Darmowe ebooki » Powieść » Wilcze gniazdo - Zuzanna Morawska (pedagogiczna biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Wilcze gniazdo - Zuzanna Morawska (pedagogiczna biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zuzanna Morawska



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 13
Idź do strony:
zaszeleścialo. Siewros nawpół senny, przeciągłym głosem powtórzył: Motina łankta tawe! Głos słaby zginął wśród szuwaru nad wodą. Delikatne ucho Bernarda zdawało się chwytać ostatnie wyrazy swej pieśni, stanął, wyciągnął szyję, rękę oderwał od gęśli, wyprostował ją przed siebie, jakby chciał ułowić ów powtórzony wyraz.

— Ach, to echo tylko mi wtórzy — szepnął po chwili. — Echo przynosi mi pieśń, którą tam, tam gdzieś daleko śpiewają!

Westchnął raz jeszcze:

— Ach, gdyby choć tych chłopców znaleźć. Ha, może uciec zdołali!

W szuwarach jęknęło znowu i szmer wyraźniejszy dochodził. Ściemniło się już prawie zupełnie, a dla ślepca Bernarda noc też była wieczna.

— Może oni się tu gdzie kryją, może to ich jęki?...

I począł znów pieśń pobożną, znaną w murach krzyżackiego zamku, jakby nią dawał znaki; głos jego przecież znać musieli. Lecz pieśń ucichła, w szuwarach nie słychać było jęku, wszystko zdawało się układać do nocnego spoczynku.

— Oni, czy ktokolwiek, zawsze tam jakieś głosy ludzkie, te jęki zawsze coś znaczą, może kto potrzebuje pomocy...

I ślepiec, wyjąwszy z pod opończy chleb i glinianą bańkę, poszukał miejsca nad rzeką, a znalazłszy wilgotne skręcone szmaty, położył przy nich przyniesione zapasy, mówiąc:

— Tak, tak, tutaj snać jest człek jakiś potrzebujący pomocy, niechajże chleb i napój pokrzepi jego siły!

Rękę wyciągnął przed siebie, węchem wciągał powietrze, rozpoznając tym sposobem drogę i milcząc posuwał się dalej... A gwiazdy migotały na ciemnem niebios błękicie, jedne mrugały i kryły się, inne złotawym blaskiem rzucały światło na srebrną wstęgę Wisły, przedzierając mgłę gęstą, wznoszącą się nad rzeką. Wreszcie gwiazdy zagasły, mgła okryła płaszczem białym nisko, niziutko łąki i pola.

Wśród tej mgły gęstej, czernieją dwie ludzkie postacie, idące chwiejnym krokiem.

To Siewros, wspierający się na Jaśku. Silna natura chłopięcia, świeżość nocy, a może dźwięk ojczystej zasłyszanej pieśni, otrząsły go ze strasznej niemocy i trapiących widziadeł. Z wyrazami pieśni: Motina łankta tawe, sen skleił mu powieki.

Świegotanie ptactwa, które po północy z pierwszym brzaskiem budzić się zaczęło, rozbudziło i Siewrosa. Przetarł oczy i starał się przywołać rozpierzchnięte myśli. Chrapanie śpiącego obok Jaśka, przypomniało mu towarzysza. Pociągnął go i zbudził.

— Gdzie jesteśmy? — zapytał Siewros.

— Uciekajmy! — rzekł Jaśko. — Uciekajmy póki noc; jesteśmy bez odzienia.

— Tak, nadzy, głodni i bezsilni — odezwał się Siewros — jednak uciekać trzeba.

I zerwał się chłopak, a chociaż chwiał się cały jak trzcina obok rosnąca, starał się jednak utrzymać na nogach.

Podparł go rozbudzony Jaśko.

— Uciekajmy, uciekać musimy — powtórzył Siewros.

— Wpław przez rzekę.

I rzucili się oba do wody. Los opatrzny zaprowadził ich w miejsce, gdzie niewiasty porzuciły szmaty, a litosna ręka Bernarda położyła chleb i napój. Odziani i pokrzepieni szli dalej pod osłoną mgły gęstej porannej.

— Aby jak najdalej od krzyżackiej ziemi! — mówił Siewros.

— Aby jak najdalej! — powtarzał Jaśko. — Gdybyśmy się dostali do moich.

— Albo do moich! — wzdychał Siewros.

I szli dalej.

VI

Jak sięgnąć okiem wzdłuż środkowego Niemna, wszędy znać straszne zniszczenie. Zameczki obronne w gruzach leżą, a gdzie ciągnęły się uprawne i bogate sioła, widnieją tylko zgliszcza, a rumowiska. Zdeptane pola, walające się strzępy odzienia, złamana żelazna zbroica, lub tarcza trzcinowa, ciężki miecz w zaciśniętej jeszcze dłoni świeżego a na poły przez zwierza ogryzionego trupa, odcięta noga lub ręka, ba nawet i głowa patrząca przewróconemi białkiem oczyma, dymiące niedogasłe ognisko, dym ciężki przesuwający się po nad tem zniszczeniem i woń zgnilizny, napełniająca powietrze, wszystko mówiło o niedawno stoczonej bitwie. Połamane zbroice, strzępy płaszczów białych z godłem Krzyża, świadczyły o napadzie Krzyżaków. Nie przebaczyli oni nikomu i niczemu, co znaleźli na drodze. Zwycięzcy czy pokonani, zostawili ślady swego przejścia. A chociaż jeńców uwozili i zdobycz brali, swoich też nie mało zostawiali na pobojowisku, ba i żywcem, rannego lub związanego, dostawało się niemało krzyżackiego żołdactwa w ręce litewskiego ludu.

We wgłębieniu więc lasu, opodal od owego strasznego pobojowiska, na świętem snać miejscu leżało czterech związanych ludzi. Jeden silny i barczysty pocięty był i poraniony, głowa zwisła ku ziemi, usta krwią ociekłe od czasu do czasu rzucały przekleństwa, dwu zaś młodych chłopaków leżało z nawpół otwartemi oczyma, a zda się, że i w nich nie wiele już było życia. Jeden odwrócił się twarzą do ziemi, jak gdyby nie chciał patrzeć na słońce, które miało zapewne wkrótce dla niego zagasnąć. Westchnienie tylko przeciągłe podobne do jęku, oznajmiało w nim jeszcze resztkę życia. Drugi ze związanemi w tył dłońmi oparty, czy przywiązany do drzewa spoglądał zamglonem okiem dokoła, czasami kurczowo zadrgały mu usta jakby chciał przemówić, a słowa ni tchu nie stało. Tuż obok niego starszy wiekiem młodzian z długiemi włosami, z oczami w jeden punkt wlepionemi, związany, leżał na pół oparty o zwaloną kłodę drzewa. Twarz wycieńczona, łagodna, oczy zamknięte, nie wyrażały bólu ni trwogi, usta poruszały się powoli, nie wydając głosu. O kilkaset kroków od nich, stał dąb, a raczej pień wielkiego dębu, do którego wchodziło się po kamieniach jakoby po schodach, a nad nim pokrzywione w rozmaite strony gałęzie wyrastały ku górze w wielką koronę... Dąb ten i polana są nam już znane, jak i Tubingas, kroczący z tą samą co i przed laty powagą, a obok niego Chroniwos z przewiązaną skronią, z ręką prawą trzymaną na pasie skórzanym, a owiązaną lnianą szmatą od ramienia aż do dłoni. Za nimi ludzie z wejrzeniem dzikiem, każdy z toporem, i zgrają wybladłych z wejrzeniem wystraszonem kobiet i dzieci. Wszyscy szli tak, jak wtedy, gdyśmy ich widzieli kroczących na powitanie pierwszego dnia wiosny. Ino oczy ich spoglądają teraz złowrogo, nie mając tego, co ongi spokoju: na wielu ślady jeszcze przebytej walki, z niektórych piersi dziki okrzyk się odzywa... Tubingas stanął na kamiennych schodach wiodących do pnia świętego dębu.

— Ugni Perkun!8 zawołał.

— Ugni! powtórzono.

Chroniwos zgrzytnął zębami, oczy mu zabłysły, głośniej nad innych powtórzył:

— Ugni! Ugni! chciałby niemal biedz, lecz rany, ba i powaga kapłańskiego syna przytrzymywała go na miejscu... Na znak dany przez Tubingasa dziesięciu ludzi rzuciło się ku oczekującym śmierci jeńcom. Zemsta napadanych i zniszczonych przez krzyżackie zastępy Litwinów, chciała się nasycić kilkoma pozostałemi w ich rękach ofiarami. Przywleczono ich do stosu. Tubingas rzucił kamieniem, padł on na najstarszego jeńca. Stary Krzyżak głowę podniósł do góry, przekleństwo rzucił niezrozumiałe dla obecnych, oczy jego zaświeciły chytrym złowrogim blaskiem.

— Żywym na stos mnie nie zawleczecie! wrzasnął swoją mową, szarpnął się jakąś nadludzką siłą, rzucił się i roztrzaskał głowę o wielki stojący śpiczasto kamień. Mózg wyleciał z tej silnej głowy i obryzgał szarą krwawą masą stojących przy nim. Z piersi ofiarników wyrwał się krzyk przeciągły, jeńcy nawet okrzykiem i drżeniem przyjęli tę śmierć chroniącą go przed powolnem na stosie konaniem, a długowłosy z zamkniętemi oczyma jeniec zawołał:

— Panie okaż miłosierdzie nad nim i nad nami!

— Przekleństwa zionie ten! jego na stos! — wrzasnął któryś ze stojących bliżej i chciał się rzucić na modlącego się niezrozumiałą dla nich a wrogą niemiecką mową. Tubingas usłyszawszy zamieszanie wyciągnął dłoń żylastą, zadął w róg wiszący u pasa i nakazał spokój. Cisza zaległa wśród ludu, echo powtórzyło dziki odgłos rogu, a wydającego doraźny wyrok śmiałka na bok usunięto. Święto to było zbyt wielkie, ażeby ktośkolwiek z tłumu ośmielił się mieszać jego uroczystośc. Rzadko się zdarzało Litwinom pochwycić krzyżackich jeńców, bogowie domagali się snać ludzkiej krwi na objatę, bo ciężkie plagi spadały na lud ten cały. Krew przelaną pod świętym dębem, lub żywcem spalonych jeńców trzeba było poświęcić na ołtarzu dla przebłagania ich gniewu. W każdej więc okolicy po walce, gdy jeszcze dymiło pobojowisko, palono wziętych do niewoli. Uroczystość to była, wśród której z dziką radością i w skupieniu a ciszy gotowano się do ujrzenia dymu krwi objatnej, lecz krew tę trzeba było przelać na ołtarzu, z ciekawością więc spoglądano co będzie teraz, gdy jeniec pozbawił się życia.

— Czemu nie nie niesiecie, stos gore... wołał Tubingas.

— Zabił się!

— Zabił się! powtórzono do koła.

— Łeb sobie rostrzaskał! wołano.

Tabiugas zgrzytnął zębami.

— Za koło święte z tem ścierwem! wrzasnął Tubingas.

Szczątki nieszczęśliwego jeńca wkrótce uprzątnięto.

— Gdzie inni? brać ich!

Na rozkaz w mgnieniu oka pochwycono bladego smagłego młodzieńca, który górując wzrostem nad dwu pozostałymi, patrzył spokojnie błękitnemi oczami na otaczających, tylko jakieś drganie ust objawiało wzruszenie. Usta drgały lecz nie wydały głosu. Pochwycono nieszczęśliwego i związanego położyli na stosie... ogień od spodu obejmował drzewo, wężykowemi płomyki przydzierał się przez drobne chrusty, liżąc wielkie kłody drzewa i osmalając je, aby potem zajaśnieć wielkim płomieniem. Cisza była dokoła, objata miała być spełniona, uroczystość jej powstrzymywała od dzikich okrzyków. Tubingas tylko wołał:

— Perkun Ugni! Ugni! Ugni! i podniósł rękę z toporem, aby leżącego ugodzić.

— Siewros, mano Wajks9 dał się słyszeć głos z góry z rozrastających się w wysokie konary nad świętym pniem gałęzi. I ze zwinnością pantery rzuciła się jakaś postać, a odtrąciwszy mający spaść topór, ciałem swoim przykryła leżącego na stosie. Postać to była dziwna, podobna do kobiety, lecz strasznie oszpecona. Włos długi, spływający w nieładzie, okrywał na wpół obnażone ciało, zamiast odzienia były tylko strzępy skóry powiązane ze sobą łykiem, miejscami przetkane zielonemi liśćmi. Plamy błota, rany na całem ciele, ręce i nogi opatrzone długiemi, jak u zwierzęcia paznogciami, oczy patrzące dzikim wyrazem z pod rozczochranych spadających na wychudzoną twarz kościstą włosów, czyniły tę postać wstrętną, niepodobną prawie do człowieka. A jednak na głos jej Tubingas zatrzymał rękę; w niemem jakiemś oczekiwaniu stał nad stosem, a ogień coraz więcej obejmując podkłady drzewa huczał i rzucał czerwono-błękitne płomienie.

— Siewros, mano Wajks! krzyczała dziko kobieta, a uchwyciwszy leżącego młodzieńca, z tą samą zręcznością, z jaką na stos wskoczyła, zbiegła po palących się belkach, niosąc związane chłopię na rękach tak, jak się niesie dziecię maleńkie. Lud ze czcią rozstępował się idącej, sam Tubingas z wzniesioną dłonią odwrócił się za nią, jakby zagasłemi oczami chciał przypatrzeć się temu dziwnemu zjawisku. Ona tymczasem złożyła zdobycz swoją na trawie, a śmiejąc się i płacząc rozwiązywała krępujące ją węzły, całując poranione ciało wydartej kapłanom ofiary. Nikt nie śmiał się ruszyć z miejsca, wszyscy patrzyli z podziwem. Ci co byli dalej a nie widzieli co się stało, słysząc tylko dzikie okrzyki i zamieszanie powtarzali z pewnem poszanowaniem i grozą.

— Szalona! Dowrusa, szalona!

— Idź, zobacz! zawołał Tubingas, trącając obok stojącego Chroniwosa.

Na znak dany przez sprawiającego objatę, Chroniwos nie śmiejący się dotąd ruszyć, z młodzieńczą żywością pobiegł do skaczącej nad oniemiałym ze zdziwienia i przestrachu Siewrosem. Dowrusa, ujrzawszy zbliżającego się Chroniwosa, poczęła na nowo objawiać swoją radość, powtarzając:

— Siewros Wajks! dając znaki przybyłemu, aby się wraz z nią młodzieńcowi przypatrywał. Przy tem głaskała leżącego po twarzy, przytulała jego głowę, podnoiła twarz ku sobie, a wpatrując się w zdziwione oczy młodzieńcu, dotykała rąk jego, a nawet lizała jego rany, chcąc mu okazać swą czułość.

Chroniwos z pewnem poszanowaniem i przesądnym strachem spoglądał na obłąkaną, u ludów bowiem pierwotnych pozbawieni zmysłów otaczani byli czcią szczególniejszą. Na ich skinienie nawet kapłani byli posłuszni, sam Tubingas nie śmiał odtrącić obłąkanej i odebrać ofiary, uważając działanie jej za zrządzenie bogów — wyższych duchów, które według ich mniemania w obłąkanych wstępowały. Więc i Chroniwos nie śmiał dotknąć ofiary trzymanej przez obłąkaną, dopiero na jej skinienie, pochylił się nad leżącym i krzyknąwszy Siewros! objął młodzieńca lewą zdrową ręką.

— Siewros! powtórzył młodzieniec, Siewros! rzekł, oddając uściski obłąkanej swej rodzicielce i Chroniwosowi, wymawiając przy tem wyrazy, na dźwięk których Chroniwos odskoczył.

— Tyś Niemiec! syn mój Niemiec! wołał drąc sobie włosy.

Siewros o ile mógł okazywał czułość, silił się żeby wyraz jaki przypomnieć sobie, całował ziemię, przyciskał ręce matki do piersi, nie lękając się jej długich paznogei, dawał wszelkie znaki radości, nie mogąc się porozumieć z tymi, którzy okazywali mu uczucie, a w których przeczuwał rodziców, nie rozumiejąc ich mowy. Wreszcie przypomniał sobie wyraz słyszany jakby echem, podobny do tych, które oni wymawiali, i zawołał:

— Motina! (Matka!)

— Motina tawe! Motina! krzyczała Dowrusa, ściskając młodzieńca. Wzrok jej błędny zaczął nabierać łagodniejszego wyrazu, na blade wynędzniałe policzki spłynęły łzy rzęsiste, zwilżając trzymaną rękę syna.

— Bogi mi go oddały! Bogi mi go oddały! Chroniwos, patrz, to nasz syn, to Siewros, ten znak na lewem ramieniu! wszak sameś mu ten znak wypalił10 mówiła kobieta coraz przytomniej.

— Tak, i jam go poznał po tym znaku, rzekł ponuro Chroniwos, tak to Siewros, to on, lecz czyż on nam synem? niemiecką ma mowę. Przekleństwo tym, którzy mu ją w usta włożyli, przekleństwo im wszystkim, wrogom naszym, naszego plemienia! Syn nas zrozumieć nie może! I darł włosy z rozpaczy. Wtem Tubingas szedł z wyciągniętą dłonią przed siebie, tłum otaczający Dowrusę rozstąpił się na widok starca, którego szanowano jako kapłana.

— Zrozumie — zawołał starzec, — gdyż jako wilczę chowane do jamy powraca, tak i on gdy go szum naszych lasów, dym naszych ognisk owieje, powróci i stanie jako krew z krwi a kość z kości naszej. Bogi nam wróciły! nie chciały krwi jego! I szorstką dłonią dotykał głowy wnuka, a dłoń ta co z taką siłą garść zarzewia brała, stała się lekką jako dłoń wlewająca uczucie miłości dla swego plemienia.

— Ofiar nam już tej nocy sprawiać nie należy, snać bogowie ich dziś nie pragną, a i wkrąg złoty ogień na niebie posyła już swoje smugi to już krwi na ołtarzu święcić nie można: mówił starzec powłócząc zagasłemi oczami, wskazując na krąg nieba od wschodu, kędy różowa jutrzenka posłała już pierwsze brzaski. Ślepy starzec przeczuł ją, chociaż nie widział.

Na znak przez Tubingasa dany, wszyscy zaczęli się rozchodzić. Dowrusa, nieodstepując syna tuliła go, prowadząc obok dziada i męża, wraz z całą skupiającą się około nich drużyną. Nagle Siewros drgnął, jak gdyby sobie coś przypomniał. Gwałtownym ruchem chciał się wyrwać z pomiędzy otaczających, wskazując w stronę jeńców, których pod strażą pozostawić miano na świętej polanie. Na ten ruch Chroniwos rzucił znowu przekleństwo. Tubingas zmarszczył brwi siwe, pytając, co ono znaczy.

— Wyrywa się do swoich, do tych... och, on nie nasz! ryczał z bólu nieszczęsny ojciec.

— Nasz, nasz! mój! krzyczała Dowrusa, przytrzymując syna, jak gdyby go chciała bronić przed gniewem ojca.

Siewros zaś dawał znaki błagalne, wskazując na jeńców i darł się ku nim.

— Jeńców dać tutaj, krzyknął Tubingas, posłuchajmy co chce z nimi zrobić.

Na głos ten przywleczono dwóch nieszczęśliwych. Siewros rzucał się od nóg Tubingasa do Chroniwosa,

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 13
Idź do strony:

Darmowe książki «Wilcze gniazdo - Zuzanna Morawska (pedagogiczna biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz