną szatę. Wtem uczuł na ramieniu czyjąś rękę. Odwrócił się i ujrzał spokojną, lecz stanowczą twarz księdza Alojzego.
— Co chcesz uczynić?
Przez chwilę ważyły się ich spojrzenia. Kuternóżka pierwszy spuścił oczy: nie mógł wytrzymać blasku tamtych jasnych i czystych jak lazur. Nagle wyswobodził ramię spod ręki księdza i rzucił się do ucieczki. Dziki strach pędził go przed siebie. W kilku sekundach przebył przylądek, przebiegł jakąś łąkę, przedarł się przez gaj brzozowy i dopadł pnia starej lipy tuż pod murem. W mgnieniu oka wtargnął pomiędzy jej konary, wspiął się na wierzchołek, a stąd zesunął na szczyt muru. Po chwili jednym szalonym skokiem znalazł się po drugiej stronie. Nie oglądając się, ruszył na przełaj przez puste pola i ugory.
Pędził bez przerwy, bez wytchnienia, zaczepiając o krzewy, potykając się o grudy i śródpolne kamienie. W końcu, gdy na wschodzie wyciągnęła się mleczna linia brzasku, dotarł do zrębów lasu. Świtało już na niebie, gdy zanurzał się w chaszcze u skraju dąbrowy. Roztworzyły się przed nim i zamknęły z powrotem gościnne ich pierzeje. Zakryły przed okiem ludzkim drzew zielone spławy...
W połowie czerwca Pomian wrócił z podróży. Gdy po opuszczeniu pociągu przeszedł sklepiste tunele pod peronem i znalazł się na białym, w kostki wykładanym dojeździe dworcowym, ogarnęło go uczucie zdumienia. Całe otoczenie wydało się dziwne i jakby nieswoje. By rozprostować trochę zdrętwiałe długą jazdą członki, nie wziął dorożki, lecz zostawiwszy pakunki w szatni, poszedł ku miastu długą, wysadzaną lipami aleją ulicy Kolejowej. Szczególne uczucie „dziwności” wszystkiego, co go otaczało, nie opuszczało go ani na chwilę. A przecież od czasu jak wyjechał, upłynęły zaledwie trzy miesiące.
„Czyżby się co tutaj zmieniło?” — pomyślał, wodząc spojrzeniem po rysujących się w dali wieżach kościołów, spiętrzonym w perspektywie chaosie dachów i czubach rozkwitłych w pełni drzew.
Nie. — Raczej uderzył niemile „normalny” wygląd miasta. Wszedłszy głębiej w istotę swego stanu, nabrał przekonania, że tym, co go teraz raziło, był brak czegoś wyjątkowego w otaczającym go obecnie środowisku. Po prostu Pomian spodziewał się, że zastanie tu wszystko „jakoś inaczej”. Tymczasem przynajmniej na razie nic nie zapowiadało wyglądanej zmiany; wszystko było „po staremu”. Twarze przechodniów obojętne przesuwały się przed jego spojrzeniem leniwo i szaro jak codzienność.
„Rzecz niepojęta! — myślał, skręcając koło kościoła św. Elżbiety na Klasztorną. — Więc się tutaj nic nie stało? Ludzie tacy jacyś spokojni, jak gdyby nigdy nic. A może by tak kogoś zagadnąć w oględny sposób?”
Tu opadło go uczucie nagłego zawstydzenia.
Nie wypada — mogą wyśmiać. Może rzeczywiście nic tu szczególnego nie zaszło; może owa „obcość”, jaką tutaj odczuwam, jest czymś chwilowym, czymś, co tkwi tylko we mnie? Należy być ostrożnym.
Dopiero teraz poczuł silny głód. Miał wrażenie, że od 24 godzin nic nie jadł. Spojrzał na zegar wieżowy. Dochodziła szósta. Było jeszcze bardzo rano.
„Restauracje z pewnością jeszcze zamknięte — wyciągnął nieprzyjemny dla siebie wniosek. — Szkoda, że nie zjadłem śniadania na dworcu”.
Wtem na rogu ul. Katedralnej, po prawej, spostrzegł otwarte gościnnie podwoje kawiarni Centralnej. Uśmiechnął się zadowolony i wszedł do wnętrza.
— Jedna biała cedzona! — rzucił półgłosem dyspozycję kelnerowi, zanurzając się z rozkoszą w przytulne ramiona fotelu pod oknem. Po chwili pokrzepiał się już wonnym odwarem, przeglądając równocześnie dzienniki.
— Szarzyzna — mruknął po pewnym czasie, odkładając znudzony gazetę. — Codzienność.
I ziewnął przeciągle... Potem wyjrzał przez okno. Znużone spojrzenie przesunęło się po absydzie katedry, spłynęło po zboczach graniastej wieży i przerzuciło się ociężale na pierzeję domów u zbiegu Katedralnej i Mniszej. Powoli uwaga skupiła się na narożnej kamienicy vis-à-vis baszty wieżowej z zegarem. Nie wiadomo dlaczego, z osobliwą uporczywością obserwował partię parterową domu pod nr 18. Musiał tam być zapewne jakiś sklep lub magazyn, bo okna i drzwi zasunięto żelaznymi storami. Wtem ze zdumieniem odczytał napis nad wyjściem; Stefan Zieleniewicz.
— To niemożliwe! — żachnął się niemal głośno. — To niemożliwe!
— Co takiego, proszę szanownego pana? — zapytał uprzejmie, pochylając się nad nim, starszy kelner, Marcin, dobry znajomy z dawnych, kawiarnianych czasów. — O co chodzi?
— Co to za sklep? — zapytał Pomian wskazując oczyma wywieszkę.
— Zieleniewicz i Spółka: sklep wyrobów i przetworów żelaznych — objaśniał spokojnie Marcin. — Stara, solidna firma. Szanowny pan przecież tutejszy. Nic pan o niej dotychczas nie słyszał?
— Ależ tu był jeszcze niedawno temu sklep z dewocjonaliami! — odpowiedział prawie urażony Pomian.
Okrągłe oczy sługi przybrały wygląd kulisty.
— Sklep z dewocjonaliami? — powtórzył, jakby nie dowierzając własnym uszom. — Tu, tu
Uwagi (0)