Darmowe ebooki » Powieść » Finek - Jan Grabowski (darmowa biblioteka TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Finek - Jan Grabowski (darmowa biblioteka TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Jan Grabowski



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10
Idź do strony:
mówić szybko, nie dając dojść ojcu do słowa:

— Wielki, dorosły pies, taki na przykład jak Lord pana pułkownika, no, to co innego! Taki pies zanudza się w mieszkaniu! Nawet w tak wielkim mieszkaniu jak pana pułkownika Buczackiego. Zaraz widać, że Lord się nudzi, bo ma zapłakane oczy i sapie. Ale małe szczeniątko? Takie zupełnie malutkie? Niewiele co większe od małego kociątka? Taki piesek w naszym mieszkaniu będzie się czuł znakomicie! Będzie w nim błądził jak w lesie!

Naprawdę, ojczulku! Trzeba będzie dobrze uważać, żeby się gdzie nie zgubił!

Ojciec słuchał tego, co mówiła Dzidzia, i milczał. Nie odpowiedział nic. Pocałował ją tylko w głowę i poszedł.

Tego dnia Dzidzia nie widziała już ojca, bo zaraz po rozmowie z nią wyjechał na kilka dni do Poznania.

Przez czas nieobecności pana Rosochackiego dziewczynka nie przestawała myśleć o piesku.

Ojciec wprawdzie nie przyobiecał jej psa. Ale też nie odmówił stanowczo. Dzidzia miała nadzieję, że może ojciec przywiezie jej małego psiaka jako gościniec1 z Poznania. Kto to wie?

Na wszelki wypadek rozmyślała nad tym, jak nazwać nowego przyjaciela. Przeglądała w myśli wszystkie swoje zabawki. Zastanawiała się nad zmianami, jakie trzeba będzie zaprowadzić. Postanowiła, że Krakowianka ustąpi pieskowi łóżka i będzie spała w łubianym2 pudełku. Pucek, kosmaty niedźwiadek, przestanie się wylegiwać na puchowym piernaciku, który był starą poduszką podróżną mamy Dzidzi. Odstąpi on swoją pościel na poduszkę dla szczeniątka, które się będzie nazywało... No, rozumie się, że będzie się nazywało Wiernuś, jak piesek z bajki!

A jeżeli ojciec pieska nie przywiezie?

O tym Dzidzia nawet myśleć nie chciała.

III

Pan Rosochacki miał w Poznaniu wiele spraw do załatwienia. Nic dziwnego więc, że na razie zapomniał o rozmowie z Dzidzią. Dopiero w przeddzień wyjazdu przypomniał sobie, że Dzidzia prosiła go o pieska. Chciał zrobić przyjemność chorej córce i postanowił postarać się w Poznaniu o szczenię.

Namyślał się tylko, jaki piesek sprawi małej największą radość. Rozważał wady i zalety różnych ras i doszedł do przeświadczenia, że najlepszy będzie mały foksik3. Wiadomo powszechnie, że spośród wszystkich psich ras foksy są najweselsze i zawsze gotowe do figlów.

Ale gdzie tu szukać psa w takim wielkim, a prawie nieznanym mieście jak Poznań?

Pan Rosochacki zwrócił się do portiera w hotelu, w którym zamieszkał, i prosił go o pomoc.

— Chcę mieć foksa. Innego psa, choćby był najładniejszy, nie kupię. Jeżeli pan wie o jakim małym rasowym foksiku, proszę, niech mi pan jutro rano przyprowadzi szczenię do hotelu! — zapowiedział.

Portier kiwnął głową na znak, że zrozumiał.

— Kto by tam chciał innego psa, proszę pana! Foks — to foks. Każdy wie, że to najładniejszy pies. Ja sam, co prawda, nie mam foksa na sprzedaż. Ale mojej stryjecznej siostry ciotka ma takie foksy, że ładniejszych na całym świecie nie znajdzie. To są dopiero foksy! Powiem jej, to ona jutro rano przyprowadzi panu swoje pieski — oznajmił ojcu Dzidzi.

Oprócz hotelowego portiera pan Rosochacki prosił jeszcze kilku stołowych w cukierniach i restauracjach o pomoc. Wszyscy, do kogo tylko ojciec Dzidzi się zwracał, oświadczali, że wiedzą o najpiękniejszych na świecie foksach. I że jutro właściciele tych cudowności bezwzględnie stawią się z psami w hotelu.

