Darmowe ebooki » Powieść » Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖

Czytasz książkę online - «Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad



1 ... 37 38 39 40 41 42 43 44 45 ... 50
Idź do strony:
siedzi na łóżku polowym jak krawiec na desce, ze skrzyżowanymi nogami i plecami wspartymi o ścianę.

— Proszę pana! Nie powie mi pan przecież, że się pan nudzi?

— Nie, nie nudzę się. Gdzież u diabła siedziałeś tyle czasu?

— Śledziłem — pilnowałem — myszkowałem. Cóż bym mógł robić innego. Wiedziałem, że pan ma towarzystwo. Czy pan się z nim rozmówił?

— Rozmówiłem się — mruknął pan Jones.

— Ale tak na czysto?

— Nie. Żałowałem, że ciebie nie ma. Włóczysz się gdzieś przez cały ranek i wracasz bez tchu. Cóż to znów znaczy?

— Nie zmarnowałem czasu — rzekł Ricardo. — Nic się takiego nie stało. Może... może rzeczywiście biegłem trochę za prędko. — Dyszał wciąż głośno, ale nie z powodu szybkiego biegu; wrzał cały od kłębiących się myśli i uczuć długo tłumionych, które wyzwoliły się teraz pod wpływem rannej przygody. Odchodził prawie od zmysłów. Gubił się w labiryncie groźnych i ponętnych możliwości. — Więc rozmowa trwała długo? — spytał, aby zyskać na czasie.

— Niech cię wszyscy diabli! Czy słońce nie pomieszało ci we łbie? Dlaczego wytrzeszczasz na mnie oczy jak bazyliszek?

— Przepraszam pana bardzo. Nie czułem, że wytrzeszczam oczy — usprawiedliwiał się dobrodusznie Ricardo. — To przeklęte słońce mogłoby nadwerężyć czaszkę jeszcze grubszą od mojej. Pali, bo pali. Uf! Za co pan ma człowieka — za salamandrę?

— Powinieneś był tu zostać — rzekł pan Jones.

— Czy ta bestia chciała stanąć dęba? — spytał szybko Ricardo z prawdziwym niepokojem. — Toby było fatalne. Trzeba obchodzić się z nim jak z jajkiem jeszcze najmniej parę dni. Mam swój plan. Tak mi się zdaje, że w parę dni wyszperam mnóstwo rzeczy.

— Tak? A jakim sposobem?

— No naturalnie, że śledząc go — odrzekł z wolna Ricardo.

Pan Jones odmruknął:

— To nic nowego. Ciągle tylko śledzisz. A może byś się tak trochę pomodlił?

— Ha! ha! ha! To znakomite! — wybuchnął śmiechem sekretarz, patrząc w szefa osowiałym wzrokiem.

Pan Jones porzucił niedbale ten temat.

— No, możesz liczyć przynajmniej na dwa dni — rzekł.

Ricardo przyszedł do siebie. Oczy błysnęły mu rozkosznie.

— Już my damy sobie z tym radę — prędko — gładko — jak się patrzy, niech mi pan tylko zaufa!

— Przecież ci ufam — rzekł Jones. — To także i twój interes.

I rzeczywiście Ricardo był szczery w swych zapewnieniach. Liczył teraz z pewnością na powodzenie. Ale nie mógł wyjawić, że zyskał sprzymierzeńca w nieprzyjacielskim obozie. Niepodobna było powiedzieć szefowi o dziewczynie. Diabli wiedzą, jak by postąpił, dowiedziawszy się, że kobieta jest w to wmieszana. A przy tym jak zacząć takie zwierzenia? Nie mógł wyznać prawdy o swoim nagłym wybryku.

— Damy sobie radę, proszę pana — rzekł z doskonale udaną wesołością. Czuł porywy strasznej radości, która rozpierała mu serce, paląca jak podżegany płomień.

— Musimy sobie poradzić — wyszeptał pan Jones. — Ta robota, mój Marcinie, nie jest wcale podobna do naszych dawnych kawałów. Mam co do niej szczególne uczucie. To zupełnie inna sprawa. To jak gdyby próba.

Zachowanie zwierzchnika wywarło wrażenie na Ricardzie; zauważył w nim po raz pierwszy coś w rodzaju namiętności. A także wyraz: próba, którego pan Jones użył, uderzył go jako szczególnie znaczący. Było to ostatnie słowo, które zostało wypowiedziane podczas tej rannej rozmowy. Zaraz potem Ricardo wyszedł z pokoju. Nie mógł usiedzieć na miejscu. Nie pozwalało mu na to uniesienie, w którym nieporównana słodycz zlewała się z dzikim triumfem. Myśli jego były zmącone. Chodził po werandzie tam i z powrotem do późnego popołudnia, zerkając na tamtą willę za każdym razem gdy skręcał, doszedłszy do balustrady. Willa wyglądała na niezamieszkaną. Raz czy dwa zatrzymał się nagle i spojrzał na lewy sandał. Roześmiał się przy tym głośno. Podniecenie jego wciąż wzrastało, tak że się w końcu zaniepokoił. Objął rękami balustradę i stał spokojnie, uśmiechając się nie do swych myśli, lecz do życia, które tętniło w nim potężnie. Dał się ponosić swym uczuciom z beztroską, a nawet z lekkomyślnością. Czuł, że przestaje dbać o wszystkich ludzi, przyjaciół czy wrogów. W tej chwili posłyszał głos pana Jonesa, wołający go z pokoju. Cień padł na twarz sekretarza.

— Jestem, proszę pana — odpowiedział; ale upłynęła jeszcze chwila, nim zdecydował się wrócić.

Zastał szefa na nogach. Pan Jones znudził się bezużytecznym leżeniem; smukła jego postać błądziła po pokoju. Zatrzymał się nagle.

— Rozważałem właśnie projekt, który mi poddałeś, Marcinie. Na razie nie uznałem go za praktyczny; ale po namyśle doszedłem do przekonania, że można by jednak zaproponować temu człowiekowi partię kart. To wcale72 dobry sposób, aby dać mu do zrozumienia, że nadeszła chwila porachunku. To byłoby mniej... jakby to powiedzieć... mniej pospolite. On zrozumie, co to ma znaczyć. To niezły sposób zabrania się do interesu — który sam przez się jest brutalny, mój Marcinie; tak, brutalny.

— Pan chce oszczędzić mu przykrości? — zadrwił sekretarz tak gorzkim tonem, że pan Jones szczerze się zdumiał.

— Jak to, przecież to była twoja myśl, u diabła!

— A czy ja mówię, że nie moja? — odparł nadąsany Ricardo. — Ale mam już potąd tego pełzania na brzuchu. Dość tego! Muszę wydostać dokładne wskazówki gdzie trzyma łup, a potem go dźgnę. Na nic więcej nie zasłużył.

Zbudzone namiętności Ricarda pożądały zarówno krwi jak i czułości; tak, czułości. Coś w rodzaju tkliwego niepokoju przenikało mu i łagodziło serce, gdy myślał o dziewczynie, ulepionej z tej samej co i on gliny. A jednocześnie zazdrość zaczęła go kąsać z chwilą, gdy obraz Heysta wdarł się w jego namiętne marzenia o szczęściu.

— Twoja brutalna dzikość jest wprost ordynarna, mój Marcinie — rzekł pan Jones z pogardą. — Nie rozumiesz nawet, o co mi chodzi. Chcę się nim trochę pobawić. Spróbuj tylko wyobrazić sobie nastrój takiej gry! ten człowiek z kartami w ręku — co za krwawa ironia! Cieszę się z tego zawczasu. Tak, każę mu przegrywać pieniądze, zamiast zmusić go do oddania ich. Ty, naturalnie, zastrzeliłbyś go od razu, ale ja będę się rozkoszował tym wyrafinowanym szyderstwem. To człowiek z najlepszego towarzystwa. Ludzie, którzy wyszczuli mnie z mojej sfery, bardzo byli do niego podobni. Jaki wściekły będzie i jaki upokorzony! Przeżyję z pewnością rozkoszne chwile, obserwując go przy grze.

— A jeżeli stanie dęba? Ta zabawa może mu się nie spodobać.

— Życzę sobie, abyś był przy tym obecny — zauważył pan Jones spokojnie.

— Jeśli mi pan tylko pozwoli dźgnąć go albo rozpruć mu brzuch, kiedy uznam za stosowne, to i owszem, niech pan używa. Nie będę panu przeszkadzał.

VII

W tym właśnie punkcie rozmowy Heyst przeszkodził panu Jonesowi i jego sekretarzowi; przyszedł ostrzec ich przed Wangiem, jak o tym Lenie opowiedział. Kiedy ich opuścił, spojrzeli jeden na drugiego w milczącym zdumieniu. Pan Jones odezwał się pierwszy:

— Marcinie!

— Słucham pana.

— Co to ma znaczyć?

— Jakiś podstęp. Niech mnie diabli wezmą, jeżeli wiem, o co chodzi!

— To nie na twój rozum? — zapytał sucho pan Jones.

— Nic innego, tylko piekielna jego bezczelność — warknął sekretarz. — Pan nie wierzy przecież w tę bajkę o Chińczyku? To nieprawda.

— Nie tylko prawda ma dla nas znaczenie. Chodzi o to, dlaczego przyszedł opowiedzieć nam tę bajkę?

— Czy pan myśli, że chciał nas przestraszyć? — spytał Ricardo.

Pan Jones spojrzał nań spode łba w zamyśleniu.

— Ten człowiek wyglądał na zgryzionego — mruknął jakby do siebie. — A jeśli Chińczyk rzeczywiście go okradł? Ten człowiek wyglądał na bardzo zgryzionego.

— To są wszystko podstępy, proszę pana — oświadczył poważnie Ricardo, gdyż przypuszczenie szefa psuło mu szyki i tym samym nie nadawało się do podtrzymania. — Czyżby on mógł tak dalece wtajemniczyć Chińczyka w swoje sprawy, aby umożliwić mu kradzież? — dowodził gorąco. — O czym jak o czym, ale przecież o tym interesie trzymałby język za zębami. Tam wchodzi w grę co innego. Ale co?

— Ha, ha, ha! — rozległ się upiorny, zgrzytliwy śmiech pana Jonesa. — Nie byłem jeszcze nigdy w takiej śmiesznej sytuacji — ciągnął grobowym, jednostajnym głosem. — To ty, Marcinie, wciągnąłeś mnie w to wszystko. Ale i moja w tym wina. Powinienem był — tylko że doprawdy zanadto byłem znudzony, żeby pomyśleć nad tym rozsądnie. A twojemu sądowi wierzyć nie można. Jesteś raptus!

Z ust Ricarda wydarło się przekleństwo pełne żalu. Szef mu nie wierzy! Nazywa go raptusem! Był prawie bliski płaczu.

— Proszę ja pana, odkąd wyleli nas z Manili, słyszałem jak pan mówił więcej niż ze dwadzieścia razy, że trzeba nam dużo forsy, żeby obrobić wschodnie wybrzeże. Ciągle mi pan powtarzał, że na początek musimy grubo przegrać, aby wciągnąć jak się patrzy wszystkich tych urzędników i obwiesiów portugalskich. Przecież pan wciąż się martwił, skąd by wygrzebać porządny kawał grosza! Dużo by nam pomogło kwaszenie się w tym zgniłym mieście holenderskim i gra po dwa pensy z przeklętymi dziadowskimi urzędnikami z banku i tym podobną hołotą. No więc sprowadziłem pana tutaj, gdzie można dobrać się do gotówki — i to grubej — dodał przez zaciśnięte zęby.

Zapadło milczenie. Każdy z nich patrzył w inny kąt pokoju. Nagle pan Jones tupnął lekko i skierował się ku drzwiom. Ricardo dopędził go na dworze.

— Niech pan się oprze na moim ramieniu — poprosił łagodnie, lecz stanowczo. — Nie trzeba zdradzać naszej gry. Chory człowiek może wyjść sobie na dwór po zachodzie słońca, żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. O tak, doskonale. Ale dokąd pan chce iść? I dlaczego pan wyszedł?

Pan Jones zatrzymał się.

— Doprawdy, że sam nie wiem — wyznał głuchym szeptem, patrząc z natężeniem w stronę willi Numeru Pierwszego. — To nie ma żadnego sensu — oświadczył jeszcze ciszej.

— Wróćmy lepiej, proszę pana — zaproponował Ricardo. — Ale cóż to znowu? Te zasłony nie były przedtem spuszczone. Założę się, że ta chytra, przebiegła, knująca bestia szpieguje nas spoza nich.

— Czemu byśmy nie mieli tam pójść i przekonać się, co w trawie piszczy? — rzekł pan Jones niespodzianie. — Będzie musiał się z nami rozmówić.

Ricardo opanował się i nie drgnął z przerażenia, lecz przez chwilę nie mógł dobyć głosu. Tylko instynktownie przycisnął do boku rękę szefa.

— Nie, proszę pana. I cóż by pan mógł mu powiedzieć? Chce pan dogrzebać się prawdy w jego kłamstwach? Jakże pan go zmusi do gadania? Jeszcze nie czas dobierać mu się do skóry. Chyba pan nie myśli, że będę się ociągał z robotą? Chińczyka zastrzelę naturalnie jak psa, gdy go tylko spostrzegę, ale co się tyczy tego przeklętego Heysta, godzina jego jeszcze nie wybiła. W tej chwili jestem rozsądniejszy od pana. Wracajmy do domu. Przecież jesteśmy tu wystawieni na niebezpieczeństwo. Gdyby tak przyszło mu do głowy strzelić do nas! To przecież nieobliczalny, fałszywy tchórz!

Pan Jones dał sobie przemówić do rozsądku i wrócił do pokoju. Sekretarz pozostał jednak na werandzie — rzekomo aby zobaczyć, czy Chińczyk gdzie się nie kręci; w tym wypadku postanowił posłać mu kulę z daleka, nie dbając o skutki. W gruncie rzeczy zaś został na werandzie, bo chciał być sam, poza polem widzenia zapadłych oczu szefa. Poczuł sentymentalną potrzebę zatopienia się w samotnych marzeniach. Tego ranka zaszła wielka zmiana w panu Ricardo. Ta cała strona jego istoty, którą trzymał w uśpieniu z przezorności, z musu, a także i przez posłuszeństwo, zbudziła się teraz, przeobrażając jego myśli i wytrącając go z równowagi perspektywą tak oszałamiających skutków, jak na przykład możliwość starcia z szefem. Ukazanie się potwornego Pedra z nowinami wyrwało Ricarda z rozmarzenia, przeplatanego przeczuciem grożących powikłań. Kobieta? Otóż to właśnie, jest na wyspie kobieta; i to zmienia zasadniczo sytuację. Odprawiwszy Pedra, stał zatopiony w myślach, śledząc białe hełmy Heysta i Leny, które znikły niebawem w zaroślach.

— Dokądże oni tak wędrują? — pytał się siebie.

Odpowiedź nasunięta przez niezmierny wysiłek myśli brzmiała: aby się spotkać z Chińczykiem. Ricardo nie wierzył bowiem w dezercję Wanga. To była kłamliwa bajka, potrzebna im do niebezpiecznego spisku. Heyst obmyślił widać jakąś nową taktykę. Ale Ricardo był pewien, że ma sprzymierzeńca w dziewczynie — w tej dziewczynie pełnej odwagi, rozsądku i sprytu — sprzymierzeńca tego samego, co i on, pokroju!

Wrócił prędko do willi. Pan Jones siedział znów w głowach łóżka, skrzyżowawszy nogi i oparłszy się plecami o ścianę.

— Coś nowego?

— Nic, proszę pana.

Ricardo krążył po pokoju jak gdyby nie miał żadnych trosk i zaczął podśpiewywać urywki jakichś melodyj. Usłyszawszy to, pan Jones podniósł złośliwe brwi. Sekretarz ukląkł przed starą skórzaną walizą, pogrzebał w niej i wydobył małe lusterko. Zaczął przypatrywać się swojej fizjognomii73 w milczącym skupieniu.

— Chyba się ogolę — zadecydował, wstając.

Rzucił ukośne spojrzenie na pana Jonesa; powtórzyło się to kilka razy podczas golenia, które nie trwało długo. Skończywszy tę operację, Ricardo wciąż jeszcze spoglądał ukradkiem na szefa, spacerując po pokoju i nucąc urywki nieznanych jakichś melodii. Pan Jones siedział zupełnie nieruchomo; zacisnął cienkie wargi, oczy zaszły mu mgłą. Twarz jego wyglądała jak rzeźba.

— Więc pan chce spróbować szczęścia w grze z tym tchórzem? — rzekł Ricardo, zatrzymując się nagle i zacierając ręce.

Pan Jones nie zdradzał żadnym znakiem, że go słyszy.

— No i dlaczegoż by nie? Można sobie urządzić ten eksperyment. Pamięta pan, w tym meksykańskim mieście — jak to się ono nazywało? — tego bandytę, którego schwytali w górach i skazali na rozstrzelanie? Grał w karty przez pół nocy z klucznikiem i szeryfem. Przecież

1 ... 37 38 39 40 41 42 43 44 45 ... 50
Idź do strony:

Darmowe książki «Zwycięstwo - Joseph Conrad (czytać książki online za darmo txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz