Cień Bafometa - Stefan Grabiński (czytac TXT) 📖
Wieloletni spór między przeciwnikami ideowymi zostaje nagle przerwany przez śmierć jednego z nich. Jak się okazuje — przerwany jedynie pozornie.
Szereg trudnych do wytłumaczenia zjawisk zdaje się wskazywać na to, że walka trwa nadal, a pozorny zwycięzca stopniowo staje się coraz bardziej osaczoną ofiarą.
- Autor: Stefan Grabiński
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Cień Bafometa - Stefan Grabiński (czytac TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Stefan Grabiński
— O siostro, siostro przedziwna!
Z fałdów zakonnej stoli43 wysunęła się ku niemu dłoń smukła, o wytwornej linii rysunku, jak u dziewic mistycznych. Ukląkł i przyciskając dłoń tę do ust, całował z upojeniem. Był oszołomiony; wszystko wydało się tak nieprawdopodobne, wyjątkowe, jak w bajce. Chwilami myślał, że śni lub marzy, lecz żywe, tętniące młodą krwią ciepło tej ręki, którą czuł pod wargami, mówiło, że mniszka jest cudną rzeczywistością.
Podniosła go ku sobie ruchem ręki. Splótłszy dłonie, w milczeniu wpatrywali się w siebie. Zachwyt pętał słowa, łamał głos. Słyszał uderzenia własnego serca, widział falę jej piersi pod zakonną szatą. W oczach jej rozbłyskiwały i gasły lazurowe ognie, na posągowe, niby z marmuru wykute jagody wykwitał płomień, to znów wstępowała ścięta mrozem, przeraźliwa bladość. Mieniła się jak trawiona śmiertelną gorączką....
Mijały godziny, płynął czas niepowrotnym ściegiem, zapadały w otchłań chwile — oni stali wciąż we framudze narożni zapatrzeni w siebie, milczący, oniemiali... W jakiejś porze nocy dłonie ich rozplotły się. Smukła, podobna steli nagrobnej postać zaczęła oddalać się jak sen, spłoszony przeczuciem poranka. Nie wstrzymywał jej — tylko ramiona wyciągnął w tęsknocie i błagał spojrzeniem o powrót. Tam u wylotu korytarza odwróciła się raz jeszcze i na pożegnanie podniosła rękę jak do błogosławieństwa... Pochylił głowę pod znakiem tej łaski, a gdy po chwili podniósł oczy w tę stronę, już jej nie było...
Niebem wstrząsały pierwsze dreszcze brzasku....
Nawiedzała go zwykle wieczorną porą. Gdy świat uznojony dziennym trudem sposobił się do ukojeń zmierzchu, a znużone wędrówką słońce zasunęło już tarczę do połowy pod ziemię, spływała ku niemu wśród szeptów pozdrowienia...
Dom jego zamienił się w tym czasie w kaplicę, której duszą i świętą była ona. W głębi oszklonego witrażami korytarza stanął jej ołtarz. Codziennie, w odwieczerza godzinę, gdy dzwony na wieżach grały odwieczną melodię zwiastowania, rozkwitały na mensie44 światła świec i kandelabrów, wśród blasku rozchybotanych płomyków perliły się łzy rosy w kielichach lilii, narcyzów i tulipanów, których pęcze świeżo skropione troskliwą dłonią pochylały się w zamyśleniu mistycznym nad skrzynią tabernakulum. W miedzianych amforach spalały się cicho mira i kadzidło i wysnuwając się z wnętrz w sinobiałych runach, okalały woalem dymów jaspisowy piedestał koło ołtarza opleciony ich skrętami. Obły, lśniący zimno trzon czekał w utęsknieniu...
Wśród cichego prysku przepalających się wonności, wśród słodkiego czadu świec i paschałów45 stawała na cokole owianym kwefami woni i dymów siostra Weronika. Nieruchoma, z głową lekko pochyloną jakby w znak poddania się wyrokowi nieba, ze złożonymi na piersiach rękoma, podobna była służebnicy Pana. Opuszczone powieki zakrywały płomienny szafir jej oczu, rzucając na twarz mniszki cień rzęs długich, jedwabistych, na ustach drzemał uśmiech...
Wstępował na stopnie ku platformie piedestału i, ukląkłszy, obejmował jej stopy. Z ust jego płynęły słowa uwielbienia, ciche zaklęcia, namiętne przyzywania. A gdy modlitwa rozpłomieniona do żaru rozkwitała na wargach w białe kwiaty ekstazy, posąg ożywiał się; podnosiły się w górę wstydliwie opuszczone powieki, z oczu strzelały zagadkowe ognie, a złożone na krzyż ręce spływały parą lilii na głowę adorującego...
Podtrzymywana jego ramieniem, zstępowała w dół pod witraż wcedzający w kaplicę bladoniebieskie jaśnie. Trzymając się za ręce jak para dzieci, siadywali w stallach wysokich, strzelistych, z ciemnego mahoniu. A gdy już nasycili swe oczy wzajemnym widokiem i dusze ich zwarły się ponownie w mistycznym uścisku, Weronika, podszedłszy do smukłego, w czarne asfodele46 rzeźbionego leggio47, otwierała starą, pożółkłą księgę. W ciszy kaplicznego ustronia szeleściły karty foliału przerzucane ręką wąską, przeduchowioną, niemal przezroczystą. Po chwili rozbrzmiewał jej głos słodki i melodyjny: Weronika czytała. Średniowieczne traktaty mistyczne, pełne głębi i naiwności dziecięcej — fragmenty dysput teozoficznych wnikliwe, subtelne, wyrafinowane — żywoty świętych przedziwne. Płynęły wyrazy proste a syte treścią jak jagody wina w porę jesieni, symbole tęczujące opalem w ust kraśnych wydźwięku, słów rzadkich przeczyste lilie...
Modlitwy ascetów, psalmy pokutne jawnogrzesznic, antyfony ponurych samotnic... Z dzikich ustroni, z surowych pieczar stuleci przebrzmiałych wionęły powrotnym echem litanie dusz umęczonych, melodie samodręczycieli, łkania smaganych biczowników... Ściekała krew od razów dobrowolnej męki, otwierały się rany-stygmaty, pęczniała posoka w sine znaki gwoździ. A na tę krew, na czerwoną, purpurową jak zgorzel pożaru krew, sączyły się oliwą ukojenia chryzmaty zaziemskich obietnic...
Z czasem, nieznacznie, nieuchwytnie zmieniły się barwy i tony. Na chwiejnej rubieży szałów krwi i ducha wydźwignęły się kielichy nowych, dziwnych kwiatów. Usta Weroniki dumne i kuszące wygłosiły dnia jednego glosę św. Teresy48:
Mistyczny żar poezji seraficznej panny rozkochanej w ciele Ukrzyżowanego i jej miłosna ekstaza idąca w zawody z miłością Marii z Magdali zabarwiły policzki deklamującej mniszki bladoróżową jutrznią. Weronika przeżywała całą sobą serdeczną mękę Świętej...
Na czoło Weroniki białe, chłodne, marmurowe wystąpiły krople potu, w oczach tliła namiętność. Nagle zachwiała się i upadła bez pamięci u stopni ołtarza...
Następnego wieczora odczytała Visiones ancillae Domini50, dziwne, na pół obłąkane, sataniczne dzieło nieznanej mniszki z XIV w., która z litości nad katuszą Lucyfera oddała mu swe ciało i duszę. Potem przyszła kolej na ekstatyczną, palącą tropikalnym skwarem poezję księdza Antoniego Szandlerowskiego51...
W pewnym momencie Weronika umilkła i pochwyciwszy rękę Pomiana, podniosła ją ku namiętnie rozszerzonym nozdrzom.
— Jak słodko pachnie ci dłoń... — wyszeptała w ekstazie.
Przejął go dreszcz rozkoszy i grozy zarazem. Mimo woli cofnął się, wyrywając jej rękę.
— Złudzenie, Weroniko, złudzenie — tłumaczył łagodnie, opanowując wzruszenie. — Zostaw, siostro, te wiersze! Ta poezja działa na ciebie jak trucizna.
— Może masz słuszność — odpowiedziała głosem zgaszonym. — Może masz słuszność...
Lecz od pamiętnej sceny stosunek ich uległ zmianie. Z uczuciem niewymownego szczęścia i trwogi zarazem spostrzegł, że mistyczna ekstaza siostry coraz wyraźniej zwraca się ku jego osobie jako przedmiotowi uwielbienia i adoracji. Równocześnie charakter jej nabierał cech coraz bardziej ziemskich: uniesienia duszy roztapiającej się w sferach błękitu powoli przekształcały się w pożar krwi. Coraz to dłużej przytrzymywała w dłoniach jego ręce, coraz uporczywiej wlepiała weń rozmarzone oczy; przeciągły, spazmatyczny dreszcz wstrząsał jej dziewiczym ciałem, na twarzy świtał i zmierzchał namiętny płomień. Szalona mniszka ciążyła ku niemu całym swym cudnym a świętokradczym jestestwem.
Pomian przeląkł się tej namiętności. Nie chciał przekraczać granic, nie chciał obdzierać tej przepięknej przygody z uroku przeduchowienia. Nie chciał — a może tylko bał się?... Nie wiadomo. Może odezwały się w nim echa świętego dzieciństwa pełnego wiary i religijnego kultu? Może lękał się, by nie zostać świętokradcą własnego ideału?...
I rzecz dziwna — w okresie „mistycznej awantury”, której mianem ochrzcił swój niezwykły romans — proces przemiany jakby zastanowił się52; budząca się w jego duszy bestia ludzka, której oddech zalewał mu już twarz ohydnym wyziewem, przykucnęła w nim gdzieś w najskrytszych zakamarkach. Czy na długo? Nie wiedział.
Tymczasem zachowanie się Weroniki zdawało się zmierzać ku temu, by ją stamtąd wywabić; demoniczna mniszka, jakby wyczuwszy przyczajone w nim zwierzę, nęciła je ku sobie coraz przemożniej czarem zakonnego dziewictwa...
Któregoś wieczora przyszła wcześniej, i to wprost do jego pracowni, jakby chcąc w ten sposób uniknąć adoracji. Pomian w pierwszej chwili nie spostrzegł jej obecności w pokoju; zamyślony patrzył w przestrzeń za oknem. Nie wiadomo jak, nadpłynęła nań w tej godzinie fala wspomnień z lat dziecinnych. Przed spojrzeniem wewnętrznym przeciągały uporczywie obrazy „sielskie i anielskie”, rozsnuwały się w barwach szczególnie jaskrawych miraże przeszłości... Oto widzi siebie w jasnym, odświętnym ubranku na tle sadu pod starą, rosochatą gruszą. Grzegorz, sadownik, ukryty gdzieś tam w gąszczu listowia, strąca „kulą” owoc. Pachną gruszki dościgłe53, soczyste... Mały Tadzik ukradkiem napycha kieszenie... A oto rzeka w podgórskiej wsi. Wakacje. Lipiec. Skwar. Pastuchy poją konie u brodu. Tadzik wchodzi do wody. Rześki dreszcz spływa po ciele i znika usunięty ruchem wiosłujących ramion. Srebrzysty żywioł drga miriadem zmarszczek, fałduje się w nieskończoność. On kładzie się grzbietem na wodzie i wpatrzony w toczące się ciekliny, duma nad dolą fal... Pokój dziecinny — duża, skąpana w słońcu świetlica — wkoło porozstawiane krzesła i stoliki. Zabawa „w konika”...
Pijane wspomnieniami oczy natrafiają nagle na czerniejącą w progu wyniosłą postać zakonnicy. Weronika nie patrzy nań w tej chwili. Spojrzenie jej błądzi po pracowni, przenosząc się ciągle z miejsca na miejsce. W końcu ustala się i zatrzymuje na nim.
— Co za rozkoszny chłopak! — mówi z uśmiechem.
Powstał zaskoczony, otrząsając z siebie resztki marzeń:
— O kim mówisz, siostro?
— O ślicznym, modrookim chłopczyku, który przed chwilą, gdy wchodziłam w próg, bawił się w tym pokoju „w konika”.
— Chłopaczek? Tutaj?
— No tak. Tu na tych krzesłach. Siadał okrakiem jak na konia i przeskakiwał z jednego na drugie. Potem wybiegł tamtymi drzwiami. Kto to? Czy może twój młodszy braciszek? Ogromnie do ciebie podobny. Tak musiałeś wyglądać, mając lat osiem.
I wyciągnęła ku niemu ręce.
— Przyszłam dziś wcześniej niż zwykle, bo wolałam przyjść tutaj. Zmęczyła mnie już ma rola w kaplicy — dodała z rozkosznym uśmiechem, kładąc mu obie ręce na ramionach. — Dziś pragnę być tylko Weroniką, twoją Weroniką. Zapomnij na chwilę o siostrze i służebnicy Pana!...
Szybkim, nieznacznym ruchem rozchyliła zakonną szatę.
— Pocałuj! — szepnęła, mrużąc szatańsko cudne oczy. — Pocałuj tutaj!
I podała mu ku ustom śnieżne, twarde grona swych piersi.
Krew zalała mu oczy. Szaleństwo żądzy zakipiało w żyłach miłosnym wrzątkiem. Nachylił się ku cudowi jej łona i przez chwilę chłonął nozdrzami jego woń dziewiczą. Wtem sprzeciw surowy jak stal odepchnął go od niej żelazną ręką.
— Nie, nie! Nie wolno! — zawołał, pasując się w nieludzkim wysiłku. — Nie! Nie! Nie chcę! Nie chcę!...
I zasłoniwszy ręką oczy opętane bielą jej ciała, wypadł z pokoju na korytarz. W którychś drzwiach na dole ktoś go chwycił mocno za kołnierz.
— A tuś mi, ptaszku?! Czego to szukasz po ciemku?
Poznał głos Józefa. Sługa świecił mu latarką w oczy.
— Czegóż to zakradasz się do domu o zmierzchu, gagatku? — pytał, przypatrując mu się uważnie. — Każę cię odstawić do najbliższego komisariatu. Hej! Posterunkowy!
— Józef! — wykrztusił nareszcie ze ściśniętej gardzieli Pomian. — Józef! Czyś dostał pomieszania zmysłów? To ja!... No, puść mnie, stary ośle!
Ręka sługi momentalnie opadła. Nareszcie po głosie poznał pana.
— Ha! To pan?! To naprawdę pan?!... Hm... Nie do poznania... nie do poznania... I gdyby nie ten sam głos...
I osłupiałym wzrokiem wświdrowywał mu się w twarz, niewidzianą od dwóch miesięcy. Nagle z ogromnym płaczem runął mu do nóg, obejmując za kolana:
— Na miły Bóg, co się z panem stało? Na miły, święty Bóg, co się z panem wyrabia?!
Pomianem miotnęła nagła wściekłość.
— Wstawaj, durniu, i odczep się ode mnie! Słyszałeś?! Walizę i prowiant na jutro mieć w pogotowiu! Zrozumiałeś? No, dość już tych głupich komedii!
I odsunąwszy szorstko
Uwagi (0)