Rankiem następnego dnia obudził pana Rosochackiego hałas piekielny! Uszy puchły od tego zgiełku i wrzasku!

Na hotelowym korytarzu, tuż pod drzwiami pokoju, w którym mieszkał ojciec Dzidzi, słychać było wściekłe warczenie, naszczekiwanie, targanie się, pisk!

Odzywały się głuche basy rosłych brytanów i cienkie, jazgotliwe ciawkanie małych psiaków! Wycia rozpaczliwie smutne, to znów wesołe szczekania!

Drzwi od sąsiednich pokoi otwierały się raz po raz! Ktoś wyrzekał głośno na porządki w hotelu! Ktoś inny wołał o rachunek! I żądał, by zabrano jego rzeczy! Bo się natychmiast wyprowadza! Jakiś głos dopominał się o policję! A jakaś dama wzywała wojska, koniecznie wojska, które by te wściekłe psy usunęły z hotelu!

Pan Rosochacki wyjrzał na korytarz. I oniemiał!

Tuż u jego drzwi kłębiło się, szczekało, piszczało, wyło kilkanaście psów najróżniejszego wzrostu i wyglądu! Były tam kundle wielkie jak cielęta, psiska wielkości barana, mniejsze, większe, małe! I zupełny psi drobiazg!

Najmniejszy ze wszystkich był rudy, kosmaty pinczerek. Widać głęboko wziął on sobie do serca przymusową podróż do hotelu. Bo rozparł się szeroko przednimi nogami, podwinął ogon pod siebie, odrzucił wysoko głowę i wył tak przeraźliwie, jakby kto nożem skrobał po szkle.

Pomiędzy tyloma psami nie było jednak ani jednego, który by choć z daleka przypominał foksa.

— Ludzie, a coście wy tu za menażerię4 sprowadzili?! — zawołał zdumiony pan Rosochacki.

— Proszę pana, to nie menażeria, tylko psy! — odpowiedział, nieco urażony, jeden ze stojących. I wypchnął przed siebie olbrzymie psisko, szczerzące kły jak noże. — Mój Kuc nie jest wprawdzie foks czystej rasy, ale za to co to za pies! Jaki on ma charakter! Nikomu nie pozwoli się pogłaskać — chwalił swojego brytana.

— Ja tu mam pieska dla pana! — zawołał właściciel wyjącego pinczerka. — To specjał, nie pies!

— Ależ ja chcę foksa! To jest pinczer, nie foks! — tłumaczył zniecierpliwiony pan Rosochacki.

— Pinczer? A któż mówi, że Żolka jest foks? Ale to jest nadzwyczajny pies! Co to za serce! O byle co wyje, takie to czułe! — rozwodził się właściciel pinczerka.

Pan Rosochacki nie słuchał już więcej. Zatrzasnął drzwi. Zadzwonił na służbę i kazał powiedzieć wszystkim psiarzom, by sobie natychmiast poszli.

Chwilę jeszcze trwał głośny rejwach5 na korytarzu. Wreszcie psie wrzaski poczęły się oddalać i cichnąć.

Pan Rosochacki odetchnął z ulgą.

Ranna awantura z psami zraziła ojca Dzidzi do dalszych poszukiwań.

Postanowił nie kupować szczenięcia dla Dzidzi. Zapowiedział też stanowczo służbie hotelowej, aby oświadczono każdemu, kto przyprowadziłby psa na sprzedaż, że nie kupi foksa ani brytana, ani pinczerka, ani w ogóle jakiegokolwiek psa, choćby był najpiękniejszy i najbardziej rasowy!

Podoba Ci się to, co robimy? Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/
IV

Przed samym wieczorem pan Rosochacki wracał do hotelu. Sprawy, jakie miał załatwić, zatrzymały go na jeden dzień jeszcze w Poznaniu. Dopiero nazajutrz wieczorem miał wyjechać do Warszawy.

Przechodząc przez Wały usiadł na ławce.

Po chwili na tej samej ławce usiadł jakiś chłopczyna. Wyjął on z kieszeni kawałek chleba i nóż. Krajał chleb na kromki. Wyjadał miękisz, a skórkę drobił na małe kawałeczki. Składał je do torby, którą trzymał na kolanach.

— Dla kogo chowasz te skórki? — spytał chłopca ojciec Dzidzi, zaciekawiony tym, co robił jego sąsiad.

— Dla Plotuchy — odpowiedział chłopiec. — Rozmoczy się to we wrzątku, dosypie soli. A gdy wystygnie, podje sobie psina! Ona teraz musi więcej jeść, bo ma małe.

— Tak? A czy to duży pies ta twoja Plotucha?

— Tyciusia, maluchna, ot taka! — pokazał chłopiec. — Ale stróż! No, no! A mądra jak człowiek. Wszystko rozumie, co się do niej mówi.

— I dużo ma szczeniąt?

— Miała sześć, ale zostały tylko dwa.

— Ładne?

— Phi, czy ładne! Chyba nawet od Ploty ładniejsze.

— Macie je na sprzedaż? — zapytał pan Rosochacki.

— Trzeba je będzie sprzedać! — odpowiedział markotnie chłopiec. — Aż mi się nie chce o tym myśleć! Takie zmartwienie dla Ploty!

— Kupiłbym może jedno. Rozumie się, jeżeli szczenięta są naprawdę ładne! — powiedział pan Rosochacki.

— Pan? — zdziwił się chłopiec i zaczął się bacznie przyglądać ojcu Dzidzi. — A czy pan psu krzywdy nie zrobi? — spytał i ciągnął dalej: — Bo pies to jak człowiek, proszę pana. Jak z nim dobrze, to pies dobry. Ale broń Boże bić albo się znęcać! Zaraz robi się zły! I głupi! I już taki pies nic niewart!

— No, no, nie bój się! — uspokoił go pan Rosochacki. — Nikt u mnie psa nie ukrzywdzi. Przyjdź jutro w południe na tę samą ławkę. Przynieś pieska ze sobą. A wybierz tego, który jest według ciebie lepszy i ładniejszy. Przyjdziesz?

— Przyjdę, proszę pana, przyjdę — przyrzekł chłopiec. — Ale, panie...

— Co?

— Proszę pana, pan Plotczynych dzieci nie ukrzywdzi? Prawda? Ręka?

I wyciągnął rączynę. Pan Rosochacki uścisnął serdecznie dłoń malca.

— Bądź pewien, chłopcze — powiedział poważnie — że twojej psinie w moim domu nic złego się nie stanie!

V

Nazajutrz o umówionej porze ojciec Dzidzi był na Wałach. Zdziwiło go, że na ławce, na której spodziewał się zastać chłopca ze szczeniętami, zobaczył kilka osób. Rozmawiały one żywo ze sobą i stanowiły najwidoczniej jedno towarzystwo.

— Jak się masz, chłopcze! — powiedział zbliżając się pan Rosochacki. — Masz psa?

— Mam, proszę pana. Są tu w koszyku! A to jest ich matka, Plotka — mówił chłopiec i wskazał na białą psinę. — Siedzi ona pomiędzy moim bratem i siostrą, Witkiem i Halą. A to jest mój dziadek i moja babka — opowiadał dalej wskazując na dwoje staruszków.

Trzymali oni pomiędzy sobą kosz, w którym prawdopodobnie były szczenięta.

— A, to pan? Muniek, to pan chce kupić pieska? — spytał dziadek chłopca, nadstawiając dłoń koło ucha, by lepiej słyszeć.

— Tak, dziadku — odpowiedział Muniek.

— Pan łaskawy zapewne się dziwi, że nas tu tyle przyszło — zaczęła babka Muńka. — Ale u nas pies to jak człowiek, bez niczyjej urazy. Chcieliśmy wszyscy poznać pana, w czyje ręce nasze psiaki oddajemy. A którego pan wybierze? Bo są dwa. Jednego się psie figle trzymają. Za to drugi...

— Beksa! — zawołał dziadek. — Finek to zuch, będzie z niego stróż. A tamten...

— Phi! Kto będzie miał Finka, będzie miał hałas w domu! Ale kto będzie miał Bielaska, to ho, ho! — odparła nieco urażona babka.

— Będzie miał skowyt i wycie! — odpowiedział zgryźliwie dziadek.

— Pozwólcie mi państwo najpierw zobaczyć pieski! — powiedział pan Rosochacki z uśmiechem, bo bawiła go sprzeczka staruszków. — Muńku, pokaż mi szczenięta!

— Trzymajcie Plotę! — zawołał Muniek do rodzeństwa. Witek i Hala objęli Plotę za szyję. Muniek postawił koszyk na ziemi. Odsunął wieczko. Cmoknął.

Z koszyka wysunął się kłębuszek waty, upstrzony trzema czarnymi plamkami. Kłębek ten obrócił się w jedną stronę, w drugą, zachybotał, uniósł się nieco w górę. I nagle biała kula potoczyła się wprost przed siebie. A przebierała przy tym szybko nóżkami, sztywnymi jak drewienka.

Z tej kuli sterczał mały, śmieszny ogonek. Ogonek ten w biegu majtał się ciężko na obydwie strony. Zdawało się, że nie głowa, nie spłaszczony, rozdęty brzuszek, ale właśnie ów ogon, wielkości ogarka papierosa, jest z całego ciała najcięższy i najwięcej przy chodzeniu sprawia szczenięciu kłopotu.

Psina usiadła tak niespodziewanie, jak przed chwilą nie wiadomo dlaczego ruszyła przed siebie. Obejrzała się dokoła. Szczeknęła tak głośno, jakby kto w palce klasnął. Zakręciła się na miejscu. I nagle podrałowała6 wprost przed siebie!

— Sprytna szelma! Jak to wyrywa! — zawołał dziadek Muńka, bardzo zadowolony.

— To mi dopiero spryt! Pędzi nie wiadomo gdzie i po co? — odparła babcia i wzruszyła ramionami.

Pan Rosochacki schwycił małego zbiega za skórę na karku. Podniósł go wysoko. Szczeniątko patrzyło na ojca Dzidzi wcale7 ciekawie niebieskimi, mętnymi paciorkami oczu. Ledwie było widać te zabawne ślepki spod kosmyków białej wełenki, pokrywającej całe ciało. Oprócz, rozumie się, brzuszka różowego, okrągłego, a wydętego tak, że zdawało się, iż pęknie lada chwila.

— Ładny! Prawda, panie, że ładny? — dopytywał się dziadek.

— Muniek, podaj panu Bielaska! — zawołała babka. — To dopiero brylant nie pies!

Muniek sięgnął po drugie szczeniątko.

Maleństwo leżało zrazu plackiem, na brzuszku, zupełnie nieruchomo. Po chwili siadło, podniosło mały łebek do góry i zapiszczało boleśnie.

Widocznie wielki, a nieznany świat przeraził małego Bielaska. Postanowił tedy za wszelką cenę powrócić do kosza. Zaczął więc obiegać koszyk w kółko. Węszył, wspinał się, zaglądał do środka. Stukał, którędy można by się dostać do kosza. Bo, najwidoczniej, tylko tam czuł się bezpiecznie. Nie znalazł drogi do schronu, więc siadł na ziemi. I zrozpaczony zapłakał w głos! A jęczał i mazał się, jakby mu się nie wiadomo jaka krzywda stała!

Panu Rosochackiemu obydwa szczeniaki bardzo się podobały. A jeszcze bardziej ujęła go cała rodzina Muńka, tak bardzo i serdecznie zżyta ze zwierzętami. Postanowił też kupić jedno z maleństw. Ale które?

Nie chciał wybierać. Gdyby Bielaskowi dał pierwszeństwo nad Finkiem, uraziłby dziadka. Jeżeliby wybrał Finka, babka Muńka czułaby się dotknięta do żywego.

— Dziś wieczorem wyjeżdżam do Warszawy. Biorę jednego pieska. Sam wybierz, Muńku, tego, którego mi chcesz dać, i przynieś mi go wprost na stację. Dobrze? — powiedział pan Rosochacki.

Umówił się o cenę. Poprosił, aby kupione szczenię przyniesiono koniecznie w koszyku. Ukłonił się i poszedł.

Odchodząc spojrzał na ławkę. Oboje staruszkowie rozmawiali żywo. Najwidoczniej już teraz omawiali pomiędzy sobą sprawę, który z piesków ma jechać do Warszawy. No i nie mogli się pogodzić.

„To się Dzidzia ucieszy! — myślał, idąc do hotelu pan Rosochacki. — Przywiozę jej pieska! Takiego gościńca moja dziewuszka się nie spodziewa!”

Czy tak było naprawdę?

Dzidzia, oczywiście, nie była zupełnie pewna, czy ojciec przywiezie

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10
Idź do strony:

Darmowe książki «Finek - Jan Grabowski (darmowa biblioteka TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz