Darmowe ebooki » Powieść » Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Bogdan Wojdowski



1 ... 46 47 48 49 50 51 52 53 54 ... 58
Idź do strony:
class="foreign-word">Umschlagplatz326.

Po chwili wuj Jehuda powiedział złym, głuchym szeptem:

— Jak nie uduszą cię wapnem w wagonie, to zadołują za drutami. A tutaj...

Rozległ się daleki, słaby trzask i pierwsza rakieta wisiała nad ruinami. Ojciec stał sztywny, wyprostowany wśród osuwających się cieni.

— A tutaj, Jehuda?

— Nikt nikomu niczego obiecać nie może. Los nasz przesądzony. Ale mogę się jeszcze bronić. I ty!

Wuj Gedali powiedział cicho:

— Nie ma takiego prawa, żeby człowiek miał do końca się bronić wbrew wszystkim i wszystkiemu.

Dawid uniósł się z barłogu. — Sza, ktoś idzie.

Szmer powtórzył się, trzasnęły uchylone gdzieś niżej drzwi. Byli to Naum i Uri; wymknęli się z kryjówki o zmroku, przeczołgali spod ruin zburzonej oficyny na drugie podwórze. Oślepieni znienacka rakietnicą ukrytego gdzieś blisko szperacza, potracili głowy. Naum czarnymi paznokciami wyczesywał piach z krętych włosów. Jedno ramię wisiało na brudnej, zakrwawionej szmacie, a wydatna grdyka zniknęła w kosmykach parotygodniowej bródki. Uri siadł na tekturowej walizeczce, która spłaszczyła się pod jego ciężarem, i rozcierał ręce; w kryjówce pod gruzami panowała wilgoć — i twarz miał wychudłą, wiotką i szarą jak pęd kartoflany. Prostował ramiona i stawy sucho potrzaskiwały. Wśród chaotycznej pukaniny snop rakiet jarzył się nad dachami, Naum sycił głód kaszą, a Uri podniósł z ziemi krawat i wiązał sobie na gołej skórze. Chuda szyja sterczała w wycięciu ciepłego swetra.

— Żyć dwadzieścia dwa lata na tym świecie i nie móc jak się należy zawiązać krawata.

Rozplótł węzeł, jeszcze raz niezdarnie splótł.

— Już. Za późno, Uri.

— Ehe. — Wielkie mokre zęby wylazły na wierzch spod grubych warg, kiedy z uśmiechem zabrał się do jedzenia...

Dawid zmorzony całym dniem po omacku usuwał gruz z barłogu, rozproszone w nieładzie narzędzia i książki. Ułożył się i poczuł twardy przedmiot ugniatający mu plecy. Sięgnął za siebie, to był pilnik. Przyłożył do policzka stalowy, szorstki pręt i wetknął do kieszeni.

Ojciec stał pośrodku rudery i pytał:

— Jehuda, ile kosztuje taki jeden mały pistolecik na czarnym rynku?

— Dziesięć tysięcy — odparł niechętnie. — Jak by nie liczyć, tyle kosztuje. Ale towarzysze dostarczą broni. Zza muru.

Rakieta sycząc powoli dogasała.

— Spodziewając się najgorszego, Żyd nie umie sobie wyobrazić najgorszego... Gedali, ile kosztuje miejsce pracy? Jedno, u Toebbensa? Ile? Mów. Przy nim.

— Nno, zależy od dnia. Ceny skaczą. Trzy, cztery i pięć tysięcy.

Ojciec stanął przed wujem Jehudą.

— Przepustki, przepustki. Skąd brać, ja się pytam? Leżą na ulicy? Za samo istnienie trzeba słono płacić i przed każdym transportem dawać w łapę hyclom. A potem? Papierki, numerki. Kupować życie, sprzedawać życie. Handel, jakiego świat nie widział. Dotąd, moją przepustką na życie był mój fach... Nie wierzę w ten cały interes. Żeby przetrwać dzień w kryjówce, trzeba mieć pod ręką ładny brylant. A nazajutrz? To samo! Dla szubrawca Żyd to kopalnia brylantów. Nie wierzę w ten cały interes... Co jeszcze zostało? Praca, czternaście godzin na dobę za miskę pomyj. Ale praca za miskę pomyj kosztuje. Kogo? Robotnika! Pracuje i płaci za własną pracę, za prawo do pracy i za prawo do istnienia. Każdego dnia, każdej godziny. W najlepszym razie daje nielegalne łapówki, te nielegalne łapówki biorą od niego różne nielegalne osoby, a te nielegalne osoby przyrzekają mu święcie chronić jego nielegalne życie. Jehuda, ten świat jest cały nielegalny. I ja, raptem, ni stąd ni zowąd, mam się urządzić w nielegalnym świecie? Ażeby przejść ulicą, z domu do domu, trzeba mieć dolary. Ażeby napić się wody, trzeba mieć dolary. Ażeby wziąć do ręki broń, na to trzeba mieć już grube dolary... A ja mam pustą kieszeń. Ani na przepustki, ani na łapówki, ani na broń.

Pojedyncza rakieta wzbiła się w niebo; opadała nad ruiny, a w jej martwym świetle twarz miał białą jak kość, czarne jamy zamiast oczu.

— Dobre sobie, walczyć! A czym? Gołymi rękami? Broń to luksus.

— Jakow — powtarzał łagodnie wuj Jehuda — twoje miejsce jest tutaj. Wśród nas.

— Walka to zbytek.

Uri cisnął na ziemię krawat. Wtrącił z boku: — Przebijemy się do lasu. Zostań.

— Do lasu? Tam już na ciebie czekają z otwartymi rękami. Idź, idź... Do lasu.

Naum go poparł: — Jakow, jesteś nam potrzebny. Masz dwie belki. Front za sobą. To się liczy.

Wuj Jehuda go poparł: — Dla nas... dla nas jesteś człowiekiem na wagę złota.

Ojciec żachnął się.

— A inni?

Milczeli.

W gasnącym świetle rakiety uniosły się zaciśnięte pięści.

— Inni też są dla was na wagę złota? Oni, tam. Wszyscy... Mów, Jehuda?

Wuj Jehuda milczał.

— Ona jest dla mnie na wagę złota i nie zostawię jej samej, choćbym jechać miał za nią do samej Treblinki.

— Szaleniec!

Było już późno i ostatnie kolumny sformowane przed nocą czekały pod eskortą na komendę wymarszu. Raz po raz unosiły się nad dachami rakiety, oświetlając z wysoka trasę na Stawki. Tłumy ciągnące z małych bocznych uliczek wypełniały Żelazną aż po Leszno; morze głów kołysało się i równy, stłumiony szum wzbierał zewsząd w ciemności.

— Gedali, co on powiedział, ten chojrak?

Wuj Jehuda stał z wyciągniętą ku ojcu ręką: — Powiedziałem i nie cofnę. Życie jest tanie. Warte tyle co łuska po wystrzelonym naboju. Trzeba walczyć o coś więcej. Nie o samo... nagie życie.

Ojciec chwycił siekierę i zaczął wściekle rąbać taboret; kiedy się z nim uporał, z rozmachem zabrał się do skrzyni, stojącej w kącie koło drzwi; potem ciskał szczapy na kuchnię, aż urósł pokaźny stos drewna. Cały czas klęcząc.

— Nie, Jehuda!

Długo sapał. Wstał z klęczek, powiedział:

— Gedali, ja już pójdę. Nie mogę tego słuchać.

Przysunął się blisko, ostrożnie, po omacku wciskał mu stalowy pilnik. — Do żelaza — powiedział cicho. Ojciec ścisnął palcami pilnik, złapał za głowę Dawida i chwilę tak stali.

— Dawid, zostajesz sam.

Ojca już nie było.

— Jakow, stój, zaczekaj! — wołał wuj Jehuda. Z podwórza doleciało jeszcze wyraźnie:

— Łajdacy, taką kobietę chcą mi zmarnować! — I już tylko szybkie kroki spod sklepienia bramy dotarły do nich, kiedy powtarzał — idąc, biegnąc przed siebie na oślep: — Niedoczekanie ich... sama ma tam... — Rozległ się na schodach upiorny łoskot walizy potrąconej w biegu, która teraz dopiero staczała się bezwładnie ze stopnia na stopień.

— I coś ty najlepszego narobił? Gdyby nie twoje gadanie, może by się zatrzymał. Słowa, słowa, pięknymi słowami wpędziłeś go do transportu.

— I ty? I ty, Gedali, nic nie rozumiesz?

— Z nas dwóch, wolałbym już ja być tym ślepcem. Tym, który nic nie rozumie.

— Czego ci więcej trzeba? Otrząśnij się! Popatrz, co się dzieje.

Tłum walił środkiem ulicy.

I trwało to do późna; posterunki strzegły bram przed uciekinierami, okrzykując w ciemności numery domów jak hasła, a wśród odchodzących uwijała się policja, żandarmeria i szaulisi. Szli. Wydawało się, że spod ziemi. Kryte ochronną farbą latarnie rzucały sine światło na twarze. Szli i szli, a tłum nie malał przez długie godziny tej nocy; nazajutrz akcja przybrała na sile. Był to dzień, kiedy użyto psów.

Alzackie wilki szczekały, Niemcy chichotali, a uciekający trzymali się za pośladki. Całymi rodzinami wypędzali mieszkańców małego getta z kryjówek i schronów, a schwytani, wołając się wzajem, w panice biegli przed siebie, doganiając kolumny i chowając w ścisku przed uderzeniami gorliwych konwojentów. Z przerzuconymi przez plecy workami, w których przechowywali nędzny dobytek, dźwigając ofiarnie tobołki, walizki, bagaże, pochyleni pod ciężarem posuwali się ulegle naprzód, aby nie rozjuszyć eskorty, która okazywała niepokój wobec tłumu, przygotowana na skargi i opór. Spod hełmów wybiegały na boki szybkie i czujne spojrzenia, a ręce leżały na automatycznej broni z odchylonym kurczowo i zakrzywionym palcem, w najbliższej odległości od spustu. Psy biegły z wywieszonymi jęzorami, ujadając nerwowo. Niektórzy żandarmi w obawie, by nie wywołać w szeregach popłochu, zachowywali oględność i nierzadko podsuwali w zamęcie usłużne ramię starcom; ci wlekli się niedołężnie za pochodem, gubili ciężary, lamentowali.

— Czy wiedzą, dokąd idą? Tak potulnie — mówił Uri. — Jak trzoda. To już koniec.

Wuj Jehuda szarpnął na sobie koszulę.

— Jeszcze nie koniec — powiedział. — Niech mnie nagła krew zaleje, to jeszcze nie koniec!

Cały dzień leżeli na strychu pod dachem i rozgrzana słońcem blacha z daleka parzyła skórę. Każdy ruch wymagał ogromnego wysiłku; spędzili czas do wieczora podrzemując, w zupełnej ciszy, nie ruszając się stamtąd w obawie przed patrolami. Na podstryszu były wąskie szczeliny-okienka i one dostarczały odrobiny chłodnego powietrza. Dawid ściągnął sweter, koszulę i palcami zbierał pot. Na ścianie, wyryte gwoździem, czytał następujące słowa: „Ester i Nat 26 lipca 1942”. A więc byli tu jeszcze przed trzema dniami? Na sznurach wisiały prześcieradła, bielizna, sucha już i zakurzona. W kącie znalazł worek Chaskiela Ajzena i wśród odzieży trochę żywności. Najgorzej było z wodą; wuj Gedali czołgał się długo, zanim wypatrzył prześwit w dachu i podstawiony kawał urwanej rynny. Znalazła się tam odrobina ciepłej i mętnej cieczy, z widokiem białej chmurki na niebie, którą chłeptali po kolei tak długo, aż rynna opróżniła się do dna i wyschła. Błądzili potem przełazami, otworami wybitymi w ścianach, które łączyły podstrysze wokół całej kamienicy, i nie znaleźli więcej wody. Aby zsunąć się po schodach i wedrzeć do kryjówki, musieli czekać zmierzchu. Ale ktoś im przeszkodził.

Nocą usłyszeli biegnącego uliczką człowieka, który wyrwał się z kotła na Żelaznej. Kołował i zwlekał. Stanął, pobiegł z powrotem do bramy; z rozpędu runął na stos zwalonych pośrodku rupieci. Wstał, patrzył w puste okna i dyszał.

Szedł potem po wszystkich klatkach schodowych z wołaniem i wewnątrz spustoszonej kamienicy drżący w kryjówkach Żydzi słyszeli wyraźnie, słowo po słowie, jego straszny krzyk.

— Żydzi, słuchajcie mnie, Żydzi! Jestem z Lachwi, ulica Klonowa dwanaście... Nie dajcie się usypiać Niemcom, oni gotują wam śmierć. Nie idźcie potulnie na kaźń! Wszystko, co wam mówią, to kłamstwo. Prawda jest inna i prawda jest straszna. Żydzi, ja wam mówię całą prawdę. Uciekłem z Lachwi, aby powiedzieć wam prawdę! Tam, na prowincji już się zaczęło. A teraz zabierają się do was. Gdzie Kobryń? Gdzie Stołpce? Gdzie Szerokie? Gdzie Kłeck? Nie ma... nie ma żywej duszy, wszystkich uprowadzili na rzeź!

Wydzierał z siebie schrypłe, zziajane słowa i słowa te buchały jak krew.

— O, Żydzi, bracia moi, puste są wszystkie mieściny, gdzie biło żydowskie serce. Nie ma nadziei, nie ma ocalenia. Ostatnia godzina wybiła. Chwytajcie za broń... Za broń! Już pora, już czas. Lepiej ginąć z nożem w ręku, z siekierą, niż tam...

Szedł jak upiór, wrzeszczący upiór, po wszystkich piętrach i sieniach, póki nie nadbiegła straż.

— Bracia! Pędzą do rowów nago i strzelają w plecy. Zasypują doły, a krew płynie po polu. Jak rzadkie błoto. Krew występuje na tych mogiłach. Ziemia rusza się na tych mogiłach. Ranni duszą się jak bydlęta w tych mogiłach. Żydówki i Żydzięta zasypują żywcem... Oni mają taki dym. Oni mają taki ogień. Duszą i palą. Stawiają wielkie piece. Żydami palą w tych piecach. Pod niebo bije dym, wszędzie widać ten dym... Lo-jamisz ammud heonon jomam weammud haesz lojla lifnej haom. Żydzi, pamiętajcie!

Patrol żandarmerii i tłum granatowych biegł, a światła latarek kołysały się, myszkowały po ścianach, oknach i bruku. Klęli. Wuj Gedali trzy piętra wyżej szeptem powtarzał stare słowa i zaciskał mocno powieki.

— Lo-jamisz ammud heonon jomam...

Stał przeszyty smugami świateł i krzyczał. Nie krył się, nie uciekał. Dopadli go wreszcie, zaciągnęli w kąt podwórza i wśród przekleństw zatłamsili pod śmietnikiem, bez jednego strzału; jeszcze długo płaski, zakrzepły we krwi, mały kłębek szmat leżał tam na betonie.

Niemcy zostawili szaulisa i duży zapas amunicji. Nie można było oka zmrużyć; strzelał do okien, tłukąc ostatnie szyby. Do środka nie wchodził — na każdy szmer odwracał się, wołał coś niewyraźnie w mrok, aby dodać sobie otuchy, i pruł z automatu świetlnymi kulami. Czego się bał? Do rana trzymał w bramie straż. A oni musieli pozostać na miejscu jeszcze noc i dzień, żywiąc się chlebem z worka Ajzena, którego już nie było między nimi.

Tam, na dole, mieszkańcy małej dzielnicy opuszczali domy. W biały dzień, mrużąc oczy wypełzali, z ciemnych kryjówek zniechęceni uciekinierzy i wlekli się grupkami przez miasto. Rewidowani, nieśmiało podnosili ręce w górę, odwracali twarze w bok. Dołączali karnie do kolumny. Za murem, wzdłuż granicy getta, na otwartych balkonach i w sieniach tkwili od świtu na posterunkach Łotysze, śledząc z wysoka trasę, wyloty ulic i tłum. Sennie kiwali się nad karabinami, znienacka oddawali strzały do idących na Umschlagplatz327. Linii straży było parę; jedna, rozciągnięta koło mijanych bram, nie dopuszczała do ucieczki w bok; druga otaczała ruchomą eskortą kolumnę. W szeregach kolumny krążyły patrole, rewidujące w pośpiechu kobiety i mężczyzn. A pomiędzy łańcuchem konwoju i posterunkami uwijali się na strzeżonych i pustych chodnikach żółci, granatowi, łącznicy biegnący z meldunkami od podoficerów na całej trasie przemarszu. Esesmani (i psy na smyczy) trzymali się w pewnej odległości. Pędzeni miastem ludzie mieli twarze łagodne i tępe, a kiedy posuwali się tak objuczeni na Stawki, żadna skarga nie padła z tłumu.

Koło południa zwinięto posterunki, ruch ustał. Na zaśmieconej ulicy zatrzymali się ostatni żandarmi; któryś z nich zdjął hełm, otarł pot z czoła i rozglądał się w roztargnieniu po cichym, pustym zaułku. Głosy pędzonych docierały ledwo-ledwo, gdzieś z Leszna. Po przejściu ludzi ciasna uliczka zasłana była porzuconymi w drodze bagażami. Żandarm obejrzał się ukradkiem. Obracał podniesiony z ziemi ręcznik.

— Śmieszne, co? O czym to ludzie myślą, kiedy idą na śmierć. A obeszło się bez jednego strzału.

— Tak, tak, za dwie godziny ta cała hałastra — śmiał się inny

1 ... 46 47 48 49 50 51 52 53 54 ... 58
Idź do strony:

Darmowe książki «Chleb rzucony umarłym - Bogdan Wojdowski (biblioteka naukowa online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz