Wilcze gniazdo - Zuzanna Morawska (pedagogiczna biblioteka .TXT) 📖
Wzruszająca, choć i straszna opowieść z XIV-wieczną polityką w tle.
Wilczym gniazdem nazywali ponoć krzyżaccy mieszkańcy Malborka szkółkę,w której trenowali wziętych do niewoli chłopców polskich i litewskich.Za plecami nieudolnego, gnuśnego wielkiego mistrza rozgrywają sięintrygi, ambitni dostojnicy chcą chytrze skłócić i pokonać sąsiedniepaństwa: Polskę i Litwę, a młodzi jeńcy mają być częścią tegopodstępnego planu.
Dzielny Siewros, który w niewoli zapomniał ojczystego języka, wraz zprzyjacielem Jaśkiem, uciekają z lochu i po wielu strasznychprzygodach, prosto z pola bitwy, ledwie uniknąwszy ofiarnego stosu,trafiają na pogański dwór Gedymina, pełen oswojonych niedźwiedzi idzielnych wojowników. Piękna Bogna, lacka branka usługująca książęcejcórce, wydaje się podobna do kogoś znanego…
- Autor: Zuzanna Morawska
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wilcze gniazdo - Zuzanna Morawska (pedagogiczna biblioteka .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Zuzanna Morawska
— Tak, ślepcom a śpiewakom wszędzie dojść można — rzekł, westchnąwszy, Bernard — może też i ich odszukam.
— Idź. — I duchowny zakreślił znak krzyża świętego nad głową młodzieńca, spuścił potem rękę na jego ramię i dodał: — Idź, ja pospieszę do szkoły, by chłopiętom zanieść słowa wiary.
I ojciec German powoli kroczył do Wolfshöhle.
Nie wielki, naprzód pochylony, zdawał się być niemłodym, a jednak gdy podniósł wzrok pogodny, widziałeś twarz nie latami, lecz cierpieniem znękaną.
Oddawna, oblokłszy suknię duchowną, u Krzyżaków przebywał, w zasadach wiary Świętej był biegły, a życiem wzbudzał poszanowanie we wszystkich. Niemiecką jako Krzyżak znał mowę, lecz umiał i inną, bo gdy z wyprawy wracano, prowadząc za sobą młode pacholęta, rozmawiał z nimi odrazu, a pacholęta garnęły się do niego, opowiadając mazurską mową o ojcu i macierzy. Pacholąt jednak z tamtej strony mniej do Wolfshöhle sprowadzano, więcej daleko było takich, co Perkuna a dęby czcili, a wiary Świętej nie znali, tych mowę Ojciec German lepiej jeszcze rozumiał, na jej dźwięk oczy mu błyszczały, chłopięta wypytywał, ba i w płaczu utulił.
Skąd był? a któż o to pytał. Krzyżacy go szanowali, czasem do wielkiego Mistrza był wołany. Dietrich von Altenburg, zastępujący Mistrza, często z nim rozprawy miewał. Snąć był im potrzebny, bo ile razy młodzieniec jaki z przywiezionych z wojny, począł się buntować, słowa Ojca Germana zawsze go uspokoiły. Pod jego też wejrzeniem najbardziej rozgniewany Krzyżak przychodził do siebie, a psy szczekające i rzucające się zajadle na przechodniów, na głos jego milkły i łasząc się, przychodziły do jego kolan. Jedna tylko Kobolda, choć nisko zawsze przed Ojcem Germanem schylała głowę, w duszy niecierpiała go, gdyż nie pozwalając złośliwej niewieście źle się obchodzić z pacholętami, powierzonemi jej pieczy, nieraz surowo ją gromił.
To też na każdym kroku chciała mu szkodzić, a liżąc się i przymilając, śledziła go wszędy.
Zaledwie więc Ojciec German poszedł do Wolfshöhle, Kobolda wysunęła się ze swojej kryjówki. Zacisnęła pięść swą ogromną, syknęła coś przez zęby, a stanąwszy przy wejściu do zamku, postanowiła czekać wyjścia rycerza von Altenburg. I niedługo czekała, wkrótce Krzyżak wyszedł, poprawiając na sobie opończę, którą zwykle był odziany, gdy pozostawał wśród murów. Stanął we drzwiach, mierzył wzrokiem z oddali owo Wolfshöhle, najdłużej zaś zatrzymał się na maleńkiem okratowanem okienku w sklepieniu okrągłem nad ziemią, a prowadzącem od głównego budynku do muru, okalającego podwórzec zamkowy.
— Ha, bydlę! — syknął i targnąwszy niecierpiwie pas, otaczający jego postać okazałą, chciał iść dalej, gdy Kobolda zabiegła mu drogę.
— Rycerzu von Altenburg, szlachetny panie!
— Precz! — krzyknął rycerz, zastawiając się ręką, jak gdyby chciał złe widmo z przed siebie odpędzić.
Lecz Kobolda nie łatwo się zrażała. Pozostała na chwilę za nim, a potem idąc cichutko, skradając się jak kot, znowu poczęła:
— Wiem już, kto wszystkiemu winien.
— Ty i twój mąż, niecne potwory! — krzyknął von Altenburg, wznosząc swą dłoń potężną, a nie oglądając się na idącą tuż obok niego, dodał:
— Precz mi z oczu!
Kobolda pozostała na miejscu; nie dała jednak za wygraną. Cichutko podreptała do Wolfshöhle, gdzie wsunąwszy się głównem wejściem, wkrótce ukazała się bocznemi drzwiami na podwórzu, a gdy von Altenburg opatrywał uważnie sklepienie i okienko, ona podkradłszy się kocim swoim chodem, szepnęła:
— Ojciec German, i ślepiec Bernard byli z nimi w zmowie; German polecił ślepcowi, by ich szukał po za murem.
Dietrich drgnął pomimowoli, nie zdawał się jednak zważać na szept Koboldy, która jak cicho podeszła, ciszej jeszcze usunęła się, a na jej ohydnej twarzy znać było rozradowanie i uśmiech piekielny. W tejże samej chwili z Wolfshöhle wyszedł Ojciec German, który spojrzał na nią łagodnym wzrokiem, zatrzymując czas jakiś pogodne swe oczy na jej rozradowanej twarzy. Chytra niewiasta nie mogła snać wytrzymać tego spojrzenia, gdyż schyliwszy skronie, przycisnęła się do muru, jakby przez uszanowanie dla przechodzącego. German spojrzawszy raz jeszcze na nią, przysunął się do Dietricha i rzekł:
— Badałem innych, nic nie wiedzą, lecz wysłałem Bernarda po za mury, ten choć ślepiec, często lepiej dojrzy, aniżeli stu patrzących. Daleko ujść nie mogli, gdy ich znajdzie, zatrzyma za bramą, w ukryciu opodal od zamku, a stamtąd ja ich sprowadzę.
— Czy wam można ufać? — zapytał Dietrich przytłumionym głosem, wpatrując się w duchownego.
— Czym was kiedy zdradził? — odparł tenże, zatrzymując znów wzrok na Dietrichu, który tak samo jak Kobolda nie wytrzymał tego spojrzenia.
— Po raz ostatni wam ufam — rzekł, kładąc rękę na ramieniu Germana — ale gdybym się zawiódł, biada wam, biada tym wilczętom. I to mówiąc, wskazał ręką na Wolfshöhle.
— Bezpotrzebne pogróżki wasze, krew sobie ino psujecie — odparł poważnie German — a krew wasza powinna być spokojna, boć nową szykujecie wyprawę, nie warto jej na takie małe sprawy zażywać.
— To nie małe sprawy! — krzyknął, prostując się Krzyżak. Mnie oni obaj potrzebni byli, jam z nich pragnął mieć psy gończe z delikatnym węchem, co umiejętnie użyte, na jamę naprowadzić zdolne.
— Gdy się psa układa, to go się w podziemiach nie zamyka, bo węch stracić może.
W tej chwili Hex znów się ukazał.
