Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie można czytać książki za darmo txt) 📖
Bezprzykładny prostak i wszechstronny ignorant robi zawrotną karierę polityczną, obiecując w cudowny sposób uzdrowić polskie rolnictwo. Przy tym z niezbadanych przyczyn mimo swego chamstwa działa magnetycznie na najwytworniejsze kobiety. Jak to możliwe?
Surowy krytyk funkcjonowania struktur państwowych za czasów Najjaśniejszej II Rzeczpospolitej, Tadeusz Dołęga-Mostowicz, barwnie przedstawił możliwy scenariusz takiego zdarzenia — ku przestrodze.
- Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-Mostowicz (gdzie można czytać książki za darmo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Tadeusz Dołęga-Mostowicz
Nie wstała. Patrzyła za odchodzącym.
— To tak?!...
Zakryła twarz zmarzniętymi rękoma i płakała.
— Pośmieciuch... dziwka... szmata...
Nagle zerwała się i pogroziła pięścią w kierunku banku.
— Poczekajże ty!
Otrzepała paletko ze śniegu i prędko, jak mogła najprędzej, zaczęła iść ku Marszałkowskiej.
„Popamiętasz mnie jeszcze, popamiętasz!... Ja cię nie będę miała, ale i tamta nie! Już ja cię urządzę”.
Chęć zemsty, natychmiastowej zemsty, opanowała ją wszechwładnie. Prawie biegła.
Nie zawahała się, gdy stojący przy wejściu policjant zapytał ją, czego chce.
— Chcę kapować496 na jednego — powiedziała.
— Kapować?... Dobra, idź do dyżurnego przodownika497. Tamte drzwi.
W dużym pokoju, przedzielonym balustradką, stanęła przed biurkiem.
— Czego? — zapytał zajęty pisaniem przodownik nie podnosząc oczu.
Rozejrzała się. Byli sami.
— Wsypać chcę jednego.
— No? — zapytał flegmatycznie.
— On w maju jeszcze zakatrupił jednego Żyda. Dużo forsy zagrabił. Sam chwalił się i pokazywał. A teraz szykuje się do obrobienia banku na Wspólnej.
Przodownik odłożył pióro i podniósł na nią oczy.
— Banku? Kto taki?
— Nazywa się Dyzma. Nikodem Dyzma.
— A skąd o tym wiesz?
— Wiem.
— Jak się nazywasz?
— Mańka Barcik.
— Adres?
— Łucka 36.
— Zawód twój?
— Dziewczynka — odparła po chwili wahania.
— A dlaczego go sypiesz?
— To moja sprawa.
Przodownik zanotował nazwisko i adres.
— Powiadasz, że szykuje się na bank na Wspólnej?
— Tak.
— A wiesz, że tu żartów nie ma? Jeżeli zełgałaś, pójdziesz do aresztu.
— Wiem.
Przyjrzał się jej. Była spokojna. Z zaciętego wyrazu twarzy wywnioskował, że mówi prawdę.
— Gdzie on teraz jest ten Dyzma?
— W banku.
— Co?
— Sama widziałam, jak wchodził. On ze stróżem ma sztamę498.
Policjant chwycił słuchawkę telefonu i wymienił numer.
— Jest pan komisarz?... Proszę koniecznie obudzić. Ważna sprawa. Tu dyżurny przodownik Kasparski.
Po dłuższej chwili odezwał się komisarz. Przodownik zameldował, że jest takie doniesienie.
— Zatrzymać ją — kazał komisarz — zaraz przyjadę i sam ją zbadam.
Przodownik położył słuchawkę i wskazał Mańce ławkę pod ścianą.
— Poczekaj.
— Dobrze.
Usiadła. O, on ją popamięta!
Nikodem leżał w łóżku i czytał gazetę, gdy zadzwonił telefon.
Zaklął i postanowił nie wstawać. Telefon jednak nie przestawał dzwonić.
— Co za cholera?!
Nie nakładając pantofli wyskoczył z łóżka, w ciemnym gabinecie potknął się o krzesło.
— Halo!
— Czy mogę mówić z panem prezesem Dyzmą?
— Jestem. Kto mówi?
— Tu mówi komisarz Jaskólski. Moje uszanowanie panu prezesowi.
— Dzień dobry. O co chodzi?
— Przepraszam pana prezesa, że dzwonię tak późno, ale jest bardzo ważna sprawa.
— Co za sprawa?
