Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖
Powieść Bogdana Wojdowskiego z 1971 r. Chleb rzucony umarłym jest oparta na motywach biograficznych, ale jednocześnie wykorzystuje chwyt narracyjny znany z opowiadań Tadeusza Borowskiego.
Głównym bohaterem jest syn tapicera, dwunastoletni Dawid, który wraz z rodzicami trafia do warszawskiego getta i dzieli losy jego mieszkańców aż do akcji likwidacyjnej rozpoczętej w lipcu 1942 r. Filtr, jaki stanowi dziecięca wrażliwość, pozwala na wyjątkowo głęboki, bezpośredni wgląd w życie ludzi skazanych wraz ze swą kulturą i językiem na śmierć poprzedzoną szyderstwem i upokorzeniem.
- Autor: Bogdan Wojdowski
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bogdan Wojdowski
— Krwaworączka, na co czekasz? Strzelaj!
Wächter strzelił, chybił i ruszył biegiem w tamtym kierunku.
Zyga, skrywszy się w bramie, biegnąc podwórzami, przystając w sieniach, na schodach, wołał donośnie:
— Blutighändchen, komm, komm... Ein Schuss, ein Mensch... Komm, ich warte332!
A wołanie Zygi huczało o świcie wśród nagich, pobrużdżonych kulami ścian, wśród martwych oczodołów wybitych okien, postukujących na wietrze okiennic i echo niosło się w pustce głuchej, ciasnej, ciemnej i przez nikogo już niezamieszkanej uliczki, nadal murem odciętej od miasta.
— Komm, ich warte333!
Niemiec opuścił posterunek pod przełazem i musiał tę drogę do Zygi przebiec sam, z bronią w rękach.
— Blutighändchen, komm, komm334!
Zaczęła się gonitwa po piętrach. Rozległ się huk zatrzaśniętych w biegu drzwi, strzały, tu, tam, oddawane na oślep długimi seriami. Ujrzeli cień z lewej, który sunął boso przez jezdnię, i zanim Wächter wrócił na swój posterunek, Uri wetknął stopę w wyrwę po utrąconej cegle, ręką złapał uchwyt i ciągnąc się na tej ręce w górę, kiedy kolana darły się rozpaczliwie na ścianie, z wysiłkiem wyrzucił prawą nogę na wierzch muru — przez mgnienie klęczał na szczycie zgarbiony, odpoczywając i wypatrując czegoś na ulicy, już po tamtej stronie — a potem zsunął się na łeb, na szyję i przepadł im z oczu. Tymczasem gonitwa przycichła i po jakiejś chwili rozległo się parę głuchych strzałów z pistoletu, pojedynczo, w krótkich odstępach czasu. Kiedy Krwaworączka pokazał się w końcu, wlókł rannego Zygę za koszulę, nogami po ziemi. Rzucił go pod murem w widocznym miejscu. Mogli iść; Zyga leżał na kamieniach, bez ruchu, skurczony i cicho powtarzał:
— Noch eine Kugel335!
Krwaworączka szedł na swoje miejsce i nie oddał tego ostatniego strzału. A oni, po zmianie warty, wracając ukradkiem długo jeszcze słyszeli cichnące za nimi skargi rannego.
W kryjówce powiedzieli:
— Uri przeszedł.
— Co? Na tamtą stronę?
— Na tamtą.
— Bez haka?
— Bez haka.
Dzień minął, noc minęła.
Przełaz, którym Kalman Drabik nie mógł iść na tamtą stronę, kiedy prowadził wuja Jehudę — znany był od dawna Mordarskiemu. U zbiegu Ceglanej i Żelaznej, trochę dalej, nie dochodząc Prostej, straszyła ruina bramy, zachowanej w połowie i zarośniętej źdźbłami trawy, pokrzywą, ostem wczepionym w szczeliny gruzu, a dalej rozciągał się pusty placyk na miejscu wyburzonej posesji i usuniętej stąd garbarni, gdzie latem swe kramy otwierali cholewkarze i łaciarze i gdzie dawniej schodzili się przemytnicy z obu stron muru. W cieniu bramy, porzucony wśród butwiejących straganów, stał wózek — zwyczajna platforemka dwukołowa, z dyszlem i łańcuchem. O szarówce podtaczano platforemkę do muru i po niej wspinano się na wierzch; tędy wracali do siebie szmuglerzy ze spółki Felka Pioruna jeszcze zimą ubiegłego roku. Odkąd Niemcy rozbudowali warsztaty na Prostej, placyk po wyburzonej posesji, łączący się z terenami Toebbensa, był silnie strzeżony i handel ustał, a próchniejące stragany zepchnięto na stos koło ruin, gdzie niszczały. Przedtem po przejściu każdego wózek usuwano spod muru na miejsce i dla niepoznaki odwracano do góry kołami. Kiedy nie ma komu zacierać śladów, taki przełaz może służyć tylko raz. A że Kalman tamtędy nie przeszedł, tylko cofnął się do przełazu u wylotu Grzybowskiej, myślano w kryjówce, że Niemcy sami wpadli na trop i wózek usunęli lub zniszczyli. Było jeszcze inaczej. Mordarski, który włóczył się tam nocami, słyszał od łazika na Ceglanej, że do tej pory nikt nie ruszył wózka z miejsca, a ci dwaj z Krochmalnej — poznali w nich Kalmana i Jehudę — zmuszeni byli się cofnąć, ponieważ patrol czarnych wcześniej zdemaskował przełaz po czyjejś nieudanej ucieczce. Krwaworączka wózka nie pozwolił ruszyć: posterunek w ruinach koło nowej pułapki czuwał dniem i nocą.
Mordarski powiedział, że miejsce w sam raz mu się nada i że z jego forsą każdy napotkany żandarm wyprowadzi go za mury ze śpiewem. Byle nie wpaść na szaulisów — szaulisów bał się panicznie, odkąd bagnetami zakłuli mu rodzinę w jego własnym mieszkaniu i nie chcieli nawet słyszeć o łapówce. Mordarski przemyśliwał ucieczkę powoli, w miarę jak tracił nadzieję na nadejście Żeleźniaka. Kalman i Mordarski to była spółka i te skóry też leżały na sercu wspólnikowi, kiedy nikt inny nie mógł się już dobrać do schowka. Więc zwlekał. Aż pewnego dnia machnął ręką na wszystko i powiedział, że idzie szukać żandarma koło starych kramów. Tam Mordarski będzie czekał, gdzie na Mordarskiego czekają! Tego dnia Nahum krzyczał okropnie. Wył i szlochał. Błagał ukrytych o wyjście. Jęki bitego, przerywane wołaniem: „Oj, Żydzi kochani! Oj, pomóżcie mi... Ratujcie!”, docierały w głąb do piwnic i lochów. Słyszeli, którędy Nahuma Szafrana prowadził konwojent, a niektórzy zatykali sobie uszy ze strachu.
Mordarski powiedział swoje ostatnie słowo. Poszedł i więcej do kryjówki nie wrócił. A ludzie ze strychów na Ceglanej długo potem jeszcze opowiadali więźniom od Toebbensa, jak to było. Przez Waliców na Ceglaną skradał się szarym świtem. Pod osłoną rumowiska straganów, aby nie wypatrzyli go wartownicy z Prostej, przepełznął placyk i wydostał się na ulicę Żelazną koło przełazu. Tam stał i czekał, w widocznym miejscu. Rozpiął futro. Kiedy czarny wyszedł z ukrycia w zrujnowanej bramie, kupiec zdjął futro i rzucił mu pod nogi. Trafiony został z bliska. Mówili, że ten czarny zbaraniał, kiedy po drugim strzale kupiec stał mocno na nogach i zdążył jeszcze wyciągnąć spod koszuli woreczek kosztowności. Niemiec znów strzelił, Mordarski kosztowności upuścił, ale sam nie upadł. Wyjął w ostatniej chwili garść dolarów i cisnął czarnemu w twarz. Niemiec stał wśród polatujących pieniędzy i strzelał raz za razem, spiesząc się, by Mordarski przestał wreszcie te pieniądze rozrzucać na wiatr, a on dalej rzucał tymi pieniędzmi w Niemca.
— Cham nie poznał się na cybetach336.
Tak mówili ci, którzy koniec Mordarskiego oglądali ze strychów na Ceglanej.
— Eh, futro Mordarskiego! Wierzch z angielskiego sukna na cybetach i szalowy kołnierz z wydry.
Więźniowie z warsztatów na Prostej mówili inaczej; prawie to samo, ale trochę inaczej. A widzieli dobrze. Według nich Mordarski przekupił czarnego, ale przechytrzył. Zdjął futro, złoty zegarek z ręki. Czarny wciąż targował się z nim, chciał więcej. Mordarski odmawiał; pewno bał się zdradzić, że ma ukryte dolary. Kiedy czarny ubił z kupcem interes, odprowadził go pod murek, w tej zrujnowanej bramie oddał pierwszy strzał i zranił Mordarskiego w rękę. Ranny darł zębami ubranie, żeby wypruć zaszytą forsę, a w tym czasie czarny oddał dwa strzały. Zanim Mordarski skonał, sztywniejącą ręką rozrzucił koło siebie paczkę banknotów, które frunęły przez placyk aż pod warsztaty na Prostej; wtedy esesman oparł karabin o murek przy martwym i rzucił się w pogoń za dolarami, a był już najwyższy czas, bo paru wartowników opuściło posterunki przy drutach i potem — pokazując rękami po kolei ruinę bramy, usypisko sczerniałych straganów, wyburzoną posesję, dokąd sięgał ich rewir, i wartownię u wejścia do Toebbensa — długo o coś tam się z nim kłócili.
Kryjówka pustoszała; z legowisk po Urim, Kalmanie, Jehudzie, Mordarskim ściągnęli koce i sami się nimi okrywali, drzemiąc, znękani chłodem jesiennym i ciemnością. Woda sączyła się z murów lochu, zatapiała barłogi. Zegarek Nauma stanął, a Szwarc przekręcił sprężynę; nie mierzyli czasu, a dzień i noc pochłonęła ciemność. Nahum Szafran przestał wołać ukrytych. Znaczyło to, że Niemcy musieli go wykończyć. Głosy furmanów, ładujących meble na fury, i kroki więźniów, porządkujących ulice i podwórza, docierały coraz bliżej. Przestali czekać na Felka Pioruna i zawiodły rachuby, że Żeleźniak trafi na ich ślad w ruinach, zwabiony schowkiem pełnym skór. A Uri nie dawał ciągle znaku życia. Coraz trudniej przychodziło zaopatrzyć się w żywność; pamiętali o tym więźniowie z Prostej, u brzegu ruin kładąc szmaciane zawiniątka z chlebem. Stara Zełda nie zauważyła nawet braku Zygi. Snuła się po lochu, szurając miękkimi kapciami; wolno posuwała się na spuchniętych nogach i rozkładała w załomach ścian małe niedopałki świec, które wyciągała z jakichś jej tylko znanych zapasów. Obrzmiała, wielka twarz Zełdy była już zgniłozielona. Nocami wypełzała ze swej nory, gdzieś w gruzach, Estusia. Dobijała się do szopy, zamkniętej na głucho. Chodziła, szukała. Idąc pewnego razu po wodę do kamienicy usłyszeli długie, stłumione wołanie, nagły hałas, ciche kroki, bełkot. Przystanęli, a tam cień przemknął koło suteryny Zajączka. I znów w ciemności rozniósł się szelest śmieci, stuk potrącanych kubłów, klekot oberwanej rynny, krzyk:
— Nataniee... Natanieee!
Oddalało się, krążyło nad tym miejscem wołanie.
— To ty?
Odwróciła się, więc przypadli twarzami do ziemi. Lekko biegła w kierunku szopy. Pięściami tłukła w deski. Jedną stopę owiniętą miała szmatą, na plecach worek, zarzucony przed deszczem.
Zmęczona siadła na cegłach. Pochyliła głowę, słuchała, skrobała paznokciami drzwi.
— Tu jestem, czekam. Mam jeszcze. Ale gdzie ja podziałam? Rzuciłam. Gdzie?
Chichot rozlegał się donośnie w ruinach.
— Jeden moknie na deszczu pod Żelazną Bramą! Tam go szukaj. Drugi ukryty w śmietniku na Pańskiej. Pod numerem siódmym. Trzeci leży na Dzikiej, daleko stąd, pod stosem kości. Tam znajdziesz puszkę blaszaną. Po ogórkach. W niej list. Idź na Dziką i przynieś ten list!
Wstała, biegła ku nim.
— To ty, widzę. Nie uciekaj przede mną, Natanielu!
Leżeli bez ruchu.
— O, myślałam, że już nie doniosę.
A ona krążyła blisko, grzęznąc w zapadliskach gruzu. Ale na szczęście nie dostrzegła ich. Widzieli, jak spod gałganów wyciąga dłoń. Szła dalej.
— Chodź, chodź, mam dla ciebie kawałek chleba.
Ssała zeschniętą kromkę. Przykładała do ust, odejmowała. Ukryła resztę i rozległ się senny szept:
— Schowałam.
Rozglądała się długo.
— Czekałam... Powiedział, że zaraz wróci, tylko pójdzie do szewca podbić zelówki i zabrali go z ulicy.
Śmiech, szloch.
Dawid przymknął powieki, czując bolesny skurcz w sercu. Skulona postać kołysała się, nuciła piosenkę. O tym, jak cesarz wygodnie śpi.
Pułk żołnierzy stoi, krzyczy. Sza! Sza! Oj, właśnie tak. Oj, właśnie, jak cesarz sypia na puchu. Sza... Nieszczęście z tą dziewczyną. Zaraz ściągnie im na kark bandę hyclów.
Naum, Elijahu i Dawid czekali, kiedy patrol zwabiony hałasem nadciągnie i wszystkich ich tutaj razem nakryje. Lało całą noc i pies z kulawą nogą tamtędy nie przebiegł. Nad ranem dopiero, kiedy ziąb ją przejął, Estusia wpełzła do swej nory, a im udało się chyłkiem uciec i wrócić do siebie okrężną drogą, przez piwnice starej mydlarni.
— Albo ona, albo my — powiedział mecenas Szwarc. Najadł się tej nocy strachu.
Wkrótce zabrał wiklinowy kuferek, dzieci i opuścił mury getta konnym wozem, ukryty przez furmana w szafie mahoniowej, dwudrzwiowej, która zachowała się w całkiem znośnym stanie, chociaż pozdzierano z niej tu i ówdzie fornir. Szwarc słono opłacił wtedy hyclów. Na jego ucieczce zarobili: granatowy i dwóch niemieckich strażników z wachy na placu Grzybowskim, którzy w ostatniej chwili podbili cenę, kiedy z udanym zajęciem zaczęli opukiwać stary mahoń. Drzwi szafy skrzypnęły i wysunęła się dłoń z sygnetem na serdecznym palcu.
— Panowie, litości! Daję, co mogę. Pamiątka rodzinna!
Szabrownicy prowadzeni przez żandarmów szperali wszędzie; łomem torowali sobie drogę, z rozmachem pruli ściany i zrywali deski z podłóg, a któregoś razu o mało nie wpadli do lochu pomiędzy ukrytych Żydów. Śmieci, gruz, szkło usuwali za nimi więźniowie, których Niemcy używali do uprzątania gnijących w zakamarkach trupów i dezynfekcji, dom po domu. Pewnego dnia wpełznął do kryjówki wuj Gedali, z nim drugi więzień i długo wołali ukrytych, rzucając w ciemność wersety hebrajskie, jak hasła, zanim rozproszeni w piwnicach wyszli do nich z ociąganiem. Kto się mógł spodziewać? W rękach mieli ciężkie cęgi, a reszta w sąsiedztwie uwalniała z zasieków Waliców pod strażą, rozkuwała kozły żelazne na złom. Majster, który ze swymi ludźmi wracał na noc do fabryki Toebbensa i Schultza, podjął się przemycić parę łebków; ktoś szukał Kalmana Drabika i konwojent był tego dnia z góry opłacony. Naum i Elijahu poszli w tej grupie na Leszno. Dawid ukryty w tłumie więźniów człapał z wujem Gedalim do warsztatów na Prostą. Wysokie było niebo i szumiało w uszach. Zataczał się, wpadał na innych; zdawało mu się, że nic nie waży. Wtykali mu chleb, podtrzymywali. Nie chciał jeść, nie mógł mówić. Otworzył usta i wdychał powietrze cichego wieczoru, a wraz z napływającym swobodnie do płuc tlenem czuł, jak wchłania w siebie już na zawsze obraz tego, co miał przed oczami: uliczkę pełną kocich łbów, oszpecony dom powiewający łachmanem sczerniałej firanki, latarnię skręconą i żałośnie przegiętą ku ziemi, jak omdlały pod ciężarem pnącz, ruinę wyniesioną wysoko swym bezkształtem w granatową pustkę — i z każdym oddechem widok ten był bardziej wyraźny i ostry, a ruch, ciągły ruch własnego ciała i kołysanie, ciągłe kołysanie pleców, ramion, głów idących przed nim, wprawiło go w stan jakiejś niezaznanej dotychczas lekkości i przepełniło mu serce rozrzewnieniem, zawstydzającym smutkiem, zachwytem. Kiedy minęli druty, człowiek zdjęty ze słupka już konał. Wyciągnięte ramiona niewiarygodnie daleko leżały za tułowiem, obok rozbita cegła i krew na papierze. Zepchnięty był w błoto i okryty podartym workiem po cemencie, a wartownik ocierając rękę o spodnie krzyknął w stronę kolumny, aby Werkmeister wyznaczył zaraz jednego, który go stąd sprzątnie, ale szybko! Tam, na ulicy Prostej, był właśnie „mały” Toebbens i tam przepracowali jeszcze parę miesięcy, oczekując komendy do wymarszu na Stawki. Każdy miał numerek, łatę z przodu i łatę z tyłu. Gwiazda na plecach i piersiach, maźnięta
Uwagi (0)