Wilcze gniazdo - Zuzanna Morawska (pedagogiczna biblioteka .TXT) 📖
Wzruszająca, choć i straszna opowieść z XIV-wieczną polityką w tle.
Wilczym gniazdem nazywali ponoć krzyżaccy mieszkańcy Malborka szkółkę,w której trenowali wziętych do niewoli chłopców polskich i litewskich.Za plecami nieudolnego, gnuśnego wielkiego mistrza rozgrywają sięintrygi, ambitni dostojnicy chcą chytrze skłócić i pokonać sąsiedniepaństwa: Polskę i Litwę, a młodzi jeńcy mają być częścią tegopodstępnego planu.
Dzielny Siewros, który w niewoli zapomniał ojczystego języka, wraz zprzyjacielem Jaśkiem, uciekają z lochu i po wielu strasznychprzygodach, prosto z pola bitwy, ledwie uniknąwszy ofiarnego stosu,trafiają na pogański dwór Gedymina, pełen oswojonych niedźwiedzi idzielnych wojowników. Piękna Bogna, lacka branka usługująca książęcejcórce, wydaje się podobna do kogoś znanego…
- Autor: Zuzanna Morawska
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wilcze gniazdo - Zuzanna Morawska (pedagogiczna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zuzanna Morawska
— I któż zrozumie jego mowę, ci tylko, ci! wołał rozpaczliwie Chroniwos. Ach, on nie nasz!
— Wasz, zawołał litewską mową jeden z jeńców, a był nim ślepiec Bernard, wasz jako i wielu co choć krzyżacką mówią mową, litewskie w piersi mają serce!
— I on nasz? zawołał Tubingas.
— I jam wasz! choć dawno w niewoli krzyżackiej. Wydarto mi oczy, lecz z piersi uczucia wydrzeć nie zdołano, ono wracało zawsze do Tubiugasowego ogniska.
— Tyś ślepcem, tyś ślepcem! a znać i z mego pokolenia! wrogi ci wydarli oczy, jako i mnie, teraz mogę już spokojnie odejść, gdy bogowie wezwą mnie do siebie, ty ślepiec ślepca przed świętym dębem a ogniem zastąpisz. I położył dłoń na głowie leżącego u stóp jego jeńca, rozkazując rozcinać więzy.
— Tyś ślepiec, tyś mój następca! wołał starzec. Chroniwos do boju, ty bogom służyć będziesz!
Bernard schylił głowę nie odpowiadając nic na mowę Tubingasa. Zabierano się znów do dalszego pochodu, nie troszcząc się o pozostałego związanego jeńca, który też zresztą zdał się nie wiele troszczyć o to, co się w około niego dzieje. Z oczami zamkniętemi leżał nieruchomie, nie wiedząc i nie słysząc nic co dokoła niego mówiono. Siewros jednak postąpić dalej nie chciał, do Bernarda przemawiał, a ten był tłómaczem pamiętając ojców mowę.
— Jeżeli my znaleźliśmy ziemię naszą, ojców naszych, wołał ślepiec, przez miłość dla tej ziemi i dla nas, uwolnijcie trzeciego. Szmer jakiś niezadowolenia powstał pomiędzy ludem. Lud chciał objaty bogom, a jakkolwiek podzielał radość z odzyskanych synów Tubingasowej rodziny, pragnął obiecanej uroczystości, a z czterech krzyżackich jeńców wybranych na objatę ten jeden już tylko pozostał. Bernard jednak nie zważał na wznoszące się szmery, wołając:
— Przez miłość dla ziemi, przez miłość dla nas, dajcie wolność tamtemu. On razem z Siewrosem niewolę podzielał, razem z nim uciekł.
— On nie Niemiec, nie Krzyżak? pytał Tubingas.
— Nie, on jako i my niewolnik!
— Ale nie nasz? zapytał Chroniwos.
— Nie, on z innego lecz również nieszczęśliwego najeżdżanego przez Krzyżaków ludu, on od tych, co na południo-zachód od naszych lasów, tam po nad jeziorami a Wisłą mieszkają, on jest od Mazurów.
