Wilcze gniazdo - Zuzanna Morawska (pedagogiczna biblioteka .TXT) 📖
Wzruszająca, choć i straszna opowieść z XIV-wieczną polityką w tle.
Wilczym gniazdem nazywali ponoć krzyżaccy mieszkańcy Malborka szkółkę,w której trenowali wziętych do niewoli chłopców polskich i litewskich.Za plecami nieudolnego, gnuśnego wielkiego mistrza rozgrywają sięintrygi, ambitni dostojnicy chcą chytrze skłócić i pokonać sąsiedniepaństwa: Polskę i Litwę, a młodzi jeńcy mają być częścią tegopodstępnego planu.
Dzielny Siewros, który w niewoli zapomniał ojczystego języka, wraz zprzyjacielem Jaśkiem, uciekają z lochu i po wielu strasznychprzygodach, prosto z pola bitwy, ledwie uniknąwszy ofiarnego stosu,trafiają na pogański dwór Gedymina, pełen oswojonych niedźwiedzi idzielnych wojowników. Piękna Bogna, lacka branka usługująca książęcejcórce, wydaje się podobna do kogoś znanego…
- Autor: Zuzanna Morawska
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wilcze gniazdo - Zuzanna Morawska (pedagogiczna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zuzanna Morawska
— Nie zmarnieje! — porwał się Zygfryd, słuchający dotąd tak samo z zamkniętemi oczami mowy Dietricha, jak poprzednio słuchał opowieści Drega.
— Nie zmarnieje! — wołał, uderzając w stół potężną pięścią.
— Nie zmarnieje, pókim ja mistrzem Zakonu! Nie zmarnieje! — powtórzył raz jeszcze i cały czerwony, z pianą na ustach, zwalił się na ławę.
Dietrich spojrzał na niego z pewnem politowaniem i przeszedłszy wolnym krokiem wzdłuż komnaty, we drzwiach rzekł do stojącego sługi:
— Powiedz ojcu Germanowi, że Wielki mistrz żąda się z nim widzieć.
I poszedł długim korytarzem w głąb komnat zamkowych.
Do wielkiej zaś sali wszedł wkrótce ojciec German ze zwykłym sobie spokojem na twarzy. Wszedłszy, rozejrzał się, a gdy w komnacie nikogo zrazu nie ujrzał, przyłożył rękę do czoła, zasłaniając się od bystrych promieni słońca, wpadających przez długie, wązkie okno jaskrawą barwą. A potem wprost skierował się do zagłębienia, gdzie leżał bezwładny Zygfryd. Schylił się nad nim, dotknął jego skroni, a natarłszy je wyjętym z zanadrza balsamem, rozerwał też kaftan, cisnący szeroką pierś mistrza, dając co chwila wąchać maleńką amforkę...
Zygfryd począł wkrótce oddychać swobodniej, otworzył oczy, spojrzał na pochylonego nad nim kapłana, a ująwszy dłoń jego wychudzoną w olbrzymią lewicę, prawą szukał kubka z napojem.
German odsnuął kubek mówiąc łagodnie:
— Nie dla Waszej miłości teraz napój gorący.
Zygfryd, jak posłuszne dziecię, dłoń opuścił, po chwili podniósł głowę wołając:
— Jam potęgą Zakonu!
I wielką pięść wyciągnął przed siebie.
German dłoń tę ujął i powoli, ze spokojem położył, mówiąc cichym głosem:
— Niech się Wasza wysokość uspokoi, dla dobra Zakonu i jego potęgi; nikt Waszej miłości tej potęgi nie odbierze.
— Nikt? — powtórzył Zygfryd leniwym głosem i spojrzawszy na nachylonego kapłana, dał się jego słowom ukołysać i wkrótce cisza, przerywana tylko ciężkiem sapaniem Wielkiego mistrza, zapanowała w komnacie.
Ojciec German podszedł do drzwi, a na znak dany przez niego, czterech olbrzymich knechtów postawiło ławę ze śpiącym na kołach i wtoczyło go do przybocznej sypialni.
German zostawił w spokoju Zygfryda i w zamyśleniu kroczył korytarzem do podziemia zamczyska.
Z głębi dziedzińca wchodził tam właśnie Dietrich w towarzystwie komturów. Ujrzawszy Germana, zawołał, wskazując na kilku, nędznie odzianych, zsiadających na podwórcu z wychudzonych koni, żołnierzy:
— Oto robota i polityka Wielkiego mistrza! Günter11 zaprzepaścił najlepszych wojaków, nawet odnalezionych wychowańców Wolfshöhle wraz z jeńcami Litwa zabrała!
To mówiąc, jak szalony wbiegł w głąb zamku, a wpadłszy do izby, w której Zygfryda na wpół omdlałego zostawił, obejrzał się do koła. Nie zastawszy go, rzucił tylko pogardliwe spojrzenie w stronę, gdzie przed chwilą siedział, oczy mu zabłysły złowrogo i mruknął coś pod nosem.
Potem oparł się o framugę okna, jak to miał we zwyczaju, i jął wypytywać o szczegóły przywiedzionych przez siebie, okrytych jeszcze pyłem podróżnym, żołnierzy.
Ojciec German tymczasem widząc wzburzonego marszałka, spojrzał tylko za wchodzącym w komnaty zamkowe i szepcząc: „Pax Dei”, powoli ku Wolfshöhle pociągnął.
Wieść o niepomyślnej wyprawie na Litwę dość znacznego oddziału, lotem ptaka rozniosła się po wszystkich krzyżackich ziemiach. Komturowie, zarządzający powiatami, spodziewali się co chwila głośnego wezwania w imieniu Wielkiego mistrza, lub potajemnych rozkazów Dietricha z Altenburga, najpierwszego marszałka Zakonu.
Rozkazy jednak nie przychodziły, jakaś złowroga cisza zaległa ziemie krzyżackie; tylko tu i tam przytłumione szmery słyszeć się dawały na brak szerszego zajęcia, a tym sposobem i wojennych łupów.
Malborg nie wzywał ich ani na wojnę, ani na ucztę, któremi Wielki mistrz podczas pokoju zwykł był zabawiać swoich rycerzy. Na grudziązkim powiecie siedział komtur Hochswald, prawa ręka Dietricha, sojusznik w wielu sprawach tajemnych; ten najpierw spodziewał się wezwania od marszałka, lecz wezwanie nie przychodziło. Tymczasem jednego poranku, zdala, drogą od dolnej Wisły, ukazywać się zaczęli jezdni. Nie byli to sąsiedzcy komturowie, ani ich wysłańcy, lecz nie byli to i nieprzyjaciele, na przyjęcie których grudziązki zameczek ani nie był przygotowany, ani też nie spodziewał się ich przybycia. Od tamtej bowiem strony mogli jednak ciągnąć tylko polscy rycerze, lecz ci wprzód zawadzićby musieli o Chełmno i sąsiednie powiaty. Byli to więc jacyś posłowie, którzy też niebawem stanęli w Grudziążu.
Hochswald przyjął przybyłych, kilka słów z nimi zamienił i zostawiwszy ich w swojej siedzibie, sam, nie czekając wezwania, udał się do Malborga, gdzie przybył równocześnie prawie z powracającymi z niepomyślnej wyprawy.
Na widok rycerza Hochswalda rozpogodziło się chmurne oblicze Dietricha.
— Witaj nam komturze — rzekł doń marszałek łaskawie. Cóż, musimy obmyśleć jakiś środek, któryby zaradził popełnionemu głupstwu wielkiej głowy — ciągnął poufnie Dietrich, ujrzawszy się sam na sam z przybyłym.
— Wszak marszałek i komturowie od tego! — rzekł szyderczo Hochswald, uśmiechając się porozumiewająco. Obejrzał się jednak dokoła, jakby chciał się przekonać, czy są sami w niewielkiej komnacie Dietricha.
Dietrich zrozumiał wzrok jego, a spojrzawszy badawczo w twarz wiernego sobie komtura, zasępił czoło, pytając:
— Czy i stamtąd coś nowego!
— Tak, ze strony Ladislausa przybywają posłowie...
— Posłowie? — przerwał Dietrich — czegóż chce ten Klein-König, czy przyjaźni? ha, ha, ha! — zaśmiał się Dietrich.
— Z posłami Ladislausa ciągnie Bartelemo, legat Jego Świątobliwości Jana XXII i ten Gerward, biskup Kujawski, który tak gardłował w sprawie koronacyi Klein-Königa.
— Więc cóż? — przerwał niecierpliwie Dietrich.
— Legatowi papieskiemu towarzyszy prócz Gerwarda, Janisław, arcybiskup gnieźnieński i Domarat, opat mogielnicki — ciągnął dalej Hochswald w odpowiedzi.
— Może przywiedziesz jeszcze kogo — rzekł Dietrich, hamując wzburzenie.
— I tych chciałbym odwrócić od Waszej miłości, uważałem jednak za stosowne dać wam o nich wieści, najdalej bowiem za dwie doby staną w Malborgu, lub...
— Lub? — przerwał znowu Dietrich.
— Lub wezwą do ugody Wielkiego mistrza — dokończył Hochswald.
— A niech spróbują ruszyć z miejsca ten okseft na dwóch nogach — rzekł pogardliwie Dietrich. I wielkiemi krokami zaczął się przechadzać po sklepionej komnacie, a chód jego ciężki i cięższy jeszcze gniewliwy oddech, odpowiadał echem.
— Niech spróbują! — mówił jakby na poły do siebie. — Ale ten dla świętego spokoju, byleby go z miejsca nie ruszono, przystanie na wszystko, zgubi Zakon i przyniesie hańbę imieniowi jego.
— Obok tamtego, co dla spokoju wszystko poświęca, jest ten, którego rozkazy nauczyliśmy się spełniać więcej, aniżeli Wielkiego mistrza — rzekł poufnie Hochswald. — Rozkazuj więc Dietrichu von Altenburg, wielki marszałku krzyżackiego Zakonu.
— Rozkazuj, rozkazuj, tak łatwo wam mówić! Wam wszystkim się zdaje, że ja tutaj wszystko mogę, a oto macie najlepszy dowód, iż taki Günter umiał podejść tę beczkę, i oto poszedł, zatracił najpiękniejszy oddział, a prócz tego, zatracił dwóch najdzielniejszych chłopców z całego Wolfshöhle, na których budowałem wielkie nadzieje. Za jednego byłbym może uzyskał zupełną ugodę z Gedyminem, bo ten chytry Litwin jest zakamieniałym poganinem, — a chłopiec był wnukiem najbardziej szanowanego w ich pogaństwie kapłana.
— Widzicie więc, że moje rady niewiele pomagają! — dodał po chwili, jakby uspokojony; że mógł wypowiedzieć całą złość która mu na serce spadła kamieniem.
— Trudno nad tem rozpaczać — mówił Hochswald — wiemy, że co tamten rozkaże, zawsze jest z krzywdą. Lecz właśnie w Was jedyna nadzieja. Teraz, gdy się zdarza sposobność i Ladislaus sam śle posłów o pokój, możemy granice rozszerzyć, a tym sposobem zagrozimy Gedyminowi.
— Co nam po groźbie, kiedy nam z nimi zgody potrzeba, inaczej Gedymin się wzmoże i lada dzień spadnie nam na kark i poodbiera ziemie na pruskiej Litwie! A wtedy hańba imieniowi Krzyżaków! — rzucił się Dietrich.
— Lecz Gedymin, widząc przymierze nasze z Ladislausem, nie będzie śmiał ziem odbierać, bo potęga Zakonu wzrośnie przyjaźnią z tą nową potęgą polską, na którą i cesarz patrzy podejrzliwie — wtrącił Hochswald.
— Właśnie, że wszyscy, wszyscy patrzą na tę potęgę, a nikt nie stanie przeciw nim widomie — mówił Dietrich z coraz większym gniewem. — Ten Ladislaus koronował się, papież na to zezwolił, Jan luxemburczyk słabo się opierał, bo i to niedołęga, a mógł był ten szmat ziemi co Ladislaus zabrał, do Czech przyłączyć. W cesarstwie nie wiedzieć do kogo się udawać, gdy tron rozdwojony między Fryderyka austryackiego i Ludwika bawarskiego: jedność niemiecka się chwieje, a jedność polska pod Ladislausem wzrasta. Nam więc, nam trzeba stanąć teraz na czele tej jedności germańskich ludów! nasza potęga powinna im zastąpić cesarską i stać sie silną całemu światu. My, jako zakon pochodzący od najpierwszych wojowników chrześcijańskiego świata, powinniśmy światu całemu przewodzić, nam powinny trony wszystkie hołdować! Tymczasem nędzne polskie książątko koronę sobie kładzie na głowę, a Zakon na czele ma taką głowę, która nic nie rozumie tego, jest tylko wielkim lejkiem, przez który wlewa się napój do beczki!
— Ha, to hańba! — wołał zapamiętale Krzyżak, pieniąc się ze złości, aż wreszcie, jakby mu już słów na określenie tej hańby nie stało, usiadł, a oburącz podparłszy się na stole, skłonił na szerokie dłonie stroskane czoło.
— Od czegóż Dietrich von Altenburg! Wszak wszyscy, ilu nas jest komturów, uważamy cię zawczasu jako Wielkiego mistrza. Zygfryda więc rozkazy mogą być pominięte, a wola Dietricha stokroć przy układach szanowaną — mówił Hochswald przyciszonym głosem.
— Pochlebstwem chcesz mnie ująć, przyjacielu — rzekł, podniósłszy głowę Dietrich. — Czy myślisz, żem ja żądny władzy dla siebie? Wiem, ile ta władza trosk przynosi, ile wrogich ma umysłów, lecz jej pragnę dla Zakonu, który chciałbym postawić na najwyższym szczeblu potęgi. Jam Krzyżak z krwi i kości, dla mnie nieistnieją ludzie tam, gdzie krzyżacki miecz nie włada, a widzę, że im dalej odwlecze się moje mistrzostwo, tem trudniej mi będzie podźwignąć upadający Zakon, tem ciężej przenieść całą potęgę germańską na ręce krzyżackiego Zakonu. Tak, teraz czas zgnębić sąsiadów, za jakąkolwiek cenę zgnębić ich pragnę! Teraz jedynie przyjazna chwila! cesarze gryzą się o koronę, papież musiał opuścić Rzym i tam w Awinionie zamieszkać. Tak, teraz Zakon musi pochwycić najwyższą władzę i w swojej potędze zjednoczy wielkość germańską!
— Więc Zygfryda usunąć... — szepnął Hochswald.
— Nie, strącić go z mistrzowstwa nie możemy, ma on swoich przyjaciół, nie możemy uczynić tego bez zezwolenia papieża, a wiesz jak on jest ku nam źle usposobiony...
I spojrzał Dietrich na przyjaciela, gdy oczy ich się spotkały, w źrenicach ich zabłysła myśl, którą obaj doskonale rozumieli, a której jednak żaden z nich głośno wyjawić nie śmiał. Popatrzyli więc tylko na siebie porozumiewająco, a Dietrich, jakby po krótkiej walce ze sobą, wstrząsnął głową, mówiąc:
— Nie, po stokroć, nie!
I wstrząsnął się, a twarz jego, oszpecona gniewem, jakoś wyszlachetniała, jak gdyby z gładkiej płyty marmuru zrzucił kto pokrywającą warstwę błota, lub gad, kalający go swoją posoką. Powoli stawał się spokojniejszym, lecz odbłysk szlachetności, szyderstwo i chytry podstęp zajęły, a sfałdowane czoło świadczyło o głębokiej trosce, nurtującej duszę Krzyżaka.
Zapanowało milczenie, tylko ciężki oddech dwóch ludzi słychać było w komnacie.
— Tak — przerwał nagłe Dietrich — musicie mi dopomódz, ja nie dam ginąć Zakonowi, nie pozwolę, by jakieś lackie książątko nabierało przewagi. Posłów przyjąć trzeba z całą hojnością i bogactwem Zakonu, trzeba ująć sobie legata, Włoch musi być naszym, a to co on przedstawi papieżowi, powinno nas w dobrem świetle przed nim przedstawić. Biskupów polskich, którzy cały proces Ladislausa o ziemię z nami prowadzą, trzeba również ująć, choćby datkiem, obietnicami dostojeństw...
— Niebezpieczna to droga i nią nam wojować nie można — rzekł Hochswald — mają to być tacy, jakim był ich pierwowzór biskupi w tym kraju, św. Stanislaus, który się królowi porąbać pozwolił, a nie ustąpił.
— Ha, nie datkiem, to obietnicą rozszerzenia wiary i potęgi państwa, ująć ich można. A gdy zawrzemy z nimi ugodę, wtedy łatwiej pokonać nam będzie dumnego Gedymina, który, słyszę, zamek nad Wilją buduje obronny i gród nowy zakłada.
— Tak, i to zamczysko podobno kamienne, bodaj, czy nie na wzór naszego, tak mówią przybyli z ostatniej wyprawy — podsunął Hochswald.
— Niechaj buduje, i z nim nam potrzeba przyjaźni. Kiedy my więc tutaj układać się będziemy z posłami Ladislausa z wiedzą Zygfryda; potajemnie wraz z Robertem von Wartburg i Zygfrydem von Papenheim poniesiecie Gedyminowi dary i wejdziecie z nim w przyjaźń, nakłaniając do pognębienia Ladislausa, jako czyhającego na ziemie za Bugiem. Wasza głowa w tem, żeby Gedymin zgodził się iść z nami ręka w rękę i skłonił lud swój do wyprawy na wschodnie polskie ziemie. My tymczasem wytargujemy na polskich posłach, jak najdalej w ich ziemiach granice, podpiszemy ugodę, zostawiając sobie jakiś uboczny punkt do zerwania; łatwo nam będzie, boć ani ów Bartelemo, ani przemądrzały Gerward, ani też dwaj gardłujący za sprawą Ludislausa biskupi, na prawie zgoła się nie znają.
— Rozumiem — odrzekł słuchający pilnie Hochswald. — A potem, gdy Gedymin spadnie na polskie karki, podburzyć można mazowieckiego księcia, aby dopominał się o ziemie, które Ladislaus pod swą władzę zagarnął.
— Do tego łatwo Ziemowita skłonimy, on i tak niechętnie na wyniesienie się Klein-Königa patrzy, boć te szmaty ziemi, związane w jedną koronę, zagrażają i dumnym mazowieckim książętom — prowadził dalej Dietrich myśl podsuniętą przez Hochswalda. — Zresztą, chciwe to książątko, łatwo obietnicą pomocy pozyskać, trzeba tylko rąk, któreby w pracy dopomagały, a przedewszystkiem głów, coby umiejętnie, bez wiedzy Zygfryda, lub choćby za jego wiedzą lecz z potwierdzeniem tego opaśnego wołu, wzięły do dzieła.
— Rąk i głów na wykonanie waszych rozkazów, marszałku, nie zbraknie — rzekł Hochswald. — O mojej wierności mówić nie potrzebuję, lecz jesteścież pewni, że w poselstwie na Litwę Robert von Wartburg i von Papenheim dzielnie wam dopomogą?
— Dopomogą, jeśli wy, Hochswahldzie, ręka w rękę ze mną idąc, rzecz całą przeprowadzicie rozumnie. Wielki mistrz, chcąc mieć Wielkiego mistrza miano, udaje że słucha, gdy mu mówią o sprawach Zakonu, a zwłaszcza o nabyciu ziem od lechickiej strony, ba, jako też i o rokowaniach z Ziemowitem, boć wie, że na tej drodze zyski dla Zakonu pewne, pewniejsze niżeli w otwartej walce. Lecz gdy mu kto wspomni o ugodzie z Gedyminem, wytrząsa się i burzy, jako napój długo w zamkniętej beczce stojący. Zdaje mu się, że gdy ten szum a burzyny na litewskie pola wypuści, zaleje oczy całemu ludowi. Tymczasem lud ten coraz staje się sroższym, posuwa granice ku Rusi i pod Nowogród, używając wszelkich sposobów, by stać się podobnym ucywilizowanym ludom. Bodaj nawet potajemnie i do papieża Gedymin sięga i obietnice przyjęcia wiary Chrystusowej czyni, byleby tylko naszego apostolstwa nie potrzebował. Co gorsza nawet, stawiając zamki, staje się nam groźnym, napady nasze nie są mu już straszne jak wtedy, gdy w chatach chruścianych siedział... Niewiele potrzeba, by z bronią do naszej podobną, wpadł na nasze ziemie i na naszych
Uwagi (0)