Finek - Jan Grabowski (darmowa biblioteka TXT) 📖
Co robi pies w pustym mieszkaniu? Co cennego skrywa kuchenny kosz na śmieci? Czemu miotła wydaje się niebezpiecznym wrogiem, a z pończochą trzeba stoczyć wielką bitwę? Na te i wiele innych pytań odpowie Finek autorstwa Jana Grabowskiego — opowieść o energicznym szczeniaczku dorastającym do roli poważnego psa, jego troskliwej opiekunce Dzidzi i ich niesamowitych przygodach.
- Autor: Jan Grabowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Finek - Jan Grabowski (darmowa biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jan Grabowski
Katarzyna broni tego kubła! Miałaby go nie bronić z całą zaciętością? Któż by nie bronił skarbu nad skarbami?
Marzeniem Finka było dorwać się kiedykolwiek do tego czarodziejskiego kubła! Przewrócić go na ziemię! Przetrząsnąć wszystko, co się w nim znajdzie! Wszystko!
A czego tam nie ma! Można tam znaleźć, co dusza zapragnie! Nawet kości! Widać najlepiej smakują one Katarzynie! Najbardziej się też gniewa, jeżeli wyciągnąć choć jedną i uciekać z nią do pokoju. Któż by się temu dziwił? Czyż jest na świecie coś bardziej rozkosznego nad kość?
„Kuchnia! Ach, ta kuchnia!” — myślał Finek i biegł wprost do kuchni. Spodziewał się, że gdzie jak gdzie, ale tam znajdzie na pewno coś, czym będzie mógł ucieszyć Dzidzię. Jakżeby miał nie znaleźć? W kuchni?
Aż tu! Co za los! Drzwi od kuchni zamknięte!
Wszystko przez tę Katarzynę! Ach, ta obrzydliwa skąpica!
Finek, zawiedziony i zły, cofnął się do jadalnego pokoju. Podszedł do kredensu. Wsadził nosek w szparę od drzwi i zaciągnął się. Zapachy jak z bajki! Coś rozkosznego!
— Można by tam znaleźć coś nad wyraz ciekawego! Ale jak tu się dostać, kiedy zawsze zamknięte! — warknął z rozpaczą. Psie życie, naprawdę psie!
Był zupełnie bezradny. I do głębi zmartwiony. Kuchnia zamknięta! Kredens też zamknięty!
Co tu począć? W całym domu poza kuchnią i kredensem nie ma przecież nic godnego uwagi!
Nagle przypomniało się Finkowi, że w przedpokoju można znaleźć czasem kalosze!
Kalosz, jak to kalosz! Ani się umywa do kości! Daleko mu choćby do rozgotowanego i pachnącego tłuszczem buraka! Aleć i kalosz ma swój wdzięk! Da się łatwo gryźć. Można go też ogryzać bardzo długo! A ząbki tak mile wpadają w coś, co od nich odskakuje.
Pobiegł więc Finek truchtem do przedpokoju. Od razu skierował się do kąta, gdzie czasem można było znaleźć kalosze. Ale kąt był pusty. Ani śladu kaloszy. Leżała tam tylko jakaś nieznana paczka. Na niej — druga. Paczki te pachniały obco jakoś, dziwnie, niezrozumiale. Tak samo zresztą czuć było płaszcz wiszący obok paczek, parasolkę. W ogóle cały kąt zajęty przez obce rzeczy.
Finek wąchał, wąchał, kiwał głową.
„Hm, rozumiem! To są kawałki tej osoby, która moją panienkę trzymała na kolanach! — powiedział sobie wreszcie. — Tu jednak jest coś takiego, co już gdzieś, kiedyś było u nas!” — pomyślał i znów zaciągnął się zapachem.
Wspiął się, jak mógł najwyżej. Pociągnął nosem.
— Ależ tak! To jest ten pachnący cukier, który jada moja panienka! — ucieszył się.
Wskoczył na niższą paczkę. Stamtąd wygramolił się z trudem na wyższą. Wsparł się łapkami o stolik. I obwąchiwał ze wszystkich stron pakunek owinięty w bibułkę i przewiązany różowymi wstążeczkami.
Wąchał tak zawzięcie, trącał noskiem tak mocno, że paczka zsunęła się ze stolika. I spadła na podłogę.
Finek uskoczył. Stoczył się z walizki. Przestraszył się, bo nuż Katarzyna usłyszy? Przywarował więc cichutko do ziemi.
Czekał. Po chwili jednak podsunął się ostrożnie do paczki. Chwycił ją w zęby. Szarpnął. Został mu w pyszczku kawałek bibułki.
„Ależ to się rwie lepiej niż książka! — pomyślał z radością Finek. — I nikt mi nie przeszkadza! Rozkosz!”
Rozsiadł się więc wygodnie na podłodze. Odsapnął. I zaczął szarpać, rwać, targać pudełko na wszystkie strony!
Obdarł bibułkę do szczętu. Zerwał już wstążeczki. Szarpnął wieczko. Otworzył. I oniemiał z zachwytu! Pudełko pełne było czekoladek!
— No, nareszcie znalazłem coś, z czego się moja panienka ucieszy! Muszę tylko najpierw sam spróbować, czy dobre — mruknął.
No i zaczął próbować. A próbując tak się rozjadł, że tylko uszy sterczały mu z pudełka!
Zjadł już więcej niż połowę czekoladek. Podniósł głowę znad pudełka.
— Dobre, zupełnie dobre! — stwierdził i oblizał się starannie. — Idziemy teraz po panienkę! — postanowił i wybiegł z przedpokoju.
Dzidzia rozmawiała właśnie z ciocią Musią.
Finek stanął przed swoją panią i szczeknął:
— Proszę za mną! Chodź za mną, mówię ci!
Dzidzia nie zwróciła na psa uwagi.
Finek szczeknął więc jeszcze raz. Merdając ogonkiem począł obiegać Dzidzię. Zachęcał ją, aby szła za nim.
— Przestań rozmawiać o byle czym! Są inne, naprawdę ważne sprawy! Chodźże ze mną! Bardzo cię proszę! — przemawiał do Dzidzi. — Zobaczysz, że nie pożałujesz!
— Co tu tak pachnie czekoladą? — zauważyła Dzidzia.
— Czekoladą? A prawda! — zgodziła się ciocia Musia. — Mój Boże, przecież ja dla ciebie przywiozłam czekoladki! I zapomniałam ci je oddać! Chodźmy do przedpokoju!
Finek rozradowany, że nareszcie zrozumiano jego zaprosiny, biegł przodem wolnego truchcika. Za pieskiem szła ciocia Musia i Dzidzia.
W drzwiach do przedpokoju Finek się obejrzał. Uspokoił się widząc, że jego panienka idzie za nim. Podbiegł więc prosto do pudełka z czekoladkami. Stanął nad nimi i szczekał znacząco.
— No, bierz i jedz. Próbowałem! Wyśmienite! Na pewno będą ci smakowały! Jedz i przestań się boczyć na mnie!
Wtem uczuł, że ktoś chwyta go za kark! Podnosi w górę! I znów ten świerzbiący ból w szynkach.
To Katarzyna, która zawsze nie wiadomo skąd się zjawiała, chwyciła Finka i okładała porządnymi klapsami! A później zamknęła skowyczącego pieska w ciemnej komórce na schodach.
I zrozum tu, biedny psie, ludzi!
Ciocia Musia przywiozła mamie Dzidzi w upominku piękną skórę przed łóżko.
Katarzyna, gdy jej pokazano prezent cioci, pokiwała głową i powiedziała:
— Tylko ją położyć na ziemi! Zaraz nasz Finek pokaże, co potrafi! Już on da radę tej skórze. Strzępy z niej tylko zostaną!
Nie bardzo wierzono przepowiedniom Katarzyny. Wszyscy wiedzieli o tym, że miała ona zawsze z Finkiem na pieńku. Położono więc uroczyście piękną skórę przed łóżkiem. I pani Rosochacka nie mogła się nacieszyć miękkością i puszystością futra.
A Finek? Czy Finek nie zwrócił uwagi na prezent cioci Musi? Nie? Dlaczego?
Dlatego, że Finek tego dnia nie pokazywał się wcale w sypialnym pokoju! Był zajęty gdzie indziej.
Gdzie? Kręcił się koło kuchni?
Tak. Przyczaił się w korytarzu. I jak tylko zobaczył, że drzwi do kuchni są uchylone, wsunął się cichuteńko za pakę z węglami.
Był tak zgorzkniały po ostatniej awanturze z czekoladkami, że postanowił sobie rozerwać się gdzieś z dala od ludzi! A jak najbliżej kubła!
W kuchennym kuble, jak wiecie, można zawsze znaleźć pociechę!
Katarzyny nie było właśnie w kuchni. Finek wychylił się więc zza paki. I ostrożnie, na końcach palców, sunął w stronę, gdzie zwykle stał kubeł.
Już był w połowie drogi, gdy zaleciał go zapach całkiem niespodziewany! Gdzieś z góry! Jakby spływał z sufitu! Podniósł więc wysoko nosek i pociągnął. Tu!
Zaciągnął się drugi raz! Tak, tu! Niezawodnie tu! Albo na stołku, albo jeszcze wyżej!
Finek wspiął się na stołek. Spojrzał. Przed nim stał talerz! A na talerzu wysoka babka, oblana sokiem malinowym!
Liznął sok raz, liznął drugi. Wyborne!
Nie tracąc czasu, zaczął lizać coraz szybciej. Język aż mu fruwał w powietrzu! Wylizał do czysta sok z talerza.
Już miał się zabrać do babki. Aż tu słyszy nagle tupot nóg koło drzwi. Zgrzyt klucza w zamku. Wraca... Kto? No oczywiście Katarzyna.
Katarzyna!!!
Jednym susem Finek był już na ziemi! Drugim śmignął w otwarte drzwi korytarza! Jak strzała przebiegł pokój jadalny. Wpadł do przedpokoju. Schował się w kąt.
„Ach, jak ja nie lubię tej Katarzyny! — wyrzekał, siedząc przyczajony za paltem. — Ręce ma twarde i ciężkie! Jest dziwnie niedelikatna! I nigdy nie wiadomo, co jej do głowy przyjdzie! Oho, już się gniewa” — pomyślał, jeszcze głębiej wtulił się w kąt i zasłonił paltem.
Katarzyna tymczasem wpadła do jadalnego pokoju. I narzekała przed panią Rosochacką:
— To skaranie boskie z tym psem! Wyjść z kuchni nie można! Ta szelma wylizała sok z leguminy do czysta! Co teraz począć? Trzeba robić wszystko od nowa! Skórę obłupię z niego, jak go złapię! Finek! Finek! Pójdź tu zaraz! Pójdź, psino! — wołała aż nazbyt zachęcająco.
Ale Finek ani drgnął.
„Nie ma głupich! Wiem ja, co znaczy takie wołanie!” — powiedział sobie i jeszcze głębiej wtulił się w palta.
— Finuś! Piesek! Pójdź tu! — nawoływała Katarzyna chodząc po pokojach.
Szukała wszędzie psa. Ale Finek ani myślał opuszczać kryjówki.
— Finuś! Na-tu-na! Piesku! Masz! Finek! Masz! — wabiła coraz przymilniej Katarzyna.
Finek wiedział aż nadto dobrze, co były warte te obiecanki!
Siedział więc pod paltem. A oglądał się dokoła i rozmyślał, gdzie by się tu ukryć jeszcze bezpieczniej. Wydało mu się to tym bardziej konieczne, że słyszał ciężkie kroki Katarzyny.
Cichutko więc, ostrożnie, spłaszczony, tak że brzuszkiem prawie dotykał ziemi, przyczołgał się do drzwi pokoju. Wsunął się pomiędzy dwie stojące obok siebie szafy!
Odetchnął. Tu czuł się całkiem pewnie. Tym bardziej że Katarzynie znudziły się widać bezowocne poszukiwania, bo przestała go wołać. Już nie było słychać jej stąpania.
„No! Może się nareszcie uspokoi! Nigdy nie wiadomo, co w tym domu najporządniejszego psa spotkać może!” — pomyślał Finek z ulgą.
Finek przesiedział w ukryciu bardzo długo. Zniósł nawet brzękanie talerzami przy obiedzie i nosa spomiędzy szaf nie pokazywał. Wolał zrzec się obiadu niż wpaść w ręce Katarzyny!
A jeść mu się chciało okropnie.
Ale więcej niż głód dokuczała mu nuda i bezczynność. Szczególnie gdy się przespał wybornie na obydwa boki.
Zaczął więc rozmyślać nad tym, jak i gdzie się przenieść!
Wyjrzał. Już chciał śmignąć do innego pokoju, gdy usłyszał głos Katarzyny. Wpadł więc za kufer, stojący obok szafy, i tam przycupnął przy ziemi.
Niebezpieczeństwo minęło. Straszny głos umilkł. Finek rozejrzał się przytomniej. Dostrzegł tasiemkę zwieszającą się tuż przy jego nosie.
„Świat się kończy! — pomyślał. — Nigdzie spokoju! Nigdzie bezpieczeństwa! Wszędzie zasadzka! Nie ma wprawdzie Katarzyny, ale za to jest jakaś biała bestia, która czai się na mnie. No, ale tego już za wiele! Z tym damy sobie radę!”
Schwycił zębami za tasiemkę! Pociągnął raz, pociągnął drugi! Tasiemka się poddała. Jednocześnie na wierzchu kufra rozległo się jakieś zabawne szuranie. Szarpnął mocniej. Znów poruszyło się coś na górze.
Finek skoczył przed siebie z tasiemką w zębach.
I tu stało się coś zupełnie nieoczekiwanego!
Okrągłe, wielkie pudło od kapelusza przewróciło się. Pokrywka z niego spadła. Czarny kapelusz z różowymi kwiatami wysunął się z pudełka. Spadł wprost na głowę Finka! I przykrył go zupełnie!
— Już po mnie! — jęknął Finek i przypadł do ziemi.
Był przerażony, oszołomiony, nie śmiał otworzyć oczu. Straszny potwór trzymał go za głowę! Jakieś ostre kolce wpijały się Finkowi w łebek, w uszy, w kark!
— W nogi! — powiedział sobie Finek i co sił puścił się na oślep przed siebie.
Huknął głową o szafę! Odskoczył. Spojrzał przed siebie. O dziwo! Straszny potwór zeskoczył z Finka! Leżał tuż przed nim! Pokazywał mu nie jeden, ale całe mnóstwo czerwonych języków! Tego było dla Finka za wiele!
Nie szczekając, nie warcząc, z zimną i niemą zawziętością rzucił się na tego potwora!
Szarpnął go z jednego boku! I oddarł kawał ciała! Szarpnął z drugiego! Wyrwał te paskudne języki. Oparł się nogami na samym środku cielska! I darł! Szarpał! Gryzł!
Pożarł jeden ozór czerwony. Pożarł drugi. Trzeci pogryzł z mniejszą już żarłocznością. A przy czwartym skrzywił się niemiłosiernie.
— Łykowate! Bez smaku! Dziwnie łechce po języku! To najbardziej przykry w smaku potwór, jakiego udało mi się kiedykolwiek upolować! — stwierdził.
Spojrzał raz jeszcze z pogardą na poszarpane szczątki kapelusza i odszedł od nich z powagą i godnością zwycięzcy.
Pożarte kwiaty z kapelusza dziwnie jakoś usposobiły Finka. Czuł się wyraźnie nieswój! Odczuwał przykre kręcenie w brzuchu, bulgotanie, przelewanie się. Jednocześnie jakaś niemoc i senność opadła naszego bohatera, senność, której nie umiał się oprzeć.
Nie zwracając już na nic uwagi, położył się tam, gdzie stał. Poczuł, że leży na czymś miękkim, więc się poprawił, okręcił. I zasnął snem głębokim. Ale niezupełnie spokojnym.
Bo przez sen marzyły się Finkowi straszne, przeraźliwe walki. Staczał je z dziwnymi potworami. Każdy z tych potworów miał po sto rąk. A wszystkie długie, chwytliwe i twarde jak ręce Katarzyny!
Potwory patrzyły na Finka straszliwymi ślepiami. Oblizywały się krwawymi ozorami koloru kwiatów od kapelusza! Opadły one Finka! Wyciągały do niego ręce! Chwytały za brzuszek i gniotły tak nieznośnie, że Finek aż się zwijał z ostrego i dokuczliwego bólu!
Wreszcie jedna poczwara dopadła psiej głowy i zaczęła owiązywać ją wstążką długą, długą bez końca! Finek dusił się! Brakło mu tchu!
Ostatnim wysiłkiem zebrał się w sobie! Natężył! I jak warknie! Jak szarpnie za kosmatą łapę! Wpił się zębami w wełnę potwora i drze! A wydarte kosmyki lecą i lecą! Coraz większe i większe!
Finek szczeka coraz głośniej! Coraz radośniej! A potwór miota się z bólu, wije!
Finek nie zna litości! Szarpie! Gryzie! Dopadł szyi! Już dusi!
— No, i patrzcie państwo, nie mówiłam! Nie przepowiadałam? Całą skórę podarł, poszarpał! A jak się to rozżarł! Finek, pójdziesz ty precz!
Finek się ocknął. Pod nim leżała skóra od cioci Musi. A nad nim stała — Katarzyna!
— Jezus, Maria! A coś ty z tego kapelusza zrobił? — jęknęła. — Ty przebrzydły niszczycielu! Ty zarazo!
Finek nie mógł jej wytłumaczyć, co i jak się stało! Nie zdradzała ona zresztą najmniejszej chęci do słuchania jego opowieści!
Niedobrze było! Bardzo niedobrze!
Zamknięty w komórce,
Uwagi (0)