— To tam, kędy jasne pola a złote zboże, kędy wsie a miasta w broń i lud zasobne, mówił Chroniwos z pewną chciwością. Nie, ale on nie nasz! mamy ich dosyć! Nie!... Nie!
— On był z twoim synem w niewoli, razem z nim uciekł! wołał Bernard, a Siewros włóczył się od nóg dziada do ojca niemą zanosząc prośbę. Tubingas wreszcie podniósł dłoń, a spuszczając ją na ramię Chroniwosa zawołał.
— Nie godzi się zabijać druha naszych synów, on z owego plemienia skąd łupy pewne, — bogaty można okup pozyskać, ba i tam podobno od Gedyminowego grodu nowa gotuje się wyprawa, — jeżeli zna ziemie?...
— On był w niewoli, on nie zna ziemi swoich ojców! mruknął niechętnie Chroniwos!
— Ale zna ojców swych mowę, może wam być przydatny, gdy się gotujecie na nich! rzekł Bernard, chwytając sposobność do ocalenia współtowarzysza niedoli.
Chroniwos mruknął coś niezrozumiale, Tubingas kazał więzy rozciąć ostatniego jeńca, Siewros rzucił się w jego objęcia wołając:
— Jaśko, myśmy u moich, bywaj z nami! Tubingas dla uspokojenia ludu kazał okrzyknąć na jutro ucztę z tłustego wołu i baranów, których krew miała być na ołtarzu dla bogów przelaną. I cała drużyna pociągnęła do Tubingasowego zamczyska. Stary Kunigas, cieszył się z powrotu wnuka i krewniaka, Chroniwos oprócz syna odzyskiwał jeszcze żonę, która od porwania Siewrosa straciła zmysły i jako zwierz dziki kryła się po lasach, a teraz wraz z synem wracała. Lud radząc o przerwanej ofierze i jutrzejszej uczcie, pociągnął do chat nawpół rozwalonych, lub legł wśród lasu, a słonko wschodzące zakreśliwszy złoty krąg na niebie, rzuciło jasne promienie, kryjąc mgłą ranną straszny obraz nie uprzątnionego jeszcze świeżego pobojowiska.
Do wielkiej sali na malborskim zamku wszedł Krzyżak niższej godności i ze czcią należną spojrzał na dwóch poważnych wiekiem rycerzy. W jednym poznajemy rycerza Dietricha, marszałka Zakonu, drugi wyższy od niego godnością, ba i wzrostem, był sam mistrz krzyżacki Zygfryd von Furchtwangen. Stuknięciem młotka wiszącego przy drzwiach przybyły oznajmił się siedzącym.
— Zbliż się i powiadaj, — rzekł mistrz Zygfryd wyniośle.
— Już po dwakroć pragnę Waszej wysokości oznajmić wieść ważną, jaką przyniosła Kobolda, żona Hexa z Wolfshöhle.
— Mów, a niezaprzątaj czasu!
— Wróciła wczoraj jeszcze z południa, domagając się, aby Waszej wysokości oznajmić, że owych dwóch chłopców zaginionych znalazła.
— Gdzie są? porwał się rycerz Dietrich von Altenburg. —.
— Biedna niewiasta, chcąc jak najprędzej wyswobodzić z jamy Hexa błąkała się dniem, i nocą, aby na jakiś ślad zaginionych natrafić, szła więc ciągle brzegiem Wisły, będą pewną, że jeżeli młode wilczęta jeszcze żyją, to je znajdzie w jakiem legowisku...
— Nie rozwlekaj opowiadania, a mów gdzie są! ozwał się niecierpliwie Dietrich, który oparłszy się na stojącym przed nim stole, chciwie chwytał każdy wyraz, kiedy tymczasem Wielki mistrz, rozparłszy się na ławie, zdawał się nawpół drzemiąc słuchać opowiadania. Na uczynioną przerwę przez Dietricha skinął tylko ręką, jakby tym ruchem mówił.
— Daj mu pokój, niech się wygada!
— Ja nic nie rozwlekam, a tylko mówię, co się stało, a wszystko trzeba orzec jak najdokładniej, żeby Ich wysokoście wiedzieli, jakie to chytre te wilczęta, co raczejby lisami zwać je można: ciągnął dalej, przestępując z nogi na nogę, opowiadający. Gdyby nie chytrzejsza jeszcze od nich Hexowa niewiasta, byliby z pewnością się wymknęli aż na dno swojej jamy, a stamtąd nie tak łatwo byłoby ich wydostać!... Dietrich uczynił znów pewien ruch niecierpliwy, lecz Zygfryd spojrzał nań tylko, a krewki rycerz jeszcze więcej łokcie na stół założył, a podparłszy się na nich słuchał już cierpliwie opowieści.
— Otóż szła ona brzegiem Wisły, najpierw tą stroną, co prowadzi od kanałów malborskiego zamku, a potem skręciła nad łachą rzeki, a że tam moc trzciny porosła, węszyła więc jak wyżeł, czy gdzie jakiego śladu nie wytropi. Nieraz nawet wchodziła w wodę i dotarłszy do trzciny szukała w niej legowiska drogich wilcząt: ale gdzie tam, nigdzie nic nie było. Aż jakoś na trzeci czy czwarty dzień spotkała kobiety, które skradając się nieśmiało szły również nad brzegiem, a oglądały się dokoła, jakby je co straszyło; Kobolda też zaraz pomyślała sobie, że to może one skryły wilczęta, kiedy się tak czegoś strachają. Zbliżyła się więc do nich, lecz owe niewiasty zobaczywszy ją, poczęły uciekać, krzyż święty czynić, pluć za siebie i garście rozmiękłego błota z trawą rzucać. Wtedy ona poczęła wołać, że i ona też krzyż święty wyznaje, złego im nie życzy, a w imię Boga wzywa, aby jej dały pomoc, bo jest strasznie strapioną i zabłąkaną podróżną. Na jej wołanie najśmielsza z uciekających zatrzymała się, a wtedy Kobolda jęła płakać i narzekać jako jest z wioski oddalonej, a oto dwóch jej chwackich synaczków gdzieś się podziało. Śladu po nich nie znaleźć, a ona strapiona matka, już błąka się, nawet nie wiedzieć dni ile, aby choć ślad, choćby strzęp odzienia znaleść po swoich najdroższych. Nie gdzieindziej, tylko ku rzece musiał je zły człek lub zwierz uprowadzić, boć na rozmiękłej ziemi spostrzegła stopeczki ich ukochane, ba nawet ślady krwi dojrzała. Niewiasty widząc, że najśmielszej nic się nie stało, zbliżyły się, a wzdychając wysłuchały opowiadania Koboldy. Aż nareszcie jako wszystkie słuchały, wszystkie też naraz i mówić poczęły, a przypominać sobie owo chrapanie.
— Oh! oh! toć w trzcinie szumiało, a krzyki były!
— Gdzie? w której? spytała je zaraz Kobolda, a niewiasty opowiadały, jako druga już doba upływa, gdy chusty prały z rzeki, wtedy w trzcinie dziwnie coś szumiało, a takie głosy się odzywały, jakby złe ucztę sobie wyprawiało. Że zaś mrok zapadał więc się też bardzo przestraszyły, chusty zostawiły nad rzeką i same uciekły, a teraz przyszły zobaczyć czy się chusty nie znalazły. Lecz snać złe porwało je sobie na obwijki, bo przecie żaden człowiek nie wziąłby chust zmoczonych cudzych, boć to mór zaraz przynosi.
— To pewnie moje synaczki złe gdzie udusiło, albo je na swoją stronę chciało przedzierzgnąć: oni byli jakoby anieli, wolała Kobolda. Dowiedziawszy się w której trzcinie straszyło, weszła do wody i częścią idąc, a częścią płynąc, i dotarła do rosnących szuwarów. Tam znalazła trzcinę i trawę wygniecioną tak, jakby w niej dwa ciała leżały a i dopatrzyła się ludzkich śladów. Trzcina była otoczona wodą, a nie mogli się stamtąd inaczej, jak dopłynąwszy brzegu, wydostać. Powróciła wiec do czekających i biadających nad jej rzekomem nieszczęściem niewiast, które jej pokazały miejsce, gdzie leżała bielizna. Opodal od rzeki znać było ślady zaschłe stóp ludzkich w obuwiu, te wkrótce ginęły, skręcając ku malborskim murom, a natomiast brzegiem rzeki znać było obok siebie ślady dwóch par nóg bosych.
Kobolda ujrzawszy je, już dalej nie czekała, tylko zostawiwszy zdziwione i żałujące ją niewiasty za owym szła śladem, aż nareszcie dotarła w gęstwie i krzaki. Było to już w samo południe, słońce przypiekało silnie, lecz Kobolda na nic nie zważała, ale jak poprzednio w trzcinie, tak teraz w gęstej trawie i zaroślach szukać poczęła. I oto zdala doszło ją jakieś chrapanie. Zbliżyła się po cichu i ujrzała jednego z naszych wilków rozciągniętego a drugiego siedzącego nad nim i usiłującego go snać obudzić. Lecz niedokonał tego bo żelazne dłonie Koboldy uchwyciły go za kark. Chłopak usiłował jej się wydrzeć, drapał, kąsał a nawet wyrwał kawałek ciała z chudego policzka Koboldy, ona jednak powaliła go na ziemię, przygniotła piersi i w otwartą gębę wlała płynu, po którym nie tak łatwo się kto obudzi....
— Co! otruła go? krzyknął Dietrich zrywając się z siedzenia i uderzając w stół silną dłonią.
Wielki mistrz znów skinął ręką na uspokojonie rycerza, a Drega mówił dalej.
— Nie obawiajcie się, szlachetny rycerzu, wszak Kobolda chciała oswobodzić swego małżonka, nie trułaby więc wilcząt, które nakazaliście żywcem sobie dostawić: dając to za warunek wyzwolenia starego Hexa. Wilczkowi nic się nie stanie, był to tylko napój usypiający, po którym też legł bezwładnie, a ona nie potrzebowała się z nim borykać. Drugi tylko, leżąc dotąd jakby kawał drzewa, zaczął się rzucać i zrywać jak szalony, lecz Kobolda nie zważając na ociekły krwią policzek, przytrzymała ptaszka, pochwyciła jak pierwszego za gardziel i gwałtem w gębę nalała tego napoju, który ona doskonale umie przyrządzać, a który przezorna niewiasta wzięła ze sobą. Uśpiwszy tak obu, opatrzyła sobie rany, porobione przez szalonego wilka i ruszyła ku drodze, żeby sprowadzić jakie wozisko dla zabrania ich obu. Zaledwie jednak wyszła ku drodze, kiedy od drugiej strony usłyszała tupot koni, chrzęst zbroi i przedzierający się oddział naszych. Jakkolwiek ze trzy staje drogi oddzielało ją od idących, mężna jednak niewiasta pędem rzuciła się, a dognawszy, przełożyła rzecz całą. I oto zaraz z oddziału wysłano kilku knechtów, którzy przenieśli uśpionych, niewiedzących o bożym świecie wilczków. Prosiła, żeby można ich zaraz odstawić na zamek, lecz rycerz Günter, prowadzący oddział, nie pozwolił na oddalanie się ludzi, owszem mówił, że im te ptaszki mogą być użyteczne. Kazał ich więc umieścić pomiędzy ciurami i powiódł dalej ze sobą. Mnie zaś kazał wracać z Hexową kobietą, abym wam rzecz całą przełożył. Ano tylko jeszcze i to muszę rzec także, jako Kobolda widziała ślady najwyraźniejsze ślepca Bernarda. Ten, po ucieczce wilcząt, także gdzieś przez parę dni się włóczył, a przed wyjściem z za murów i po powrocie gadał długo potajemnie z ojcem Germanem, który teraz w miejsce Hexa, ma dozór nad Wolfshöhle.
— Stul pysk! — porwał się milczący dotąd i jakby nawpół senny Zygfryd von Furchtvangen — nie kalaj ludzi świętych twą bezwstydną gębą.
Drega stał się naraz maleńki, zda się, że przed tym potężnym głosem byłby się chętnie skrył w najciaśniejszy zakątek olbrzymiej komnaty. Zygfryd jednak krzyknąwszy, opadł napowrót całym ciężarem wielkiego swego ciała na ławę i znowu przymknął powieki, jak gdyby się zmęczył zbytecznie tym jednym wybuchem. Wyciągnąwszy zaś rękę ku siedzącemu z opartą na dłoniach głową Dietrichowi, dał tem znak, aby ten w jego zastępstwie mówił dalej.
Po surowych lecz pięknych rysach Krzyżaka przebiegł uśmiech szyderczy, spojrzał na olbrzymią bryłę mięsa, noszącą miano Wielkiego mistrza, z ócz jego czarnych posypały się iskry gniewu i niecierpliwości: powściągnął je jednak, a tylko podniosłszy ramiona z pewnem lekceważeniem, zwrócił się do stojącego przy ścianie Drega i głosem, jakby go co dusiło w gardle, zapytał:
— Gdzież więc są owi odnalezieni?
— Jak to mówiłem Waszej wysokości, rycerz Günter kazał ich zabrać ze sobą, mówiąc, że nie ma ludzi dla odwożenia wilczków i że właśnie mogą mu się przydać.
— Tak więc i ślepiec Bernard i chłopaki wszystko naraz, na ową marną wyprawę — mruknął przez zęby Dietrich — a wszystko na djabła się przyda.
I znowu z pewnem lekceważeniem spojrzał na leżącego Wielkiego mistrza, a po chwili rzekł zwracając się do Drega.
— Idź do djabła!
— A Kobolda? — zapytał tenże.
— I ona niech idzie razem z tobą.
— A Hex? — pytał ciągle przyciszanym głosem stojący uparcie Drega, a jego chytre niewielkie oczy błąkały się po twarzy wzburzonej rycerza, zatrzymując się od czasu do czasu na wielkiem opasłem licu drzemiącego mistrza.
— Do stu piorunów! Niechaj z was trojga piekło się ucieszy! — wrzasnął Dietrich uderzając pięścią!
Zygfryd podniósł znów głowę, zwracając wzrok pytający na towarzysza.
— Czy Hexa wypuścić? — zapytał Drega, przybierając jak najpokorniejszą minę.
Zygfryd poruszył leniwie ustami i skinął znowu rękę ku Dietrichowi, jakby już wszystko chciał uczynić, byleby się jak najprędzej uwolnić od opowiadającego i miły sobie spokój zapewnić.
— Idźcie wszyscy troje do djabła! — zawołał raz jeszcze Dietrich — rzekłem już, a niech się żadne Wielkiemu Mistrzowi nie pokazuje na oczy.
Drega cichuteńko lisim krokiem wyniósł się z komnaty.
Dietrich wstał i wielkiemi krokami zaczął się przechadzać, jak gdyby chciał uspokoić umysł wzburzony. Zygfryd zaś westchnął jak człowiek, któremu ciężar opadł z serca i pragnie teraz spoczynku, lecz z Dietrichem nie łatwa była sprawa.
— Nie pojmuję czemu Jego wysokość zezwoliła na tę wyprawę; obecnie Polska robi jakieś rokowania, by tę ciemną Litwę ku sobie przygarnąć. Nie drażnić więc nam Litwy napadami.
Zygfryd westchnął powtórnie, a później machnął tylko po swojemu ręką, chcąc przerwać rozmowę. Dietrich jednak mówił dalej:
— Teraz nie wojną i napadami, lecz przyjaźnią z Litwą trzeba było wojować, słać obietnicę a nie wojnę Gedyminowi, na obietnicę potęgi, Litwina, jak szczupaka na przynętę, brać nam należy. Ten polski Ladislaus nie wyrosłe i marne ma ciało, lecz umysł wyniosły, sięga szeroko i daleko, przyjaźń jego a swadźba z Węgrami, utrze mu drogę do
Uwagi (0)