Wilcze gniazdo - Zuzanna Morawska (pedagogiczna biblioteka .TXT) 📖
Wzruszająca, choć i straszna opowieść z XIV-wieczną polityką w tle.
Wilczym gniazdem nazywali ponoć krzyżaccy mieszkańcy Malborka szkółkę,w której trenowali wziętych do niewoli chłopców polskich i litewskich.Za plecami nieudolnego, gnuśnego wielkiego mistrza rozgrywają sięintrygi, ambitni dostojnicy chcą chytrze skłócić i pokonać sąsiedniepaństwa: Polskę i Litwę, a młodzi jeńcy mają być częścią tegopodstępnego planu.
Dzielny Siewros, który w niewoli zapomniał ojczystego języka, wraz zprzyjacielem Jaśkiem, uciekają z lochu i po wielu strasznychprzygodach, prosto z pola bitwy, ledwie uniknąwszy ofiarnego stosu,trafiają na pogański dwór Gedymina, pełen oswojonych niedźwiedzi idzielnych wojowników. Piękna Bogna, lacka branka usługująca książęcejcórce, wydaje się podobna do kogoś znanego…
- Autor: Zuzanna Morawska
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wilcze gniazdo - Zuzanna Morawska (pedagogiczna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zuzanna Morawska
W podziemiach tuż obok owej łaźni na słomie leżało dwóch chłopców. Obszerna choć ciemna izba służyć mogła również dobrze za składy jak i więzienie. I rzeczywiście znać też miała ona przeznaczenie podwójne, bo oprócz dwóch chłopców, było tam dużo przewróconych do góry dnem wielkich beczek, lub nagromadzonych klepek drewnianych i obręczy żelaznych z rozsypanych i bezużytecznych statków. Światło wcale niedochodziło, a tylko wzrok przyzwyczajony do ciemności z trudnością mógł rozróżnić otaczające go przedmioty.
— Jak myślisz, na długo nas tu zamknięto? — ozwał się jedeu z chłopiąt, przysuwając się do towarzysza.
— Bo ja wiem! a pewnie posiedzimy. Postawili nam dzban z wodą, ba i kęs chleba. Odpowiedział drugi.
— Hm! hm! mruknął towarzysz. A gdybyśmy też tak spróbowali wydostać się raz jeszcze na swobodę?
— Ba, ale jak, czarno jak w kominie, ani nawet szczeliny, przez którąby się wydostać. Jeszcze ty cienki jak piskorz, przeciśniesz się wszędy, ale ja!
— Eh, byleby tylko rozpatrzeć się, to się ta obaj przeciśniemy, a jak po za murem to i jakoś pójdzie, odparł chłopak zwany piskorzem.
— Aha, po za murem, łatwoć to wyrzec, ale jak się dostać, a jak nas jeszcze raz złapią, to im się nie wykręcimy, żeśmy chcieli obaczyć, czy pod murem zamkowym gniazd nie ma, rzekły chłopak biadający nad swoją rozrosłą postacią, która mu się przecisnąć przez byle jaką szczelinę nie dozwalała.
— No tak i co, — siedzieć tu w ciemnicy będziemy? lepiej niech nas raz już uśmiercą, aniżeli tak kryją po lochach, zawołał jego towarzysz.
I nastała chwila ciszy.
— Słuchajno Siewros, dawnoś ty tutaj między Krzyżaki? — przerwał milczenie ów grubas.
— A pewnie, że dawno! Ot, byłem chłopię, co się w byle chwastach a między zbożem skryć mogło, a teraz sami przecie mówicie, że jak się wyciągnę tom nie ledwie jak słup w szkole długi.
— To ci chleb krzyżacki jakoś poplagował. A żeś to do Niemców ze szczętem nie przyrósł.
— Ja, do Niemców! zawołał z oburzeniem Siewros. Toś ty jeszcze chyba nie poznał, co to za gady, kiedy się dziwujesz, żem jeszcze do niemców nie przystał.
— A juści, niepoznałem! Toć już dwa roki minęło na gody, jak oni mnie przyprowadzili.
— To możeś ty z jakich Niemców?
— Coś ty wyrzekł Siewros! ja z Niemców! nie powtarzaj tego, bo się żywy z mojej garści nie wydostaniesz! zawołał znany nam już Jaśko, zacisnąwszy pięść z taką siłą, aż kości zatrzeszczały.
— No, — nie gniewaj się bracie, ja tylko chciałem się upewnić, czy i ty tak jako ja wrzesz na Krzyżaki.
— Ho, — a może więcej! oni to między nas tam daleko jako świnie w szkodę włażą, — ba gorzej, boć świnia szkodę zrobi w polu, a ludzi żywi, a Krzyżak pole zniszczy, a człeka połknie!
— Eh!? a to oni człeków żywcem zjadają? zapytał niedowierzająco z pewnym strachem Siewros.
— Ba, gorzej jakby zjedli, bo ciągną ot pod swoje zamczysko!
— Ta, prawda, gorzej! jakby raz zjedli, toby mowy dziwnej nie uczyli! mówił Siewros powoli, jakby sobie chciał coś przypomnieć
— A ty dawniej miałeś inną, nie krzyżacką mowę? zapytał Jaśko.
— A jakże, a przecie nasza mowa to jak szum lasów, gdy wiatr powoli iglicami drzew kołysze, a taka, że chociaż jużeś skończył, to ci się zda że jeszcze w uszach dźwięczy: nie, ale ja jej przypomnieć sobie nie mogę.
— Oho, ja jeszcze pamiętam, a wciąż mi się plącze między niemieckie wyrazy, a pieśni w uszach grają, co je na polach a w kościołach śpiewają.
I Jaśko, jakby idąc za własną myślą począł cichym głosem: Po nad Wisłą... po nad wodą... wrogi straszne kroczą... nie dam ciebie, dziecię moje... nie dam cię mój synu!...
— Ba, tak mi to macierz śpiewała, mówił już dalej niemiecką mową Jaśko, a no przyszli zabrali, ba i jam wszystkiego zapomniał!
— U nas nie taką, inszą mową śpiewają, ale ja już swojej nie baczę! rzekł Siewros i zamyślił się smutnie, a po chwili dodał:
— A no, próżno, tutaj w ciemnicy żyć nie możemy! trzeba się wydostać.
— A trzeba, powtórzył Jasiek. I to mówiąc całą siłą kopnął nogą kadź obok stojącą.
Przegniła klepka rozsypała się pod uderzeniem silnego chłopaka, a jakaś nie miła woń zgnilizny rozeszła się do koła, lecz z nią zarazem i ciąg wiatru doleciał.
— Oh, a toś jeszcze do ciemnicy i zgnilizny napuścił! rzekł Siewros, wstając z ziemi i prostując swoje długie chude nogi. Eh, a to tam ciągnie jakby ode dworu! zawołał nagle.
— A może tam jakie przejście, dodał.
— A może. I Jaśko jeszcze silniej w stojącą przed niemi kadź nogą uderzył.
Wyłom większy się zrobił, a wpadająca wewnątrz klepka chlupnęła najwyraźniej w wodę, ale gdzieś bardzo głęboko.
Woń jeszcze szkaradniejsza napełniła podziemię, lecz teraz najwyraźniej przeciąg już czuć się dawał.
— Cuchnie, bo cuchnie, — rzeki Siewros, — ale tu dochodzi wiatr, to może... W tem usłyszeli odgłos kroków, ale to tak tuż jakby około nich kto przechodził.
Przycichli obaj, i po omacku odsunęli się od owej beczki, siadłszy na jakichś deskach.
Zdawało im się, że ktoś wchodzi, chwilę siedzieli cicho. Stąpanie dochodziło ich uszu, lecz stąpanie było zdala, a chód to był nie jednego człeka, lecz jakby oddalony tętent koni. Chłopcy spojrzeli na siebie, oczy im w ciemności zabłysły, mimowoli wstrzymali oddech, ażeby się upewnić czy ich słuch nie myli i milcząc ścisnęli się za ręce. Po chwili stąpanie ucichło, wiatr tylko coraz silniej ciągnął od owej rozbitej beczki. I znów zdala jakiś turkot, czy szum wody doszedł ich uszu.
— Bracie, ta beczka jakiś otwór snać zakrywa! szepnął Siewros.
— Ba, i ja tak myślę! rzekł z pewnym tryumfem Jaśko. I obadwaj rzucili się sobie w objęcia, jak gdyby ten słaby promyk nadziei dawał im już niechybne ocalenie.
— A teraz do roboty! zawołali razem, szukając po omacku owego otworu, z którego ich oddalone głosy dolatywały.
Beczka była tak wielka, iż mogłaby służyć za mieszkanie, chłopcy po ciemku, gdzie mogli wyrywali nadgniłe klepki. A gdy jakaś cuchnąca woda sączyła się z jednego otworu, drugim tymczasem dochodził powiew wiatru. Najwidoczniej była to kadź do piwa o dnie podwójnem. W jednej więc połowie zostały resztki odwaru i te stojąc zbyt długo zepsuły się i zatęchły, a sącząc się wydawały ową woń zgnilizny, gdy tymczasem druga połowa kadzi była pustą i ta nakrywała jakiś otwór wgłąb ziemi idący. Chłopcy pracując i odrywając palcami i zębami klepki, oblani od stóp do głów cuchnącą spadającą na nich z wierzchu cieczą, zrobili taki wyłom, iż obaj się mogli weń zmieścić. Przewiew wiatru i ów szum oddalony coraz widoczniej czuć się dawał, lecz ciemność niepozwalała nic do koła rozeznać. Po omacku chłopcy kawałem jakiegoś znalezionego kija doszukali się, iż tam jest otwór, który ogromna kadź w zupełności zakrywała.
— Hej, nie nachylaj się, bo jeszcze wlecisz na łeb; mówił Jaśko, przytrzymując towarzysza.
— Ta i cóż, to tylko z jednej jamy w drugą wlezę, a może z tamtej łacniej się wydostać — odrzekł Siewros, rzucając jedną ręką na chybił trafił w głąb otworu kawałek cegły czy kamienia, a drugą przytrzymując się zrębu kadzi. Po chwili odgłos upadającego kamienia się odezwał, a tak jakby się staczał po jakiej nierównej pochyłości, aż wreszcie plusk dał się słyszeć.
— Oh, oh! słyszysz! — zawołał Siewros, chwytając towarzysza za rękę.
— Słyszę, otwór jest, lecz gdzie prowadzi, jak się weń dostać? mówił rozważny Jaśko. Mimo to jednak zaczął drągiem szukać i po omacku mierzyć jak daleko od zrębu beczki do otworu. Tak szukając, doszli, iż był po środku otwór niewielki, który miasto drzwi przykryto wielką kadzią. Ziemi jednak ubitej między zrębem a otworem było tak dużo, że obaj więźnie stanąć na niej mogli bezpiecznie.
— Utrzymasz ty mnie i wyciągniesz, gdy nie będę mógł sięgnąć uogami gruntu, zapytał Siewros.
— Ba, i trzechbym takich wyciągnął, odrzekł Jaśko, a nie utrzymam, to i sam za tobą wskoczę. Jak ginąć, to już lepiej odrazu, niż gnić w tej krzyżackiej jamie!
— Ba, ale na czem się spuszczać? skąd rzemienia albo sznura? zamyślił się Siewros.
— Czekaj, zawołał Jaśko; a ściągnąwszy z siebie zwierzchnie odzienie, zaczął je drzeć zębami na pasy i wkrótce obaj towarzysze zostali tylko w płóciennej spodniej odzieży, a za to z podartych kaftanów ukręcili dość długie sznury. Wiatr zimny ciągnący od wnętrza otworu coraz silniej dochodził, lecz zmęczeni towarzysze nie czuli tego: owszem, pot spływał im z czoła. Wkrótce Siewros trzymając sznur, spuszczał się w otwór, drugi koniec owego sznura trzymał Jaśko. Naraz sznur stał się lekkim, Jaśko uczuł, iż źle skręcony powróz zerwał się i został mu w rękach, jednocześnie usłyszał staczanie się nieszczęśliwego Siewrosa;
— Więc i ja z nim ginąć muszę, zawołał Jaśko. Boże, uratuj nas obu!
I nie namyślając się długo, Jaśko, chcąc lepiej wgłąb skoczyć, uchwycił za zwieszające się na wpół odłamane wewnętrzne dno beczki. Pociągnięte ciężarem chłopca przegniłe drzewo, zerwało się z nim razem, głuchy odgłos rozległ się po sklepionych podziemiach, a nad otworem tylko co przez więźniów odkrytym, z porozbijanych klepek wielkiej kadzi, utworzył się stos ogromny drzewa, nad którym tu i tam sterczały w półkole żelazne, rdzą przegryzione obręcze.
W jednej z komnat malborskiego zamku, we wgłębieniu okna, dwóch ludzi rozmawiało po cichu. W jednym, mimo iż okrywał go tylko kaftan skórzany, krótki, poznać było łatwo rycerza, drugim był Hex, znany nam już przełożony Wolfshöhle.
— Muszą być! rozumiesz? — rzekł rycerz, kładąc silną dłoń na ramieniu Hexa.
— Rycerzu von Altenburg, — odparł Hex uginając się pod żelazną dłonią, spoczywającą na jego ramieniu, wszystko uczynię, lecz gdzie ich szukać! Całe podziemie przetrząśnięto, nad otworem kupa klepek i desek, szmat strzępy, snać te wściekle psy w kanał skoczyły!
— Jakeś mógł ich zamykać w owym podziemiu, gdy tylko więzienie, nie śmierć im była przeznaczona! — syknął przez zęby Dietrich z Altenburga. — Ja ich mieć muszę, muszę! czy znasz to słowo?
— Znam, — powtórzył Hex ponuro — lecz miejcie miłosierdzie, innych wam przysposobię, sprawniejsi będą, aniżeli ten cienki Fryc i gruby Hans.
— Ja tamtych chcę, tamtych, a nie innych, właśnie tylko szlachetne charaktery dadzą się obietnicą ułudzić, bo same do obłudy nie zdolne.
— Panie, to są psy wściekłe, co kąsają człowieka. — I Hex podniósł dłoń ze świeżą, jeszcze niezagojoną raną.
Dietrich brwi zmarszczył.
— Pokąsały ciebie, Hexa, a nie człowieka — a kąsać będą każdego, kogo wskażę jako nieprzyjaciela ich plemienia.
— Idź, szukaj! — do jutra mieć muszę obu.
Hex ociągał się jeszcze, lecz Dietrich zawołał przyciśnionym, lecz stanowczym głosem.
— Precz!!
Echo głucho powtórzyło ten wyraz, który zda się towarzyszył przygnębionemu Hexowi przez całą długość wielkiej komnaty, a w przedsionku jeszcze się odbiło o sklepione mury. Dopiero gdy wyszedł z zamku, odetchnął swobodniej, a potem zacisnąwszy pięść i zgrzytnąwszy zębami mruknął jakieś przekleństwo, a krocząc powoli do domostwa, potrącił wierną swoją Koboldę, która nie wiedzieć po co i dla czego przemykała się pod murem. A szła tak ukradkiem i milczkiem, jakby potajemnie kogo podsłuchać lub podpatrzeć chciała.
— Gdzie się włóczysz! — syknął Hex, zadowolony, że miał na kogo pierwszy gniew spędzić.
— Cicho! ty niedołęgo! — odmruknęła Kobolda. I położywszy palec na ustach, wskazała ręką, aby nie pytając, szedł do Wolfshöhle, sama zaś wcisnęła się jeszcze głębiej we wnętrze muru, łowiąc uchem rozmowę dwu stojących opodal ludzi.
— Mówią, że zniknęli zupełnie — rzekł szeptem młodzieniec smagły, ubrany w ciemną krótką odzież, na której miał przewieszoną gęśl przez ramię.
— Przecież muszą być jakieś ślady po zaginionych? — spytał starszy w ubraniu duchownem.
— Ach ojcze Germanie, kogo raz wepchną w podziemia, stamtąd go nikt nie wyciągnie.
— Tak, lecz opieka Najwyższego sięga tam, gdzie nikt dosięgnąć nie zdoła, — odpowiedział Ojciec German z powagą.
— Lecz kogo Krzyżak chce zgubić, nic go nie ochroni...
— Cicho — odrzekł gromiąc duchowny. — Nie bluźnij Bernardzie; niezbadane są wyroki Stwórcy. Może te pacholęta miały zdradzić swoich, może miały być narzędziem złego, zbrodni, lepiej, że w młodości zginęły... Czy śladów żadnych nie odkryto? — zapytał po chwili.
— Mówią, że z owego podziemia prowadzi jaki otwór w głębinę, że tam znaleziono potargane szmaty odzienia, strzępy włosów a nawet ślady krwi, zresztą nic, nic! Ach, ojcze, ja się boję, czy ten mściwy Hex nie uśmiercił ich — mówił Bernard ze drżeniem w głosie.
— Dzieciak jesteś — odparł ojciec German ze smutnym uśmiechem. — Hex raz powierzonych, chłopców strzeże jako oka swego, jako strzegł ciebie i wielu braci naszych, inna w tem jakowaś przyczyna. Gdy cię wyślą dziś za mury, staraj się dowiedzieć, czy gdzie jakich śladów niema. Możeby ukrytym kęs jadła lub otuchę zanieść. Smutna to sprawa, dziecię moje, a kiedy nas Bóg przeznaczył, by żyć między wrogami, starajmyż się przynajmniej braci cierpiącej w pomoc przychodzić.
— Ojcze, przykrzy się życie takie. Słuchać i słuchać, jak coraz to więcej pacholąt naszych przybywa! ach, jabym wszystkich rad jednej chwili wypuścić z tych murów, roztargałbym je, rzuciłbym się...
— Bernardzie, uspokój się; synu mój. Ciało twoje wątłe a słabe, przed oczami noc wieczna, co możesz uczynić, biedne chłopię moje? Tu, razem we dwóch, możemy te pacholęta wprowadzać na drogę wiary, a uczyć ich, by nie zapomnieli o swoich. Ty, chłopcze, z innego, a ja z innego plemienia, ongi może plemiona nasze wiodły walkę ze sobą, lecz tutaj połączyła nas wspólna niedola i jedna myśl, że braciom naszym służyć będziemy.
— Ach, ojcze, gdyby raz jeszcze przejrzeć, gdyby przedrzeć tę ciemność, co wzrok mój zakrywa, i ujrzeć lasy nasze tam, tam daleko, jako Tubingas ciemny służyć świętemu dębowi.
— Cicho Bernardzie, przyjąłeś wiarę Świętą, a wracasz myślą do ofiar pogańskich.
— Ojcze, ten Bóg, któregoście czcić nas nauczyli, jest wielki, lecz on przecież nie każe zapomnieć tych, cośmy ukochali?
— Nie, owszem, Najwyższy każe ich miłować, a miłości największej dasz dowody, gdy oddalony od ziemi swojej nieść będziesz pomoc tym, co jak ty wyrwani w latach dziecięcych, zapomnieliby o swoich, gdybyś im pieśnią ich nie przypominał. Wasz Tubingas, składając objaty poświęconym dębom, wielbi Najwyższego, oddając mu cześć, podziwiając wielkość przyrody; jak on w ojczyznie, tak ty służ braciom w niewoli; a pieśń niechaj w nich miłość ku tej ziemi rozbudza. Idź ślepcze młody, mów im o ziemi twojej, śpiewaj niezrozumiałą dla Niemców mową; Niemiec jej nie rozumie, dźwięk mu
Uwagi (0)