Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖
Josef Conrad ukończył Zwycięstwo kilka miesięcy przed wybuchem I wojny światowej. We wstępie uznał za stosowne usprawiedliwiać ten tytuł, być może nazbyt patetyczny w odniesieniu do fabuły.
Zwycięstwo jest bowiem bardzo kameralną opowieścią, w dużej części rozgrywającą się na wyspie, na której schronił się Heyst — dżentelmen, dziwak i pesymista — oraz uratowana przez niego dziewczyna. Spokój tego miejsca zakłóca wizyta trójki przestępców, przekonanych że Heyst jest w posiadaniu skarbu. Conrad nie spieszy się przy tym z rozstrzygnięciem konfliktu, powoli prezentując różnorakie reakcje bohaterów na zagrożenie. W napiętej atmosferze, w której każda z postaci ma własne, nieujawnione cele, dochodzi w końcu do tragedii.
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Pan Jones, strzeliwszy ponad ramieniem Heysta, uznał za stosowne zemknąć. Jak przystało widmu, znikł z werandy bez najlżejszego szelestu. Heyst wszedł, potykając się, do pokoju i rozejrzał się wokoło. Wszystkie przedmioty — książki, połysk starego srebra znany mu z dzieciństwa i nawet portret na ścianie — wszystko wydało mu się mgliste i nierealne. Doznał wrażenia, że te przedmioty są niemymi wspólnikami w niesłychanym spisku, który rozegrał się we śnie; że — on, Heyst — ocknął się właśnie z uczuciem, iż nigdy już nie będzie mógł zamknąć oczu. Zmusił się ze zgrozą do spojrzenia na Lenę. Siedziała wciąż na krześle, pochyliwszy nisko nad kolanami twarz ukrytą w dłoniach. Heyst przypomniał sobie nagle Wanga. Jakie to wszystko stało się jasne i jakie niesłychanie zabawne!
Lena wyprostowała się z wolna i oparła o poręcz krzesła; odjąwszy ręce od twarzy, przycisnęła je do piersi, jakby się czuła wzruszona do głębi widokiem Heysta, który stał wpatrzony w nią z ponurą ciekawością i zgrozą. Byłby poczuł dla niej litość, gdyby nie tryumfujący wyraz jej twarzy, który wstrząsnął nim i wytrącił go z równowagi. Zaczęła mówić z radosnym uniesieniem:
— Wiedziałam, że wrócisz w porę! Jesteś ocalony. Ja to zrobiłam! Nigdy, nigdy nie byłabym dopuściła — — Głos jej zamarł, a oczy promieniały ku niemu jak słońce przez mgłę. — Nie dopuściłabym nigdy, aby mi go odebrał. Mój ukochany!
Schylił poważnie głowę i rzekł swym uprzejmym, heystowskim tonem:
— Postępowanie twoje było zapewne instynktowne. Kobiety mają swoją własną broń. A ja byłem bezbronny — widzę teraz, że byłem bezbronny przez całe życie. Możesz chlubić się swoją zaradnością i głęboką znajomością swej natury; ale powiedziałbym, że tamta druga postawa, pełna wstydu, miała swój urok. Bo jesteś pełna uroku!
Uniesienie znikło z jej twarzy.
— Nie trzeba, abyś teraz ze mnie żartował. Dziękowałam właśnie Bogu z głębi grzesznego serca, że potrafiłam to zrobić — że darował mi ciebie w ten sposób, o ukochany! mój jedyny, mój — nareszcie!
Patrzył w nią jak oszalały. Zaczęła się nieśmiało przed nim usprawiedliwiać, że nie usłuchała jego wskazówek. Każdy ton czarownego jej głosu ranił go dotkliwie i z bólu trudno mu było zrozumieć jej słowa. Odwrócił się od niej; ale nagłe załamanie się jej głosu i dziwne zająknięcie sprawiło, że się obejrzał. Na białej szyi Leny blada twarz zwisła jak kwiat na łodydze, więdnący w okrutnej posusze. Spojrzał na nią z bliska z zapartym oddechem, i wydało mu się, że czyta jakąś straszną wieść w jej oczach. W chwili gdy powieki jej opadły jak pod naciskiem niewidzialnej siły, porwał ją z krzesła i nie zwracając uwagi na niespodziany, metaliczny brzęk, który rozległ się na podłodze, poniósł ją do drugiego pokoju. Przeraziła go bezwładność jej ciała. Złożył ją na łóżku; wybiegłszy, chwycił ze stołu czteroramienny kandelabr i rzucił się z powrotem, zdzierając wściekłym targnięciem kotarę, która kołysała się przed nim bez sensu; ale postawiwszy kandelabr na stoliku obok łóżka, stanął bezczynnie. Zdawało mu się, że nic tu już zrobić nie można. Objął ręką brodę i patrzył ze skupieniem na spokojną jej twarz.
— Czy tym została zraniona? — zapytał Davidson, którego Heyst ujrzał nagle obok siebie ze sztyletem Ricarda w ręku. Heyst nie dał poznać ani słowem, że poznaje Davidsona lub dziwi się jego obecności; rzucił tylko na niego spojrzenie pełne niewypowiedzianej zgrozy i jakby tknięty nagłą furią zaczął rozrywać stanik Leny. Leżała bez czucia pod jego rękami. Wówczas jęknął tak przejmująco, że Davidson wzdrygnął się w duszy; była to ciężka skarga człowieka, który pada ugodzony w ciemnościach.
Stali obaj ramię w ramię, patrząc ponuro na mały, czarny otwór, przebity przez kulę Jonesa pod krągłą piersią o białości olśniewającej i jakby świętej. Pierś ta wznosiła się i opadała nieznacznie — tak nieznacznie, że tylko kochające oczy mogły w niej odkryć słabe tętno życia. Heyst krążył bezgłośnie po pokoju z twarzą spokojną, lecz zmienioną nie do poznania; zwilżył ręcznik i położył go na małej ranie; nie było tam prawie śladu krwi, która by mogła skazić czar i powab tego śmiertelnego ciała.
Powieki Leny drgnęły. Rozejrzała się sennie, pogodnie, jakby była tylko zmęczona wysiłkiem, któremu zawdzięczała olbrzymie zwycięstwo odniesione w służbie miłości: wydarcie żądła śmierci. Ale oczy jej otworzyły się szeroko na widok sztyletu Ricarda, łupu zdobytego na pokonanej śmierci, który Davidson trzymał wciąż machinalnie.
— Dajcie mi to! — wyrzekła. — To moje.
Davidson złożył symbol zwycięstwa w jej słabe dłonie, wyciągnięte do niego niewinnym ruchem dziecka sięgającego po zabawkę.
— To dla ciebie — wyszeptała, zwracając oczy na Heysta. — Nie zabijaj nikogo.
— Nie zabiję! — rzekł Heyst, biorąc sztylet i kładąc go jej ostrożnie na piersiach w chwili, gdy ręce jej opadały bezsilnie.
Słaby uśmiech znikł z wyrazistych warg Leny, a głowa osunęła się głębiej w poduszki, przybierając majestatyczną bladość i nieruchomość marmuru. Ale po rysach, które zdawały się zastygać już na zawsze w swej nowej piękności, przebiegło straszne, choć lekkie drżenie. Spytała głośno ze zdumiewającą siłą:
— Co mi jest?
— Jesteś ranna, kochanie — rzekł Heyst spokojnym głosem. Davidson odwrócił się przy tych słowach i oparł czoło o słup w nogach łóżka.
— Ranna? To też zdawało mi się, że mnie coś uderzyło.
Grzmot przestał wreszcie warczeć nad Samburanem i świat materialnych kształtów już się nie wstrząsał w blasku wynurzających się gwiazd. Duch Leny, gotów już spod nich ulecieć, radował się swym tryumfem, wierząc w zwycięstwo odniesione nad śmiercią.
— Już nigdy — szepnęła. — Już nigdy tak nie będzie! Ukochany mój — zawołała słabym głosem — uratowałam cię! Dlaczego nie weźmiesz mnie w ramiona i nie uniesiesz daleko od tej głuszy?
Heyst pochylił się nisko nad Leną, klnąc swą przesubtelnioną duszę, której szatański krytycyzm wobec życia zatrzymywał nawet w tej chwili szczery okrzyk miłości na ustach. Nie śmiał dotknąć Leny, a ona nie miała już siły zarzucić mu rąk na szyję.
— Któż inny byłby to zrobił dla ciebie? — szepnęła przejęta dumą.
— Nikt na świecie — odpowiedział szeptem z nieukrywaną rozpaczą.
Usiłowała się podnieść, ale udało jej się tylko dźwignąć trochę głowę z poduszki. Heyst pośpieszył wsunąć ramię pod jej kark lękliwym i łagodnym ruchem. Poczuła od razu ulgę jak po pozbyciu się nieznośnego ciężaru, i cieszyła się, że zdjął z niej niezmierne znużenie, które ją zmogło po bohaterskim czynie. W radosnym uniesieniu ujrzała się w czarnej sukni na łóżku, ogarnięta wielkim spokojem, i jego widziała nad sobą, jak pochylał się z żartobliwym uśmiechem, gotów ponieść ją w silnych ramionach i zawrzeć na zawsze w najskrytszej głębi serca. Zachwyt przeniknął całą jej istotę, przejawiając się uśmiechem niewinnej, dziewczęcej radości; i z tą niebiańską jasnością na wargach wydała ostatnie tchnienie w porywie tryumfu, szukając oczu ukochanego w mrokach śmierci.
— Tak, ekscelencjo — rzekł Davidson swym spokojnym głosem — więcej ludzi zginęło w tej całej historii — mam na myśli białych — niż poległo żołnierzy w niejednej z bitew ostatniej wojny Aczyńskiej.
Davidson rozmawiał z ekscelencją, ponieważ wypadki, które nazywano ogólnie „tajemnicą Samburanu”, wzbudzały na archipelagu taką sensację, że nawet ludzie z najwyższych sfer pragnęli poinformować się u źródła. Davidson został wezwany na audiencję przez wysokiego urzędnika, który odbywał właśnie objazd.
— Pan znał dobrze zmarłego barona Heysta?
— Właściwie to nikt z tutejszych ludzi nie może się pochwalić, że znał go dobrze — rzekł Davidson. — To był dziwny człowiek. Wątpię, czy on sam zdawał sobie z tego sprawę, jaki jest dziwny. Ale wszyscy wiedzieli, że czuwam nad nim z życzliwością. Dlatego też doszło mnie ostrzeżenie, które sprawiło, że zawróciłem z drogi w środku podróży i popłynąłem do Samburanu; ale, niestety, przybyłem już za późno.
Nie rozwodząc się nad tym szeroko, Davidson wyjaśnił dygnitarzowi słuchającemu go z uwagą, że pewna kobieta, żona niejakiego Schomberga, właściciela hotelu, usłyszała jak dwóch rzezimieszków-szulerów wypytywało jej męża o dokładne położenie wyspy. Doszło jej uszu tylko kilka słów tyczących się sąsiedniego wulkanu, ale to wystarczyło, aby obudzić jej podejrzenia, „którymi”, ciągnął Davidson, „podzieliła się ze mną, ekscelencjo. Okazało się, że te podejrzenia były aż nadto słuszne!”
— To bardzo sprytnie ze strony tej kobiety — zauważył wielki człowiek.
— Ona jest daleko sprytniejsza, niż ludzie na ogół przypuszczają — rzekł Davidson.
Ale powstrzymał się od wyjawienia właściwej przyczyny, która pobudziła władze umysłowe pani Schomberg. Biedna kobieta bała się śmiertelnie, aby Lena nie znalazła się znowu w pobliżu zadurzonego Wilhelma. Davidson powiedział tylko ekscelencji, że niepokój Schombergowej i jemu się udzielił; wyznał także, iż w drodze na Samburan ogarnęły go wątpliwości, czy podejrzenia jej są ugruntowane.
— Dostałem się w jedną z tych głupich burz, które krążą często koło wulkanu, i z trudnością przybiłem do brzegu — opowiadał Davidson. — Musiałem wjechać wolniutko i prawie po omacku do Zatoki Diamentów. Zdaje mi się, że nikt nie byłby mógł usłyszeć jak spuszczałem kotwicę, nawet gdyby mnie oczekiwano.
Przyznał, że powinien był wysiąść natychmiast; ale na brzegu panowała zupełna ciemność i spokój absolutny. Zawstydził się swej impulsywności. Jakby to głupio wyglądało, gdyby obudził człowieka wśród nocy tylko po to, aby go zapytać, jak się miewa! A przy tym, wobec tego że na wyspie przebywała kobieta, obawiał się by Heyst nie uznał jego wizyty za niczym nieusprawiedliwione natręctwo.
Pierwszą oznaką, świadczącą że dzieje się coś niedobrego, była wielka, biała łódź z trupem bardzo kudłatego człowieka, niesiona prądem i obijająca się o kadłub parowca. Davidson spostrzegł ją i, nie tracąc już czasu, wysiadł natychmiast na brzeg — sam, naturalnie, przez delikatność.
— Przyszedłem w samą porę, aby być przy śmierci tej biednej dziewczyny, opowiadałem już o tym ekscelencji — ciągnął Davidson. — Nie będę mówił, co działo się potem z Heystem. Rozmawiał ze mną. Zdaje się, że jego ojciec miał lekkiego bzika i przewrócił w głowie synowi jeszcze w czasach wczesnej młodości. Ciekawy był człowiek z tego Heysta. Ostatnie słowa, które powiedział do mnie, gdy wyszliśmy na werandę, były:
— „Ach, panie Davidson — biada człowiekowi, którego serce nie nauczyło się za młodu ufać, kochać — i pokładać w życiu nadzieję!”
— Gdy staliśmy tam, chwilę przedtem, nim go opuściłem — powiedział mi bowiem, że chce pozostać sam ze swoją zmarłą — usłyszeliśmy burkliwy głos, wołający od strony krzaków porastających wybrzeże:
— „Czy to pan, proszę pana?”
— „Tak, to ja”.
— „Ojej! Myślałem, że ten łotr skończył już z panem. Stanął dęba i o mało co nie dał mi rady. Od tej chwili skradałem się tędy i owędy, szukając pana”.
— „A ja tu jestem” — wrzasnął nagle drugi głos, po czym rozległ się strzał.
— „Tym razem nie chybił go” — rzekł do mnie Heyst z goryczą i odszedł do pokoju.
— Wróciłem na pokład, tak jak Heyst sobie tego życzył. Nie chciałem być natrętem wobec jego cierpienia. Później, około piątej rano, kilku z moich majtków przybiegło do mnie z krzykiem, że pali się na wybrzeżu. Wylądowałem natychmiast, naturalnie. Główny dom był w ogniu. Żar nie pozwolił nam się zbliżyć. Pozostałe dwa domki zapaliły się jeden za drugim jak łuczywo. Do samego popołudnia nie można było posunąć się dalej niż do końca pomostu u brzegu.
Davidson westchnął spokojnie.
— Pan chyba jest pewien, że baron Heyst nie żyje?
— Jest już tylko popiołem, ekscelencjo — rzekł Davidson, sapiąc z lekka — i on, i ta dziewczyna. Rozmyślanie nad martwym jej ciałem było pewnie nad jego siły — a ogień wszystko oczyszcza. Chińczyk, o którym mówiłem ekscelencji, pomagał mi na drugi dzień w poszukiwaniach, gdy zgliszcza nieco ochłodły. To, co znaleźliśmy, upewniło nas o losie Heysta. Ten Chińczyk to nie jest zły człowiek. Powiedział mi, że szedł lasem za Heystem i za dziewczyną z litości — a także i przez ciekawość. Potem obserwował domek Heysta, póki nie zobaczył, że Heyst wychodzi po obiedzie i że Ricardo wraca sam. Gdy tak kręcił się naokoło domku, przyszło mu na myśl, że lepiej puścić łódź z prądem, aby te łotry nie dostały się drogą okrężną do wsi — przez wodę i nie zaatakowały mieszkańców od strony morza strzałami z rewolwerów i karabinów. Uważał, że te diabły zdolne są do wszystkiego. Więc ruszył spokojnie wzdłuż pomostu, a gdy wskoczył do łodzi, by ją odczepić, kudłaty człowiek, który prawdopodobnie w niej drzemał, porwał się z miejsca, warcząc — i wówczas Wang zastrzelił go. Potem odepchnął łódź tak daleko, jak tylko mógł — i odszedł.
Nastąpiła pauza. Wkrótce Davidson podjął znów spokojnym tonem:
— Niech Bóg zaopiekuje się tym, co ogień oczyścił. Wiatr i deszcz zajmą się popiołami. Trupa tego pomocnika, czy sekretarza — czy jak tam się nazywał ten wstrętny łotr — zostawiłem gdzie padł, aby puchł i gnił w słońcu. Jego zwierzchnik strzelił mu prosto w serce. Potem ten Jones poszedł zapewne na pomost, aby zobaczyć, co się dzieje z łodzią i z tym kudłatym sługą. Prawdopodobnie musiał wpaść do wody przypadkiem — a może i nie przypadkiem. Łódź i człowiek jego przepadli; przekonał się, że został sam, że sprawki jego wykryte, że dostał się w potrzask. Któż to wie? Woda jest w tym miejscu bardzo przejrzysta; widziałem go zwiniętego w kłębek na dnie między dwoma palami. Wyglądał jak kupa kości w niebieskim jedwabnym worku, z którego sterczały tylko nogi i głowa. Wang ucieszył się bardzo, kiedyśmy go znaleźli. Oświadczył, że teraz niebezpieczeństwo już minęło i wybrał się zaraz na drugą stronę wzgórza, aby sprowadzić z powrotem
Uwagi (0)