Darmowe ebooki » Powieść » Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie można czytać książki za darmo txt) 📖

Czytasz książkę online - «Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie można czytać książki za darmo txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz



1 ... 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43
Idź do strony:
przed pałacem ustawiono beczki ze smołą oraz długie stoły dla chłopów, zaś na werandzie dla gości. Wojewoda żartował, że Dyzma będzie musiał zatańczyć z przodownicą, czyli ze żniwiarką samowiązałką.

— To zastanawiające — dodał — jak niesłychanie szybko mechanizacja wywraca wszelkie tradycje. Takie na przykład dożynki dziś straciły rację istnienia.

— To smutne — powiedziała Nina.

— Tak, zgadzam się z panią, ale jednak prawdziwe.

— A czym się to wszystko skończy — westchnął siwy pan Rojczyński, sąsiad Koborowa. — Istne szaleństwo: maszyny nie tylko wulgaryzują nasze życie, odbierają mu piękno, lecz i samego człowieka wypierają.

— Kto kogo wypiera — oburzył się Dyzma — przecie widzisz pan, że urządzamy dożynki, a ludzie się cieszą. A jeżeli tam trocha hołoty powyzdycha, to i czort z nią. Ogólny dobrobyt od maszyn rośnie. Ot co.

Zawrócił się na pięcie i odszedł.

— Ma rację, ma rację — pokiwał głową generał.

— Ale niezbyt, hm... niezbyt po wersalsku ją wyraża — z akcentem zdziwienia zauważył stary ziemianin.

Wojewoda uśmiechnął się pobłażliwie.

— Mój panie, niech mi pan wierzy: wolno mu, stać go na to. Generał baron Cambronne538 był wersalczykiem!...

Zagrała orkiestra. Przed pałac zaczęły napływać gromadki włościan.

Nadciągnął wreszcie korowód żniwiarzy, śpiewający dożynkową piosenkę białoruską bez słów. W tym tęsknym a-a-a-a, o melodii surowej, niewprawnej i o szorstkim dźwięku, brzmiała nie radość dokonanych żniw, lecz jakby dziki śpiew pobojowiska. Nina zawsze zastanawiała się nad tą niepokojącą melodią, która przechowała się zapewne od tysięcy lat. Nie wiedziała dlaczego, lecz była pewna, że tak musiał brzmieć śpiew Indian.

Tymczasem korowód się zbliżył. Na czele szła rosła tęga dziewucha, o szerokich, rozłożystych biodrach i bujnych piersiach, które zdawały się rozsadzać wyszywaną zgrzebną539 koszulę. Spod krótkiej czerwonej spódnicy widoczne były grube, lecz kształtne łydki i bose stopy, w przeciwieństwie do innych dziewcząt, które miały jedwabne pończochy i lakierowane pantofelki na francuskich obcasach. Przodownica musiała być znacznie biedniejsza od swych koleżanek. Niosła w ręku wielki wieniec, uwity z żyta.

Stojący obok Ponimirskiego baron Rehlf wziął go pod ramię i rzekł półgłosem:

— Cóż za wspaniały okaz! Istna Pomona540! Samica ludzka pełnej krwi. Wyobrażam sobie, jakie musi mieć mięśnie brzucha i ud! Nie wiedziałem, hrabio, że na Kresach, gdzie chłopstwo pod względem eugenicznym541 tak fatalnie się prezentuje, zobaczę coś tak okazowego. Zresztą one wszystkie są ładne. Do diaska, nawet mają rasę! Niewytłumaczalne!

Żorż umieścił monokl542 w orbicie oka i spojrzał lekceważąco na Rehlfa.

— Owszem, całkiem wytłumaczalne, baronie. Ponimirscy są panami na Koborowie od pięciuset lat, a o ile mi wiadomo, żaden z moich czcigodnych przodków nie był przeciwnikiem uświadamiania ludu w jego nadobniejszej połowie.

— Rozumiem, rozumiem — pokiwał głową baron — a plebs wciąż twierdzi, że my, arystokracja, zajmujemy się wyłącznie ulepszaniem rasy koni i bydła. Dość spojrzeć na to chłopstwo, by stwierdzić, że i w tej dziedzinie my robimy najwięcej...

— Przepraszam — przerwał Ponimirski — jak to my?

— No, arystokracja.

— W takim razie nie zrozumieliśmy się. Ja mówiłem o rodzie Ponimirskich, o starej arystokracji.

Schował monokl do kieszeni i odwrócił się od czerwonego jak burak barona.

Po okolicznościowych przyśpiewkach przyszła kolej na tańce i pijatykę. Ponieważ wieczór był wyjątkowo chłodny i panie zaczęły się na to skarżyć, towarzystwo z tarasu przeniosło się do pałacu. Pozostał tylko Dyzma, który nie tyle z obowiązku, ile dla przyjemności tańczył zapamiętale z dziewuchami, a najwięcej z przodownicą. Nie zwracając uwagi na ponurą minę jej narzeczonego, barczystego robotnika z tartaku, w pewnej chwili wziął dziewczynę pod rękę i poprowadził do parku.

Ta nie opierała się panu dziedzicowi. A narzeczony urżnął się z tego powodu do reszty.

Baron Rehlf, wracając z przechadzki po parku, gdzie chciał wysapać swoją złość na tego idiotę Ponimirskiego, stał się mimowolnym widzem pewnej sceny, która nasuwała mu taką refleksję:

„Więc miałem rację, nie tylko stara arystokracja, lecz i nowa dba o podniesienie rasy chłopstwa”.

Na wschodzie niebo zaczynało szarzeć.

Rozdział dwudziesty czwarty

Wiadomość przyszła tuż przed obiadem, wywołując ogólne podniecenie.

Gabinet podał się do dymisji i dymisja została przyjęta.

Ulanicki otrzymał depeszę z Warszawy, wzywającą go do natychmiastowego powrotu.

Zmiana rządu dla większości gości koborowskich była kwestią obchodzącą ich bezpośrednio.

Niejednemu z nich mogły się zachwiać szanse na utrzymanie zajmowanych stanowisk. Toteż o niczym innym nie mówiono, a Ulanicki chodził po hallu543 i klął.

Pani Jaszuńska wyjechała jeszcze przed obiadem.

Wojewoda Szejmont telefonował do swego urzędu i polecił informować się o najdrobniejszych szczegółach przesilenia natychmiast po nadejściu wiadomości z Warszawy.

Wieczorem nadeszły dzienniki. Ich łamy przepełnione były informacjami i pogłoskami politycznymi, mnóstwem sprzecznych horoskopów i przewidywań oraz ocen sytuacji. W jednym zgadzały się wszystkie: rząd upadł, gdyż nie umiał opanować kryzysu gospodarczego, zatem jego następcą musi być gabinet wyjątkowo silny i kierowany przez człowieka niepośledniego544 autorytetu.

Z szeregu wymienianych przez prasę domniemanych kandydatów na stanowisko premiera — wybijało się nazwisko generała Troczyńskiego, który już jako państwowy zarządca Kas Chorych i delegat na Międzynarodowy Kongres Kultury i Sztuki zdobył popularność, którą utrwalił wydaniem broszury pt. „Błędy strategiczne Napoleona Pierwszego, Aleksandra Macedońskiego i innych”. Poprzednia jego praca zatytułowana „Precz z komunizmem!” oraz zakupiony przez Muzeum Rzeczypospolitej obraz olejny, przedstawiający autoportret generała w chwili, gdy brawurowym ciosem dzidy przebija jaguara, zyskały dlań od dawna uznanie.

W Koborowie obszernie omawiano tę kandydaturę, która — co należy przyznać — nie wywołała u nikogo większych zastrzeżeń.

Jedynie podczas kolacji rozwinęła się dyskusja na temat wątpliwości barona co do kolorystyki tła we wspomnianym obrazie.

— Niku — zapytała Nina a twoim zdaniem kto powinien teraz zostać premierem?

— Czy ja wiem...

— Jednakże?...

— Hm... jak nie Troczyński, to może Jaszuński?...

Nieco podchmielony pułkownik Wareda stuknął kieliszkiem w stół.

— Nie, Nikodem, wiesz, kto powinien został premierem?

— Kto?

— Ty.

Zaległo milczenie. Wszystkie oczy skierowały się na Dyzmę. Ten zmarszczył czoło i w przekonaniu, że Wareda zeń pokpiwa, burknął z niechęcią:

— Urżnąłeś się, Wacek. Daj spokój.

Nina wstała, dając tym samym hasło do przejścia do salonu. W ogólnym gwarze nie słyszano sumitacji545 pułkownika.

— Proponuję przejażdżkę po jeziorze — zawołała jedna z pań. — Tak cudnie świeci księżyc!

Towarzystwo zgodziło się z ochotą.

Istotnie spacer był niezwykle miły. Jezioro leżało nieruchome jak płyta agatu546, usiane brylancikami gwiazd, wśród których jaśniał księżyc, mający wedle obliczeń wojewody Szejmonta co najmniej pięćset karatów547.

Gdy łódki wśród cichego plusku wioseł wysunęły się na wodę, zaczęto śpiewać.

— Jaka szkoda — westchnął Nikodem — że nie mam pod ręką mandoliny.

— Pan gra na mandolinie? — zdziwiła się panna Czarska.

— Gram. A szczególniej lubię grać w księżycową noc na łódce. Wtedy przychodzi natchnienie. Noc, księżyc, horyzontem pachnie...

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a starosta Ciszko zawołał:

— Że też pan prezes nawet nasze niewinne śpiewy wyśmiać musi.

— Ach, panie — wzruszyła ramionami pani Przełęska — czy panu prezesowi takie rzeczy leżą na głowie!

— Ja rozumiem — bronił się starosta — przecie czytałem, że Bank Zbożowy postanowiono zamknąć. Taki bank. Przykro jest twórcy takiego dzieła patrzeć na jego upadek... Prawda, panie prezesie?

— A może nie? — odpowiedział pytaniem Dyzma.

— I pomyśleć — ciągnął starosta — że zawsze i wszędzie najważniejszą rzeczą jest nie to, jak się robi, ile, kto robi. Póki pan prezes kierował bankiem, wszystko było dobrze.

— Może jeszcze się poprawi — wtrącił Dyzma.

— Ale! — machnął ręką starosta. — Wystarczyło kilka miesięcy, a już zbankrutował. Człowiek, tylko człowiek!

Święta racja — potwierdziła z przekonaniem pani Przełęska.

— Halo, Nikodem! — krzyknął z dalszej łodzi Ponimirski — może zaśpiewamy sobie oksfordzką piosenkę wioślarską? Co?

— Zaśpiewajcie, zaśpiewajcie — prosiły panie.

— Ależ ja nie mam głosu — z irytacją bronił się Dyzma.

— Ma, ma — krzyczał ukontentowany psikusem Żorż. — Cóż to, zapomniałeś, jakeśmy sobie porykiwali na Tamizie? Lord Caeledin of Newdawn twierdził, że śpiewasz, jak...

Nie dokończył.

Nikodem machnął wiosłem i rzęsiste bryzgi wody spadły na Ponimirskiego i na resztę towarzystwa w jego łodzi.

— Przepraszam państwa — ekskuzował się548 Dyzma — ale jemu tylko zimna woda pomaga.

Byli już przy brzegu. Po kilku minutach doszli do alei.

Przed pałacem stał jakiś obcy samochód, bardzo zakurzony.

Szofer krzątał się przy podniesionej masce silnika.

— Kto to przyjechał? — zapytał Dyzma.