— Rycerzu, panie! — rzeki, ukazując strzęp podartej, skręconej w sznur odzieży i kosmyk zakrwawionych jasnych włosów.
— To wszystko co odnaleźć zdołałem.
— Ja cię nie po strzępy posłałem — ofuknął Dietrich — ja chcę ich widzieć żywych!
Hex począł się jeszcze tłómaczyć, lecz Krzyżak nie słuchał jego wyrazów, świsnął tylko w świstawkę, którą miał zatkniętą u pasa. Dwóch knechtów potężnej postaci stawiło się na zawołanie. Dietrich ręką wskazał na Hexa.
— Zaprowadzić go do podziemia, w prawem skrzydle.
Hex złożył ręce i padł na kolana, nic jednak nie pomogło. Knechty ujęli go pod ręce, a silne to było ujęcie, gdyż nie drgnął nawet, tylko szedł, kroki swe stosując do idących obok niego. Kobolda wyjrzawszy z za drzwi, zgrzytnęła tylko zębami, pięść zacisnęła, a schroniwszy się napowrót, gdy Hexa prowadzono do prawego skrzydła, ona stojąc we wgłębieniu muru, dawała mu jakieś znaki, na które skazany spoglądał szklanemi oczami.
Podziemia krzyżackiego zamku łączyły się z kanałami, ciągnącemi się, aż ku samej Wiśle. Kanały te pochłaniały wszelkie odpadki uczt krzyżackich, pochłaniały też i resztki tych, których mściwa ręka rycerzy pozbawiała życia. Żeby jednak przez otwory zakratowane kanałów, znajdujących się w niektórych miejscach podwórca, nie psowało się powietrze, były znów przeprowadzone rury, któremi bezprzestannie napływała woda, sprowadzana z odnogi Wiślanej. Woda ta, idąc z góry, zabierała wszystko, spychając gwałtownie do rzeki.
To też gdy Siewros a za nim Jaśko, wskoczyli w owo podziemie, pochwyceni zostali tym pędem i niesieni niewiedzieć jak długo. Biedne chłopięta instynktownie, chcąc się ratować, robili ruchy rękami i nogami, co chroniło ich od zalania wodą. Pierwszy Siewros, pędząc tak, zahaczył się o jakiś wyłom i uchwycił się ręką wystających kamieni. Siły go opuszczały, ręce drętwiały, zdawało mu się, że już ostatnia godzina nadeszła.
Wkrótce jednak otrząsnął się, ręką posunął coraz dalej wgłąb wyżłobienia... Woda tutaj słabo się dostawała, wyżłobienie zagłębiało się w bok: wyciągnął się więc na nim i odpoczywał, chwytając w siebie wilgotne i cuchnące powietrze. Naraz usłyszał zsuwanie się przez kanał jakiegoś ciężaru, a około zwieszonych nóg uczuł najwyraźniej dotknięcie ręki ludzkiej.
— Jaśko! — krzyknął Siewros zamierającym już głosem i nie namyślając się, zsunął się ze swego wilgotnego łożyska.
Pchani tak dalej wodą, pędzili przez całą długość kanału, a jakim sposobem obadwaj znaleźli się wśród trzciny i szuwarów, rosnących na błotnistem wybrzeżu rzeki, i jak długo tam leżeli, zdać sobie z tego sprawy nie umieli. Gdy się ocknął Siewros, słyszał w dalszym ciągu szum wody, gwary dochodzące z oddalonego miasta, nie wiedział jednak gdzie jest, co się około niego dzieje. Olśniewała go tylko jasność promieni słonecznych, odurzał powiew od wody, pól i łąk, a tam w trzcinie głosy ptaków oznajmiały, iż jest jakoweś około niego życie. Chłopak przetarł oczy, otrząsnął się cały, gdy nagle jęk uszu jego doleciał. Resztkami sił podniósł się i oparł na łokciu. Opodal niego leżał Jaśko, cały obłocony i poraniony..., nad nimi niebo błękitne.
— Jaśko! — zawołał Siewros — Jaśko! — powtórzył raz jeszcze, chcąc się przekonać, czy żyje i czy rzeczywiście widzi to, co mu się przedstawia.
— Co? — zajęczał głos z pobliskiego sitowia.
Serce zakołatało w piersi Siewrosa, podniósł głowę i nadsłuchiwał jak zając, gdy chce się upewnić, z której strony niebezpieczeństwo zagraża. Lecz za każdem poruszeniem biedne pacholę czuło ból w całem ciele; senność go ogarniała, nie dawał się jednak.
— Co? — powtórzył głos z sitowia — kto mnie woła?
Ocknął się na to zapytanie Siewros, a mimo bolu, na czworakach zaczołgał się w stronę, skąd go głos dochodził.
Jaśko obłocony, ociekły krwią, jęczał w sitowiu; ogołocony z odzienia, świecąc poranionem ciałem, leżał nawpół przymkniętemi powiekami, powtarzając uparcie:
— Co? co?...
Siewros położył rękę na jego głowie, wołając:
— Jaśko! to ja, otwórz oczy... jesteśmy oba pod gołem niebem... słonko świeci... ptacy wabią w sitowiu... Jak się to stało?
— Jak się to stało? — powtórzył Jaśko, odchylił powieki, spojrzał dokoła, lecz znać było z jego wzroku, że nie nierozumiał.
— Ba, gotów zamrzeć — zawołał Siewros, i obejrzawszy się, postrzegł dopiero teraz, że i on był tak samo bez odzienia jak i Jaśko, że krew sączyła się z obnażonej jego piersi, a cały był obłocony.
— Tośmy się ustroili — rzekł półgłosem — brrr! jak mnie wszystko boli.
Woda tuż około szuwaru, z dnem czystem, zwirowem, będąca odłamkiem rzeki, zwróciła jego uwagę. Nie namyślając się, wszedł w ową nęcącą wodę, a chociaż go rany bolały, pluskał się w niej jak ryba i jakoś orzeźwiony wyszedł z tej kąpieli, a położywszy się między trzciną, wygrzewał się na słońcu. Po niejakimś czasie raźniej mu się zrobiło, lecz głód dokuczać mu zaczął.
— Ba, żeby tak Jaśka w tę wodę, toby też ożył! we dwu raźniejby nam było. — Jaśku! Jaśku! — począł, trącając towarzysza, lecz chłopak poruszał tylko ustami, nic budząc się z półsnu, w jakim zostawał.
— No, to jak widzę, ja ciebie chyba, braciszku, poniosę!
— Ależ ciężki! — dodał po chwili, usiłując Jaśka podnieść z ziemi.
Siadł więc, plecami zwrócony do leżącego, ręce jego założył sobie na szyję i usiłował dopiero podnieść się wraz z towarzyszem. Lecz i to było napróżno; biedny Siewros resztek sił dobywał, wszystko nic nie pomagało, tem więcej, że krępy Jaśko nietylko mu niedopomagał, lecz owszem opadał całym ciężarem ku ziemi.
— Eh, czy ty myślisz braciszku, że ja ci pozwolę tak leżeć w błocie i głód cierpieć będę wraz z tobą? Oho, ja znajdę sposób i tak cię opłuczę jak siebie.
A widząc, że wszelkie usiłowania poniesienia towarzysza do wody, były dotąd daremne, Siewros podniósł głowę Jaśka, oparł ją sobie na kolanach, potem, wziąwszy go pod ramiona, ciągnął do rzeki. Odpocząwszy chwilkę, wszedł do wody, a nabrawszy jej oburącz, oblewał twarz towarzysza, potem ostrożnie zsunął go w wodę, posadził przy brzegu, podtrzymywał głowę na własnej piersi, lecz nagle stracił równowagę i obadwaj znaleźli się pod wodą.
Siewros w chwili niebezpieczeństwa nieopuścił jednak towarzysza, razem z nim chciał się wydobyć, i z radością uczuł, że Jaśko zaczyna ruszać rękami. Po chwili obadwaj płynąc obok siebie, wyszli na brzeg, a ujrzawszy się ocalonymi, rzucili się sobie w objęcia. Woda orzeźwiła potłuczonego i pokaleczonego Jaśka, młodość przemogła: otrząsnął się, jak źrebiec, gdy przepłynąwszy wodę, stanie na zielonej łące.
— Zkądżeś się ty wziął? — zapytał Jasiek.
— Albo ja wiem? a ty skąd? — odparł zapytany.
I rzeczywiście obaj nie wiedzieli jakim sposobem, wpadłszy w ciemny kanał, ujrzeli się naraz pod gołem niebem, i oto teraz mogą mówić i ruszać się. Czuli to doskonale, że żyją, bo głód im coraz więcej dokuczać począł, lecz odarci z odzienia, nie śmieli się ruszyć z pomiędzy trzciny. Wtem głosy jakieś zaczęły ich dochodzić, rozchylili szuwary, kobiety z przedmieścia szły prać bieliznę w rzece, rozprawiając między sobą wesoło.
Na widok zbliżających się, chłopcy schowali się w szuwary i przylegli do ziemi. Lecz Siewros, znużony ostatnim wysiłkiem, ledwie oddychał, a tylko przy pomocy Jaśka mógł popełzać dalej.
— Aj, żeby nam tak szmat odzienia, szepnął Jaśko, patrząc na nagie, poranione swoje i towarzysza ciało.
Siewros otworzył tylko na wpół oczy i nic na to nie odrzekł.
— Eh! — jęknął po chwili Siewros.
— Cicho! — szepnął mu Jaśko — jeszcze nas ujrzą i wydadzą!
Szept jednak nic nie pomagał; Siewros od czasu do czasu wydawał głuche jęki, szarpał się i miotał leżąc wśród szuwaru, a ostre trawy raniły jeszcze więcej jego ciało. Jaśko dobywał reszty sił, aby towarzysza uspokoić, rwał wodne liście, brał błoto i okładał niem szarpiącego się Siewrosa. Mimo to jednak jęki doszły do uszu piorących kobiet.
— Oj, a to co?! — zawołały z przestrachem, zbliżając się razem i czyniąc znak krzyża.
— To złe przeszkadza — szepnęła najmłodsza.
— Cicho! — przerwała jej najstarsza — jeżeli złe, nie przeszkadzaj, niech jęczy.
I zamieszała nogą wodę na krzyż, splunąwszy za siebie trzy razy.
W szuwarach jęknęło znowu, a trzcina zakołysała się jeszcze bardziej.
— Oh! oh! — zawołała milcząca dotąd dziewka, a zakrywszy oczy, poczęła uciekać. Dwie drugie spojrzawszy w stronę, skąd dochodziły jęki, a ujrzawszy, że z pomiędzy trzcin wyglądała niby głowa człowiecza obłocona i oblepiona liśćmi, i jakieś dłonie, usiłujące trzcinę pochwycić, gdy coraz więcej dochodzić ich zaczęło szamotanie i jęki, uciekały za pierwszą, wołając:
— Thor! Teufel! — lub:
— Ach, Gott!
I było się czego przestraszyć. Siewros miotając się w dziwnej gorączce podnosił się, rozgarniał szuwary, usiłował pędzić przed siebie, Jaśko, chcąc go powstrzymać, szamotał się z uciekającym.
Nareszcie wszystko ucichło. Nikt nie śmiał się zbliżyć do owych szuwarów, kobiety rozniosły wieść o złem, przeszkadzającem nad odnogą rzeki, żal im było porzuconej bielizny, nie śmiały jednak wrócić.
O zmierzchu po nad tą samą rzeką przechodził ślepiec Bernard, cichym głosem śpiewając; wiatr roznosił pieśń pobożną, wreszcie pieśń ta umilkła. Zadźwięczały inne jakieś tony na wpół dziko, smutno brzęczały struny przewieszonej gęśli, wtórował im głos tęskny, przypominający szum lasu... Obce wyrazy niemieckiej mowy rozlegały się dokoła. Od czasu do czasu dolatywało:
— Motina łankta tawe! Motina łankta tawe!!7
W trzcinie
Uwagi (0)