Finek - Jan Grabowski (darmowa biblioteka TXT) 📖
Co robi pies w pustym mieszkaniu? Co cennego skrywa kuchenny kosz na śmieci? Czemu miotła wydaje się niebezpiecznym wrogiem, a z pończochą trzeba stoczyć wielką bitwę? Na te i wiele innych pytań odpowie Finek autorstwa Jana Grabowskiego — opowieść o energicznym szczeniaczku dorastającym do roli poważnego psa, jego troskliwej opiekunce Dzidzi i ich niesamowitych przygodach.
- Autor: Jan Grabowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Finek - Jan Grabowski (darmowa biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Jan Grabowski
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Dwaj szlachetni bracia czuli się w Warszawie jak w raju. I ani się domyślali, że ciągle wisiał nad nimi straszny wyrok rozłąki!
Pan Rosochacki na utrzymanie dwóch piesków stanowczo nie chciał się zgodzić. Trzeba przyznać, że tego samego zdania była mama Dzidzi. I Katarzyna. Czyli cały dom.
Oprócz samej Dzidzi, rozumie się! Bo Dzidzia nie chciała nawet myśleć o tym, żeby się rozłączyć z którymkolwiek ze swoich miłych piesków. Finka lubiła bardzo za to, że był żywy, sprytny, wesoły, a wyprawiał figle zupełnie nieoczekiwane. Ale lubiła też i Bielaska. Było go jej właściwie żal. Bo Bielasek był wiecznie nieszczęśliwy, ciągle zmarznięty, trzęsący się, zapłakany. Któż nie miałby współczucia i litości dla takiego nieszczęśliwca?
Trzeba zresztą przyznać, że Bielasek umiał się przymilać, przypieszczać, okazywać przywiązanie bez granic!
Nie schodził on prawie z kolan Dzidzi. Biegał krok w krok za swoją panią. Co chwila wspinał się ku niej i prosił, by wzięła go na ręce. Pieszczoch był ten Bielasek i serce miał czułe. A że był beksa? Wielka mi rzecz! Komu to nie zdarza się płakać, jak mu coś nie po myśli, prawda?
Pan Rosochacki obiecał już jednego z piesków swoim znajomym. Ale którego oddać? Finka? Za nic! Bielaska? Nigdy w życiu! Co począć? Dzidzia wolała nie myśleć o tym!
Aż tu pewnego dnia, jakoś pod wieczór, Katarzyna poszła do miasta.
I wtedy stało się właśnie to najstraszniejsze! Jeden z piesków poszedł w świat! Do obcych ludzi! I to w jakich okolicznościach!
Ojciec, mama i Dzidzia siedzieli właśnie przy stole. Światło już się paliło. Pan Rosochacki czytał gazetę. Mama Dzidzi szyła. Dzidzia przeglądała obrazki. Cicho było i spokojnie. Nic nie zapowiadało awantury, jaka za chwilę miała wybuchnąć!
Aż tu Dzidzia usłyszała nagle stuk drzwi kuchennych.
— Katarzyna wróciła! — powiedziała pani Rosochacka, jakby nigdy nic.
— A to wybornie! — rzucił zza gazety pan Rosochacki. — Zakrzątnijcie się, proszę, koło kolacji. Muszę jeszcze wieczorem wyjść z domu!
Pani Rosochacka zaczęła składać robotę. Chwilę trwała cisza. I nagle rozległ się przeraźliwy krzyk Katarzyny:
— Moje łóżko, moje łóżko!
Wszyscy zerwali się od stołu.
Zanim zdążyli pójść do kuchni, już w drzwiach stała Katarzyna. Była cała czerwona z gniewu.
— Skaranie boskie! — krzyknęła i zaczęła wyrzekać płaczliwym głosem. — Calusieńka pościel! I pierzyna! I poduszka! Nawet ten jasiek, co leżał tak wysoko! I kapa, com ją dopiero teraz położyła! Jak ja teraz będę spała, czym ja łóżko nakryję? Tyle pracy! Taki majątek! Co to teraz mydło kosztuje!
— Ale co się stało? — spytała zaniepokojona pani Rosochacka.
— Co się stało? — jęknęła z żałosnym wyrzutem Katarzyna. — Ot, co się stało!
Otworzyła na oścież drzwi i szła do kuchni z miną strasznie dotkniętą i obrażoną.
Oboje państwo Rosochaccy poszli za nią. Dzidzia pobiegła przodem! Chciała pierwsza zobaczyć straszne spustoszenie. Bo, że sprawcami krzywd Katarzyny byli Finek i Bielasek, tego łatwo się mogła domyślić!
Kapa, poduszki, kołdra — wszystko pełne było czarnych śladów psich nóg! Całe łóżko rozrzucone, poprzewracane! Wszystko na nim pomięte i pogniecione!
Najwidoczniej obydwa pieski wydeptały starannie pakę z węglami! I z zamorusanymi pyłem węglowym nogami wdarły się na łóżko Katarzyny!
Czyż ktoś mógł mieć jakiekolwiek wątpliwości co do tego, kto mógł być sprawcą całej awantury? Wystarczyło spojrzeć razem z Dzidzią, Katarzyną i państwem Rosochackimi na łóżko, nieszczęśliwe, sponiewierane łóżko Katarzyny!
Finek harcował właśnie za poduszką! Bielasek najwidoczniej spadł podczas wykonywania jakiegoś karkołomnego skoku! Bo podrygiwał tuż przy kołdrze! I starał się wszelkimi sposobami wdrapać z powrotem na łóżko!
Finek na widok ludzi nie stracił wcale fantazji. Przeciwnie! Był on pewien, że cały dom zgromadził się tylko po to, by go podziwiać!
Szczeknął więc, warknął, wypadł zza poduszki. Targnął z całej siły za rożek jaśka. I zaczął harcować w najlepsze z włosami Katarzyny.
Jak to: z włosami? — pytacie.
Tak, z włosami, moi drodzy! Wszystko, co tu czytacie, jest najprawdziwszą prawdą! Bo, widzicie, Katarzyna na niedzielę i uroczyste święta przypinała sobie sztuczny warkocz. Ten sztuczny warkocz szczególnie wtedy, gdy miała jakąś ciężką robotę w domu, chowała pod poduszki.
Katarzynie, oczywiście, wcale nie zależało na tym, aby każdy wiedział, że łata ona łysinę sztucznym kosmykiem.
Toteż gdy zobaczyła Finka, jak z pełnym włosów pyszczkiem sadził w lansadach po kołdrze, straciła resztę cierpliwości!
Schwyciła psa za łeb. Wydarła mu kok. Szmyrgnęła go gdzieś w kąt. Porwała Bielaska.
Rzuciła nim za szafę. A sama siadła na łóżku i zaczęła szlochać ze złości i strapienia.
— Katarzyno, nic wielkiego się nie stało! Plamy się wypierze. Łóżko można posłać! A co zaś do psów... — zaczął pan Rosochacki.
W tym miejscu serce Dzidzi zamarło.
— Co zaś do psów — powtórzył pan Rosochacki — to jednego dziś jeszcze odniosę do państwa Łęckich. Gdy są dwa w domu, to się ich prawdziwe psie figle trzymają. Zostawi się tego spokojniejszego!
— O, rozumie się, że nie tego pokrakę! Ulicznika! Łobuza! To Finek podmawia Bielaska! On go psuje! On go do złego namawia! — dogadywała Katarzyna i wygrażała pięścią w stronę, gdzie Finek przyczaił się za szafą.
— Katarzyno — powiedział ojciec Dzidzi — proszę o psa! A wy idźcie do pokoju!
Dzidzia ze smutkiem w sercu przysłuchiwała się hałasom, jakie dolatywały z kuchni!
Wreszcie wszystko ucichło. Dzidzia usłyszała głuche trzaśnięcie drzwi. I coraz cichszy tupot nóg ojca po schodach!
Stało się! Finek poszedł w świat!
Dzidzię nagle coś chwyciło za serduszko. A łzy wielkie jak groch potoczyły się po jej policzkach.
A wy byście nie płakali? Czy można nie płakać, rozstając się z kimś, kogo się kochało?
Nie dziwcie się też, że Dzidzia patrzyła smutnie przed siebie! Że nie widziała ani lampy, ani serwety na stole, ani kredensu! Ani nawet obrazków na ścianie!
Za to widziała jak żywego swojego Finka! Jego wesoły pyszczek, rozbawione oczka, uszki figlarnie odrzucone w tył!
Ocknęła się dopiero, gdy do pokoju weszła Katarzyna. Niosła ona w fartuchu Bielaska.
— No, ten to jest całkiem inny niż tamten powsinoga! — powiedziała.
Wyciągnęła z koszyka szczenię, spojrzała na nie i otworzyła szeroko usta.
— A to co?! — zawołała po dobrej chwili. — Ależ to Finek! To ja Bielaska odesłałam do państwa Łęckich czy jak? — zastanawiała się zdumiona do najwyższego stopnia na widok Finka. Pies nie czekał, aż się sprawa wyjaśni. Wdarł się na piersi Dzidzi, merdał rozkosznie ogonkiem i starał się liznąć po twarzy swoją panią!
Czy Dzidzia była rada z tej przypadkowej zamiany — domyślcie się sami.
Odtąd Finek panował niepodzielnie w domu.
Rósł on i zmieniał się tak szybko, jak tylko zmieniają się małe zwierzątka.
Finek w najwcześniejszym niemowlęctwie był na przykład kosmaty. Miał on wełnę długą, barwy nieco żółtawej, jak kożuszek na śmietance. Później ni stąd, ni zowąd zgubił gdzieś fryzowane kędziory. I porósł sierścią ani krótką, ani długą, a ostrą jak szczotka do zębów.
I na tym mlecznym tle, gdzieś od spodu, od samej skóry, zaczęły mu występować ciemne plamy. Były one z początku małe, nikłe jak piegi. Aż tu nagle plamy te zaczęły się rozrastać i z dnia na dzień występowały coraz wyraźniej.
— Doprawdy, ten nasz Finek to jest piegowaty jak indycze jajo! — mówiła o nim Katarzyna. Ale nie tylko barwa skóry Finka zmieniła się z wiekiem.
Pokraczne szczeniątko o wielkim płaskim brzuszku, telepiące się na krótkich nóżkach, o okrągłej główce, uczepionej do owego pyzatego brzuszunia, zaczęło wyrastać na prawdziwą psią postać. I trzeba przyznać, że wyglądała ta postać wcale, wcale zgrabnie, a nawet, można powiedzieć, przystojnie.
Łebek Finka wydłużył się w dość ostry pyszczek. Brzuch ze spłaszczonej kuli wyciągnął się w podłużne jajo. Nóżki przestały być patyczkami osadzonymi w kartoflu. Uszy też nabrały sztywności i nie zwisały już po bokach jak dwa kawałki zmiętoszonej skóry. I ogonek Finka wyrósł również okazale. Zawijał się on teraz we wcale ładny obarzanek.
Co tu wiele opowiadać!
Finek był psiak na schwał12! A choć nie był foksem, jakiego szukał dla Dzidzi jej ojciec, choć nie nazywał się Wiernuś, jak marzyła niegdyś Dzidzia, był jednak pieskiem wcale sobie dorodnym. Mógł się podobać!
Nawet Katarzyna mawiała o Finku, że jest niczego sobie piesek. Nieraz też omawiały z Dzidzią tak ważną sprawę, jak kolor obróżki dla Finka, żeby mu było do twarzy i żeby w niej wyglądał i godnie, i dostojnie.
A trzeba zdarzenia, że do państwa Rosochackich miała właśnie przyjechać siostra mamy Dzidzi, ciocia Musia. Nie widziała ona jeszcze Finka. Postanowiono wobec tego, że pies musi wystąpić okazale i odpowiednio do swej urody.
Cóż tu się dziwić, że już od samego rana tego dnia, w którym miała przyjechać ciocia Musia, rozpoczęła się toaleta Finka?
Najpierw Dzidzia wyczesała psa starannie. I szczotką, i grzebieniem. Później zawiązała mu na szyi piękną kokardę z czerwonej wstążki. Z tą kokardą Finek wyglądał nader przystojnie. Tak przystojnie, że gdyby nie był psem, mogłoby mu się było przewrócić w głowie nie na żarty! Tym bardziej że wszyscy bez wyjątku mówili mu to w oczy, że wygląda ładnie.
Finek operację czesania zniósł dość spokojnie. Zawiązanie jednak krawata uważał za coś, co poniża jego psią godność! Jest wprost niedopuszczalne!
Czekał też z niecierpliwością, żeby wreszcie móc się wyrwać. Stało się to właśnie wtedy, gdy spostrzeżono z okna taksówkę, którą przyjechała ciocia Musia.
Finek jednym susem skoczył do sypialnego pokoju! Wszedł pod łóżko Dzidzi! Zaszył się jak najgłębiej! I przywarował!
Bo postanowił święcie, że nie pokaże się nikomu dotąd, dopokąd dokoła jego szyi wisi coś, co go łechce, drażni i sprawia nieznośny ucisk! I jest takie ohydne! Pies ze wstążką! Słyszał to kto coś podobnego?
Zabrał się do zrobienia porządku z tym krawatem!
Targał się, tarzał, przewracał na boki, na wznak, jeździł na brzuchu po podłodze. Aż obluźnił wstążkę o tyle, że mógł ją chwycić zębami.
Wyszedł wtedy spod łóżka. Oparł się o ścianę. Zapuścił zęby w kokardę. I szarpnął. Zerwana wstążka rozwinęła się po podłodze.
— Już po tobie! — warknął szczerze zadowolony.
Chwycił wstążkę mocno w zęby. Przydepnął drugi jej koniec łapką. I ciągnął! Rwał! Aż przysiadł do ziemi z wysiłku. A warczał przy tym i poszczekiwał groźnie i zawzięcie.
Rozżarł się w walce ze wstążką. Nie wiedział, co się koło niego dzieje. Ocknął się dopiero wówczas, gdy usłyszał, że go wołają. Coraz głośniej! I pani, i panienka, i Katarzyna!
— No, skończyliśmy już z tą poczwarą! — powiedział sobie. — Możemy teraz wyjść do ludzi, skoro im tak do mnie pilno!
I nie śpiesząc się, godnym truchcikiem wbiegł do jadalnego pokoju. Z pyszczka zwisał mu kawałek zmiętoszonej, postrzępionej wstążki i kosmyk czerwonych nici.
— Jestem. O co chodzi? — zapytał wodząc wzrokiem po wszystkich.
— Cóżeś ty znów porwał? — zdziwiła się Katarzyna. — Czym żeś się tak umalował na czerwono? Finek, ty pokrako jedna! Toć ty się umazałeś cały w czerwonym atramencie! Pokaż no, co ci to z zębów wygląda?
I wydarła z Finkowego pyszczka strzępek wstążeczki!
Smutną resztkę okazałej niegdyś kokardy!
— Finek zeżarł caluchną wstążkę, coś mu na szyi zawiązała! — stwierdziła Katarzyna. — Tylko ta szmatka została!
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, patrząc na umorusanego Finka.
Finek zupełnie nie wziął do serca tego, że wobec cioci Musi staje bez pięknej kokardy!
Przeciwnie!
Uważał on, że z gołą szyją wygląda ładniej! O wiele ładniej!
Tak jak prawdziwy pies powinien wyglądać!
Dzidzi było jednak dość przykro, że jej piesek tak niefortunnie zaprezentował się cioci Musi.
Gdy tylko Finek przywitał się z ciocią, Dzidzia zabrała się do niego i postanowiła powiedzieć mu parę słów prawdy.
Usiadła na fotelu. Posadziła psa przed sobą na stołeczku. I nagadała mu porządnie, wygrażając ostro palcem.
Finek słuchał. Bo cóż miał zresztą zrobić? Wiercił się wprawdzie nieco na miejscu i kręcił głową to w jedną, to w drugą stronę. Ale patrzył przymilnie swojej pani w oczy. I serdecznie majtał ogonkiem.
— Rozumiem, rozumiem! — uspokajał Dzidzię. — Nie rozumiem wprawdzie, o co ci idzie! Boć przecie nie o tę szmatkę, którą podarłem! Ale widzę, że jesteś z czegoś niezadowolona. Cokolwiek cię spotkało, nie bierz znów całej sprawy zbytnio do serca! Już ja ci znajdę coś do zabawy! Musisz się trochę rozerwać! To jasne!
Liznął Dzidzię po rączce. Zeskoczył ze stołeczka. I poszedł.
Zamyślony, z głową spuszczoną ku ziemi, przebiegł sypialnię, pokój jadalny. Biegł do kuchni.
Gdzie jak gdzie, ale w kuchni na pewno znaleźć można coś do zabawy, coś, co może zająć naprawdę każdą, nawet najwybredniejszą istotę!
„Ach, kuchnia! Czyż może być coś rozkoszniejszego nad kuchnię!” — rozmyślał, drepcząc godnego truchcika.
Pokoje, wszystkie bez wyjątku, są rozpaczliwie nudne! Jedyne ciekawsze miejsce to kredens w jadalni. Ale dotknij się, psie, do kredensu! Zaraz awantura, krzyk, wymyślania! A kuchnia! Jak tam pachnie cudownie! Sam zapach — cudo nieoglądane! Ile tam zmian w ciągu jednego tylko dnia! Rano czuć mleko, później — później czuć surowe mięso, kości, czasem wędzonkę! W południe unoszą się tam zapachy tak ponętne, że w głowie się kręci! I nieznane! Bo co dzień inne. Przyrządza je Katarzyna! Brzęka przy tym w garnki i stuka nożem o stolnicę!
Tam też,
Uwagi (0)