— Pan Dyrektor Litwinek.

— Litwinek? — Nikodem podniósł brwi.

Wprawdzie podczas oficjalnych przyjęć w Zamku poznał doktora Litwinka, który był tam dyrektorem sekretariatu, lecz ich znajomość nie miała takiego charakteru, jaki by mógł upoważniać Litwinka do odwiedzin w Koborowie.

Nadeszła reszta towarzystwa.

W hallu Krzepicki rozmawiał z wysokim, szpakowatym brunetem. Obaj przy wejściu Dyzmy wstali. Nastąpiły powitania i prezentacje.

— Jakże tam, dyrektorze, przesilenie rządowe? — rzucił od niechcenia Nikodem.

— Właśnie w tej sprawie miałem zaszczyt tu przybyć — skłonił się doktor Litwinek.

— Jak to w tej sprawie?

Wszyscy oczekiwali w napięciu odpowiedzi.

Litwinek sięgnął do teki i wyjął kopertę, po czym zrobił małą pauzę i wśród ogólnej ciszy powiedział uroczystym głosem:

— Wielce szanowny panie prezesie. Przybywam tu z polecenia pana prezydenta Rzeczypospolitej, by w jego imieniu prosić pana o przyjęcie misji tworzenia nowego rządu. Oto list odręczny prezydenta.

W wyciągniętej ręce trzymał kopertę.

Nikodem poczerwieniał i otworzył usta.

— Że... że co?

Doktor Litwinek, kontent549 z wrażenia, jakie wywołał, uśmiechnął się nieznacznie.

— Pan prezydent Rzeczypospolitej ma nadzieję, że pan, panie prezesie, zechce stworzyć nowy gabinet i stanąć na jego czele.

Dyzma niepewnym ruchem wziął kopertę i drżącymi rękoma wyjął z niej arkusz papieru. Czytał, lecz litery skakały mu przed oczyma.

Istotnie, odręczne pismo zawierało powtórzenie tego, co powiedział Litwinek. Pomału złożył list. Na jego twarzy malowała się troska.

— Pan prezydent nie wątpi — ciągnął Litwinek — że pan prezes nie odmówi mu, zwłaszcza dziś, w dobie ciężkich zadrażnień politycznych i ostrego kryzysu gospodarczego, kiedy trzeba kraj ratować przed staczaniem się po równi pochyłej. Trudne i wielkie to zadanie. Pan prezydent wierzy, że właśnie pan, który cieszy się nie tylko jego, lecz całego społeczeństwa zaufaniem, skutecznie temu podoła. Że wysoki autorytet, wiedza i doświadczenie, jakie są udziałem pana prezesa, dadzą pełnię rękojmi550, iż stworzy pan rząd silnej ręki, że podźwignie pan pomyślność kraju, który z takim utęsknieniem oczekuje silnego człowieka. Pozwoli pan, że złożę i moje zapewnienie, że wierzę, iż tylko pan może tego dokonać, panie premierze.

Skłonił się nisko i umilkł. Efekt był kolosalny.

Litwinek po raz pierwszy spełniał misję tak zaszczytną i pragnąc wywołać potężne wrażenie, nie zawiódł się.

Na wszystkich twarzach znać było wzruszenie. Oto w ich obecności ster nawy551 państwowej przechodził w ręce człowieka, co tu gadać, wielkiego człowieka!

Nina, blada jak papier, kurczowo wpiła się palcami w poręcz krzesła. Wareda miał minę, jakby za chwilę miał się rozpłakać. Krzepicki stał z podniesioną głową i dumnym spojrzeniem obrzucał obecnych. Zza jego ramienia patrzyły rozwarte niebywałym zdumieniem ogromne oczy Żorża Ponimirskiego.

Nikt nie ośmielił się usiąść.

Pierwszy ruszył się wojewoda Szejmont. Podszedł do Nikodema i, nisko pochylając głowę, uścisnął jego rękę.

— Zechce pan premier przyjąć naprawdę serdeczne życzenia, lecz nie powinszowania, bo te w danej historycznej chwili należą się nam, obywatelom państwa i jego sługom.

Za przykładem wojewody poszli wszyscy goście. Nikodem w milczeniu podawał im rękę, a twarz miał zasępioną.

Zdawał sobie jasno sprawę z rozmiarów zaszczytu, jaki go spotkał. On, Nikodem Dyzma, mizerny urzędniczyna z Łyskowa, mógłby teraz kierować losami wielkiego państwa, jeździć własnym pociągiem, być na ustach całego kraju, ba, całego świata!

Ale... ale właściwie... co mu po tym?

Znowu nerwowe, pełne zasadzek życie w Warszawie, znowu trzymanie się na baczności przed każdym słowem...

Ale władza, wielka władza nad trzydziestu z górą milionami ludzi! Tysiące jest takich, co za jeden dzień takiej władzy i tego tytułu, tytułu prezesa Rady Ministrów, oddałoby życie!... Gabinet premiera Dyzmy... Rząd Nikodema Dyzmy... Wojsko prezentuje broń, okręty wojenne salutują salwami... Cokolwiek powie, przedrukują to dzienniki całego świata... Władza, sława...

— Oczekuję łaskawej odpowiedzi pana premiera — odezwał się Litwinek.

Nikodem ocknął się i powiódł okiem dookoła. Wszystkie oczy były weń wpatrzone.

Chrząknął i podniósł się z fotela.

— Proszę zostawić mi pół godziny do namysłu — powiedział głucho. — Panie Krzepicki, niech pan idzie ze mną.

Skierował się do gabinetu, Krzepicki wszedł za nim i zamknął drzwi.

— Zastanawiam się, co zrobić? — zaczął Dyzma.

— Jak to, zastanawia się pan prezes? Przecie to jasne! Taki zaszczyt, taka władza!

— No, oczywiście, ale z drugiej strony, widzi pan, to bardzo odpowiedzialne stanowisko. To nie jakiś tam bank, to całe państwo.

— Cóż z tego?

— A to, że mogę sobie nie dać z tym rady.

— Da pan prezes radę.

Nikodem cmoknął z powątpiewaniem.

— Niby teraz? Przecie tyle tych kryzysów, coraz ciężej...

— Znajdzie pan prezes jakiś pomysł, już o to się nie boję. Co jak co, ale szczęśliwych pomysłów panu nie brak. I niech pan prezes sobie wyobrazi: obejmuje pan rządy, ludność jest zadowolona, poprawia się z miejsca nastrój społeczeństwa, robi pan kilka efektownych posunięć... A niech jeszcze przyjdzie dobra koniunktura!...

— A jak nie przyjdzie?... He, panie, zblamuję się552 i tyle.

— No i wielka rzecz, zwali się wtedy wszystko na złą koniunkturę i kryzys ogólnoświatowy. Mało to gabinetów upadło?

Zapukano do drzwi. Była to Nina.

— Nie przeszkodzę ci? — zapytała nieśmiało.

— Nie, owszem, chodź!

— Proszę pani — powiedział załamując ręce Krzepicki — niech pani sobie wyobrazi, że pan prezes jeszcze się waha!

— Uważasz, Nineczko, nie jest to takie proste. A po drugie, dobrze mi tu w Koborowie.

Nina rozpromieniła się.

— Kochany! Jakiś ty dla mnie dobry! Ale, Niku, ja nie jestem taką egoistką, żeby ze szkodą dla ojczyzny starać się o zatrzymanie cię tutaj. Zrobisz, jak postanowisz, jednak, moim zdaniem, powinieneś ratować kraj.

— Tak myślisz?

— Ty sam wiesz najlepiej, co jest twoim

1 ... 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43
Idź do strony:

Darmowe książki «Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie można czytać książki za darmo txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz