Wydrążona iglica - Maurice Leblanc (czytaj książki TXT) 📖
W zamku Ambrumésy dochodzi do zuchwałej nocnej kradzieży, podczas której ginie sekretarz właściciela, hrabiego de Gesvres. W śledztwo angażuje się nieoczekiwany, błyskotliwy pomocnik policji, który bez trudu znajduje odpowiedzi na kluczowe zagadki. Sprawa okazuje się jednak bardziej skomplikowana, a trop wiedzie w stronę słynnego dżentelmena-włamywacza, Arsène'a Lupin.
- Autor: Maurice Leblanc
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wydrążona iglica - Maurice Leblanc (czytaj książki TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maurice Leblanc
— Szkoda, że nie żyje — szydził pan Filleul — inaczej byłby skończył na kradzieży wież Notre Dame.
Izydor wzruszył ramionami.
— Niech pan nie szydzi. Ten człowiek, choć martwy, sprawia panu sporo kłopotu.
— Ależ nie przeczę... ależ nie przeczę, panie Beautrelet, i przyznaję, że nie bez pewnego wzruszenia przygotowuję się do podziwiania go... jeśli tylko jego towarzysze nie zabrali jego ciała.
— I przede wszystkim — zauważył hrabia de Gesvres — jeśli to jego zraniła moja siostrzenica.
— To był z pewnością on, panie hrabio — stwierdził Beautrelet. — To z pewnością on, proszę wierzyć, padł wśród ruin od kuli, którą ugodziła go panna de Saint-Véran. To z pewnością jego widziała, jak się podniósł i upadł ponownie, i powlókł się do wielkiej arkady, żeby się podnieść po raz ostatni — a to za pomocą cudu, który panu zaraz wyjaśnię — żeby się podnieść po raz ostatni i dotrzeć aż do tej kamiennej kryjówki, która miała stać się jego grobowcem.
I Beautrelet uderzył laską w próg kaplicy.
— Co? Jak? — krzyknął zdumiony pan Filleul. — Jego grobowcem?... Więc pan sądzi, że ta niedocieczona kryjówka...
— Znajduje się tutaj, tutaj... — powtórzył Izydor.
— Ależ myśmy ją przeszukali.
— Źle.
— Tu nie ma żadnej kryjówki — zaprotestował hrabia de Gesvres. — Znam tę kaplicę.
— Przeciwnie, panie hrabio, jest tu jedna kryjówka. Proszę pójść do merostwa w Varengeville, gdzie zebrano wszystkie dokumenty, które znajdowały się w dawnej parafii Ambrumésy, a dowie się pan z tych dokumentów, pochodzących z osiemnastego wieku, że pod kaplicą istniała krypta. Ta krypta należała bez wątpienia do kaplicy romańskiej, na której miejscu zbudowano tę właśnie.
— Lecz skąd Lupin mógłby znać ten szczegół? — zapytał pan Filleul.
— Całkiem po prostu, dzięki pracom, jakie musiał wykonać, żeby ukraść kaplicę.
— Ej, panie Beautrelet, pan przesadza. Przecież nie ukradł całej kaplicy. Nie tknął przecież żadnego kamienia z tego muru.
— Oczywiście podrobił i wymienił tylko to, co miało wartość artystyczną: obrobione kamienie, rzeźby, posążki, cały skarbiec małych kolumienek i cyzelowanych okien ostrołukowych. Nie zajmował się samą podstawą budynku. Fundamenty zostały.
— A zatem, panie Beautrelet, Lupin nie mógł dotrzeć aż do krypty.
W tej chwili pan de Gesvres, który zawołał jednego ze swych służących, wrócił z kluczem do kaplicy. Otworzył drzwi i wszyscy trzej weszli.
Po chwili badania Beautrelet zaczął:
— Płyty posadzki zostały oczywiście nietknięte Lecz łatwo spostrzec, że główny ołtarz jest odlewem. Otóż zazwyczaj schody wiodące do krypt zaczynają się przed głównym ołtarzem i idą pod nim.
— Z czego pan to wnosi?
— Wnoszę z tego, że właśnie tu pracując, Lupin znalazł kryptę.
Przy pomocy kilofa, który kazał przynieść hrabia, Beautrelet zabrał się do ołtarza. Kawałeczki gipsu odskakiwały na prawo i lewo.
— Do kroćset — mruknął pan Filleul — strasznie chciałbym wiedzieć...
— I ja też — rzekł Beautrelet, którego oblicze było blade z niepokoju.
Podwoił szybkość ciosów. I nagle kilof, który dotąd nie napotykał żadnego oporu, natknął się na coś twardego i odbił się. Rozległ się dźwięk, jakby coś się pękło, i to, co pozostało z ołtarza, zapadło się w pustkę po kamiennym bloku, w który uderzył kilof. Beautrelet nachylił się. Uderzył go w twarz powiew zimnego powietrza. Zapalił zapałkę i przesuwał ją nad szczeliną.
— Schody zaczynają się bardziej od przodu, niż sądziłem, prawie pod płytami u wejścia. Widzę tam, na dole, ostatnie stopnie.
— Głęboko?
— Trzy czy cztery metry... Stopnie są bardzo wysokie... i brakuje niektórych.
— To nieprawdopodobne — rzekł pan Filleul — żeby podczas krótkiej nieobecności żandarmów, kiedy porwano pannę de Saint-Véran, żeby wówczas wspólnicy mieli czas wyciągnąć ciało z tej krypty. A zresztą, po cóż by to robili?... Nie, moim zdaniem, on tam jest.
Służący przyniósł im drabinę, którą Beautrelet wsunął w otwór i po omacku osadził w zwalonym gruzie. Potem energicznie ujął poręcze drabiny.
— Czy chce pan zejść, panie Filleul?
Sędzia śledczy, ze świecą w dłoni, odważył się wejść. Za nim poszedł hrabia de Gesvres.
Z kolei Beautrelet postawił nogę na pierwszym szczeblu.
Było ich osiemnaście. Liczył je machinalnie, podczas gdy jego wzrok badał kryptę, w której światło świecy walczyło z gęstymi ciemnościami. Na dole uderzył go gwałtowny, potworny zapach, jeden z tych zapachów padliny, których samo wspomnienie dręczy.
Och, ten zapach! Jakże go zemdlił!
I nagle drżąca ręka schwyciła go za ramię.
— Tak? Co takiego?
— Beautrelet... — wyjąkał pan Filleul. — Beautrelet...
Nie mógł mówić, zdjęty przerażeniem.
— Ależ, panie sędzio śledczy, niech się pan opanuje...
— Beautrelet... on tu jest...
— Co?
— Tak... Coś było pod wielkim kamieniem, który oderwał się od ołtarza... Odsunąłem kamień... i dotknąłem... Brr... nie zapomnę nigdy...
— Gdzie on jest?
— Z tej strony... Czy pan czuje ten zapach?... A dalej... Niech pan patrzy...
Ujął świecę i skierował ją w stronę jakiegoś nieruchomego kształtu leżącego na ziemi.
— Och! — wykrzyknął Beautrelet z akcentem grozy.
Trzej mężczyźni pochylili się gwałtownie. Trup leżał półnagi, chudy, przerażający. Przez podarte ubranie przezierało miejscami ciało o zielonkawym odcieniu wosku. Lecz najstraszniejszą rzeczą, która wydarła młodzieńcowi z ust okrzyk grozy, była głowa, głowa, którą zmiażdżył blok kamienny, bezkształtna, ohydna masa, w której nie można było już niczego rozróżnić... A kiedy przywykli do ciemności, zobaczyli, że całe to ciało roiło się w okropny sposób...
Beautrelet kilkoma susami dostał się na szczyt drabiny i wymknął się na światło dzienne i świeże powietrze.
Pan Filleul znalazł go znowu leżącego na brzuchu, z twarzą ukrytą w dłoniach. Odezwał się do niego:
— Moje pełne uznanie, Beautrelet. Poza odkryciem kryjówki były dwa punkty, na których mogłem skontrolować ścisłość pańskich twierdzeń. Najpierw, człowiekiem, do którego strzeliła panna de Saint-Véran, był istotnie Arsène Lupin, jak pan twierdził od początku. A po drugie, rzeczywiście mieszkał on w Paryżu jako Stefan de Vaudreix. Bielizna jest oznaczona inicjałami S. V. Zdaje mi się, nieprawdaż, że ten dowód wystarcza...
Izydor nie poruszył się.
— Hrabia poszedł, żeby kazać zaprząc. Pojadą po doktora Jouet, który dokona zwykłych oględzin. Co do mnie, sądzę, że śmierć nastąpiła co najmniej osiem dni temu. Stan rozkładu ciała... Ale zdaje się, że mnie pan nie słucha?
— Przeciwnie, przeciwnie.
— To, co mówię, opiera się na stanowczych danych. Tak na przykład...
Pan Filleul rozwijał swój wywód, nie spotykając się jednak z żadnymi wyraźnymi oznakami uwagi. Lecz powrót pana de Gesvres przerwał jego monolog.
Hrabia wrócił z dwoma listami. Jeden oznajmiał mu przybycie Herlocka Sholmesa następnego dnia.
— Cudownie — zawołał pan Filleul, ogromnie ucieszony. — Inspektor Ganimard również przyjeżdża. To będzie wspaniałe.
— Ten drugi list jest dla pana, panie sędzio śledczy — rzekł hrabia.
— Coraz lepiej — powiedział pan Filleul po przeczytaniu. — Ci panowie stanowczo nie będą mieli wiele do roboty. Panie Beautrelet, donoszą mi z Dieppe, że znaleźli dziś rano na skałach zwłoki młodej kobiety.
Beautrelet podskoczył.
— Co pan mówi? Zwłoki...
— Młodej kobiety... Zwłoki okropnie zmienione, dodają, których tożsamości nie udałoby się wcale stwierdzić, gdyby nie został na prawym ramieniu mały złoty łańcuszek, bardzo cienki, który się wpił w nabrzmiałą skórę. Otóż panna de Saint-Véran nosiła na prawym ramieniu złoty łańcuszek. Najwidoczniej więc chodzi tu, panie hrabio, o pańską nieszczęśliwą siostrzenicę, którą tam wyrzuciło morze. Co pan o tym myśli, panie Beautrelet?
— Nic... nic... a raczej tak... wszystko się wiąże, jak pan widzi i niczego już nie brak mojej argumentacji. Wszystkie fakty, jeden po drugim, nawet najsprzeczniejsze, najbardziej zbijające z tropu, ostatecznie popierają hipotezę, którą pomyślałem od pierwszej chwili.
— Nie rozumiem pana dobrze.
— Niebawem pan zrozumie. Niech pan nie zapomina, że przyrzekłem panu całą prawdę.
— Ale mnie się zdaje...
— Trochę cierpliwości, panie sędzio śledczy. Jak dotąd nie mógł się pan na mnie skarżyć. Jest ładny dzień. Niech się pan przejdzie, zje śniadanie w zamku, wypali fajeczkę. Ja zaś wrócę za cztery do pięciu godzin. A co do mego liceum, to trudno, pojadę o północy.
Dotarli do zabudowań wiejskich za zamkiem. Beautrelet wskoczył na rower i oddalił się.
W Dieppe zatrzymał się w redakcji dziennika „La Vigie” i kazał sobie pokazać numery z ostatnich piętnastu dni. Następnie odjechał do Envermeu, oddalonego o dwanaście kilometrów. W Envermeu porozmawiał się z merem, z proboszczem i z posterunkowym. Na wieży kościelnej wybiła trzecia. Jego badania były skończone.
Wracał, śpiewając z radości. Jego nogi naciskały w równym i silnym rytmie na pedały, pierś wchłaniała głęboko świeży powiew idący od morza. Od czasu do czasu rzucał ku niebu okrzyki tryumfu, myśląc o celu, do którego dążył, i o swych szczęśliwych wysiłkach.
Ukazało się Ambrumésy. Puścił się największym pędem po stoku, który opadał ku zamkowi. Stuletnie drzewa obrzeżające drogę podwójnym szeregiem jakby biegły naprzeciw niego i ginęły natychmiast za nim.
I nagle krzyknął. Spostrzegł linę ciągnącą się od jednego drzewa do drugiego, w poprzek drogi.
Pojazd zatrzymał się w jednej chwili. Beautrelet z niesłychaną gwałtownością wyleciał na trzy metry do przodu. Miał wrażenie, że jedynie przypadkiem, cudownym przypadkiem uniknął sterty kamieni, gdzie, logicznie rzecz biorąc, byłby rozbił głowę.
Przez kilka sekund leżał oszołomiony. Potem, cały potłuczony, z poranionymi kolanami, zbadał miejsce. Z prawej strony rozciągał się lasek, przez który bez wątpienia uciekł napastnik. Beautrelet odwiązał linę. Na drzewie po lewej, wokół którego była obwiązana, wisiał przymocowany sznurkiem kawałek papieru. Rozłożył go i przeczytał:
Trzecie i ostatnie ostrzeżenie.
Wróciwszy do zamku, zadał kilka pytań służącym i wyszukał sędziego śledczego w pokoju na parterze, na końcu prawego skrzydła, gdzie pan Filleul zwykł przebywać podczas swych czynności. Pan Filleul pisał, a jego pisarz siedział naprzeciw niego. Na dany znak pisarz wyszedł, a sędzia zawołał:
— Co się panu stało, panie Beautrelet? Ma pan całkiem zakrwawione ręce.
— To nic, to nic — rzekł młody człowiek. — Zwykły upadek spowodowany przez linę, rozpiętą przed moim rowerem. Poproszę pana tylko o zwrócenie uwagi na to, że ta lina pochodzi z zamku. Nie więcej niż przed dwudziestoma minutami służyła do suszenia bielizny przed pralnią.
— Czy to możliwe?
— Panie sędzio śledczy, nawet tu czuwa nade mną ktoś, kto się znajduje w samym sercu tego miejsca, kto mnie widzi, słyszy i kto minuta po minucie jest obecny przy moich działaniach i zna moje zamiary.
— Sądzi pan?
— Jestem tego pewny. To pańska rzecz go odkryć i nie będzie pan z tym miał kłopotu. A co do mnie, to chcę skończyć i dać panu obiecane wyjaśnienia. Posuwałem się prędzej, niż przypuszczali nasi przeciwnicy, i jestem przekonany, że będą działali energicznie. Krąg wokół mnie się zacieśnia. Zbliża się niebezpieczeństwo, przeczuwam je.
— No, zobaczymy, panie Beautrelet.
— Ba, zobaczymy. Tymczasem spieszmy się. A najpierw pytanie o coś, co chciałbym od razu odrzucić. Nie mówił pan nikomu o tym dokumencie, który podniósł sierżant Quevillon i oddał panu w mojej obecności?
— Dalibóg, nikomu. Przywiązuje pan do niego jakąkolwiek wagę?
— Wielką wagę. To pomysł, pomysł, który zresztą, wyznaję to, nie opiera się na żadnym dowodzie, bo dotychczas nie zdołałem odszyfrować tego dokumentu. Otóż wspominam panu o nim... żeby do niego już nie wracać.
Beautrelet oparł rękę na ręce pana Filleul i rzekł cicho:
— Proszę zamilknąć... ktoś nas podsłuchuje... na zewnątrz...
Zaskrzypiał piasek. Beautrelet pobiegł do okna i wychylił się.
— Nie ma już nikogo... ale grządka jest podeptana... łatwo będzie zbadać odcisk obuwia...
Zamknął okno, wrócił i usiadł na krześle.
— Widzi pan, panie sędzio śledczy, nieprzyjaciel porzucił już środki ostrożności... Nie ma już więcej czasu... On także czuje, że czas nagli... Spieszmy się więc i mówmy, ponieważ oni nie chcą, żebym mówił.
Położył na stole dokument i trzymał go rozłożony.
— Przede wszystkim jedna uwaga, panie sędzio śledczy. Nie ma na tym papierze poza kropkami nic prócz cyfr. A w trzech pierwszych liniach i w piątej — tylko tymi powinniśmy się zająć, gdyż czwarta wydaje mi się zupełnie innego rodzaju — żadna z cyfr nie przekracza ósemki. Mamy więc sporo szans, że każda z tych cyfr przedstawia jedną z ośmiu samogłosek, i to w porządku alfabetycznym. Wypiszmy rezultat.
I na kartce papieru napisał:
Potem mówił dalej:
— Jak pan widzi, niewiele to nam dało. Klucz jest równocześnie bardzo łatwy, gdyż zadowolono się zastąpieniem samogłosek cyframi, a spółgłosek kropkami, i bardzo trudny, gdyż nie zadano sobie więcej trudu, żeby skomplikować problem.
— Jest rzeczywiście wystarczająco niejasny.
— Spróbujmy go rozjaśnić. Druga linia jest podzielona na dwie części, a druga część wygląda tak, że prawdopodobnie stanowi jedno słowo. Jeśli teraz spróbujemy zastąpić kropki spółgłoskami, po pewnym poszukiwaniu dojdziemy do tego, że jedyne spółgłoski, które logicznie mogą pasować do samogłosek, tworzą słowo: „zamiejski” albo „panieński”.
— A zatem chodziłoby może o pannę de Gesvres i pannę de Saint-Véran.
— Z całą pewnością.
— I nie widzi pan nic więcej?
— Owszem. Widzę jeszcze przerwę ciągłości w ostatniej linii i jeśli zastosuję takie samo rozumowanie do początku tej linii, spostrzegam, że między znajdującymi się tam samogłoskami można umieścić jedynie spółgłoski
Uwagi (0)