— Zgłosiła się do komisariatu prostytutka, nazwiskiem Barcik, zeznaje, że pan prezes robi podkop pod Bankiem Zbożowym.
— Co?...
Komisarz wybuchnął śmiechem.
— Nie wygląda na wariatkę, ale z uporem twierdzi to, co panu prezesowi mówię. Czy pan prezes ją zna?
— A czort ją wie!
— No, naturalnie. Kazałem ją zatrzymać. Myślałem początkowo, że jest pijana, ale nie. Ona nie wie, że pan jest prezesem Banku Zbożowego. I chociaż jej to powiedziałem, nie chce cofnąć zeznania. Musi mieć do pana prezesa jakąś złość. Czy pan prezes rzeczywiście mieszkał kiedyś na Łuckiej?
— Ależ Boże broń! Jak żyję, nie mieszkałem.
— Byłem tego pewny — odparł komisarz. — To gadzina! Uśmieje się pan prezes, ale ona twierdzi, że pan w maju zabił i obrabował jakiegoś Żyda. Nawet wymieniła hotel, w którym pan pokazywał jej owe zrabowane pieniądze!
— A to cholera!
— No, to zrozumiałe, panie prezesie. Ale nie wiem, co mam z nią zrobić?
— Wylać na zbitą mordę!
— Kiedy ona gwałtem upiera się przy swoim zeznaniu i żąda, żeby je zaprotokołować. Formalnie rzecz biorąc, musiałbym w każdym razie zrobić protokół.
— A po co? — pośpiesznie zapytał Dyzma. — Nie trzeba żadnego protokołu.
— Rozumiem, panie prezesie, ale można by spisać i pociągnąć ją do odpowiedzialności za fałszywe oskarżenie.
— Eee tam, po co?
— Posiedzi ze trzy miesiące.
— Nie warto. Najlepiej niech pan komisarz poradzi jej, żeby dała spokój.
— Ba! Nie zgodzi się. Zacięta bestia.
— No, to zależy od tego, jak pan będzie radził.
— Nie rozumiem, panie prezesie?
— Już tam wy, policja, macie swoje sposoby...
— Aha! — połapał się komisarz. — Będzie załatwione, panie prezesie. Moje najniższe uszanowanie. Jeszcze raz przepraszam za niepokój.
— Szkodzi nic. Dziękuję bardzo. A ja już przy sposobności będę pamiętał o panu, panie komisarzu.
Komisarz rozpłynął się w podziękowaniach i kładąc słuchawkę — nacisnął jednocześnie guzik dzwonka. W drzwiach stanął policjant.
— Dawać ją tu.
— No, więc widzisz, całe twoje zeznanie jest fałszywe. Pójdziesz do kryminału.
Czekał na jej odpowiedź, lecz dziewczyna milczała.
— Ale szkoda mi ciebie. Jesteś młoda i głupia, więc jeszcze radzę ci po dobroci, cofnij swoje zeznanie.
— Nie cofnę — powiedziała z uporem — niech tam będzie i kryminał.
Komisarz zerwał się na równe nogi i zaczął krzyczeć waląc pięściami w stół:
— Ach, ty gadzino! Cofniesz! Ja ci powiadam, że cofniesz! Jak pies odszczekasz!
Chodził wzburzony po pokoju. Wreszcie zatrzymał się przed Mańką.
— No? Cofniesz?
— Nie — odpowiedziała krótko i przygryzła wargi.
— Walasek — rzekł do wchodzącego policjanta — weźcie ją do ostatniego pokoju i wytłumaczcie, że składanie fałszywych oskarżeń na dostojników państwa nie kalkuluje się.
— Rozkaz panie komisarzu.
Wziął dziewczynę za łokieć i wyprowadził na korytarz.
Wlokła się długo, bardzo długo. Słońce już wzeszło, coraz więcej ludzi było na ulicy. Zataczała się i potykała. Przechodnie oglądali się za nią. Jakaś starsza pani, mijając ją, powiedziała z pogardą:
— Tfy, bezwstydna pijaczka!
Mańka nie odpowiedziała.
Gabinet mecenasa urządzony był z przepychem, łączącym powagę z elegancją, surowość form ze znajomością smaku, słowem, odznaczał się tymi samymi cechami, co i jego właściciel, siwy już dżentelmen z niedużą, kwadratowo przystrzyżoną brodą, znakomitość w dziedzinie rozwodowej, radny miasta, kurator Towarzystwa Ochrony Rodziny i szambelan499 Jego Świątobliwości.
Dyzma, siedząc przed biurkiem, przyglądał się mu z szacunkiem i z uwagą słuchał cichego, spokojnego głosu, łagodnie, lecz dobitnie odliczającego wyrazy z płynnością szerokiej powolnej rzeki.
Nad głową mecenasa w szerokich złoconych ramach wisiał wielki portret papieża.
Nie przerywając mówienia, adwokat otworzył biurko, wydobył teczkę, a z niej złożony we czworo wielki dokument na pergaminie. Rozłożył go w powietrzu.
Ze środka zwisały na białych jedwabnych sznurkach dwie wielkie woskowe pieczęcie. Jedną z nich mecenas ucałował ze czcią i podał dokument Dyzmie.
Dokument sporządzony był po łacinie, jednakże Nikodem dobrze wiedział, co zawiera.
Było to unieważnienie małżeństwa Niny.
Teraz, gdy już je miał w ręku, przyszło mu na myśl, że jednak bardzo drogo kosztowało.
„Ciekawa rzecz, ile jeszcze zaśpiewa dla siebie ten adwokat” — pomyślał.
Jakby w odpowiedzi na jego nie wymówione pytanie mecenas wydobył z teczki małą karteczkę, coś zliczył złotym ołówkiem i powiedział:
— Moje honorarium zaś wynosi cztery tysiące dwieście złotych.
Dyzma aż podskoczył na krześle.
— Ile?
— Cztery tysiące dwieście, panie prezesie.
— Pan chyba żartuje! Myślałem, że będzie tysiąc, niech dwa!...
— Panie prezesie, miałem zaszczyt od początku uprzedzić pana, że podejmę się sprawy jedynie pod warunkiem uznania mego normalnego honorarium i wszelkich ubocznych kosztów.
— Ale cztery tysiące! To razem kosztuje blisko sześćdziesiąt tysięcy!
— Pan prezes zechce wziąć pod uwagę, że żaden inny adwokat w tych warunkach nie mógł unieważnienia przeprowadzić. Musiałem wydać znaczne kwoty na sporządzenie dodatkowych zeznań świadków...
— Ale ci świadkowie przecie już nie żyją.
Adwokat uśmiechnął się blado.
— Istotnie, a chyba nie sądzi pan prezes, by wydobycie zeznań zza grobu miało kosztować taniej?...
Nikodem zrozumiał.
— To znaczy?... — zapytał.
— Znaczy — odparł wstając adwokat — że skoro trzeba, to trzeba.
Nikodem sięgnął do kieszeni, wyjął plik banknotów, odliczył należność i wstał.
Odprowadzając go do przedpokoju adwokat tłumaczył mu jeszcze, jak należy załatwić formalności pozostałe, a mianowicie przeprowadzenie odpowiednich zmian w księgach stanu cywilnego itp.
Pożegnał go wreszcie ukłonem, pełnym dostojeństwa i powagi.
Prosto od adwokata Nikodem pojechał do Niny.
Był w doskonałym humorze. W ostatnich dniach wszystko mu się dobrze składało. Mańka całkowicie znikła z horyzontu. Przez trzy doby dręczył go niepokój, czy nie ponowi próby oskarżenia go w policji czy u prokuratora. Na szczęście uspokoiła się.
Miał teraz w ręku dokument otwierający mu możność ożenienia się z Niną i wyjazdu z Warszawy.
Nadto otrzymał dziś rano depeszę, w której Krzepicki zapowiadał swój przyjazd.
To zaś dla Dyzmy było rzeczą niezmiernie ważną, gdyż we środę miało się odbyć posiedzenie komitetu ekonomicznego Rady Ministrów. Chodziło zaś o sprawę wysoce niepokojącą. Minister skarbu miał zażądać sprzedania zlombardowanego przez bank zboża na eksport. Nikodem zaś będzie zmuszony do zabrania głosu i zajęcia stanowiska za lub przeciw projektowi, nie wiedział zaś, jak ma postąpić. Dlatego przyjazd Krzepickiego był mu bardzo na rękę.
Częstokroć i sam zdobywał się w ostatnich czasach na wypowiadanie się w różnych kwestiach, gdy były one dyskutowane w prasie. Wówczas wybierał opinię, jaką uważał na najsłuszniejszą, i podawał ją jako własną. W tym wszakże wypadku wszystko odbywało się w ścisłej tajemnicy.
U pani Przełęskiej zastał nastrój podniecony. Ona sama miała wypieki na twarzy, zaś Nina była blada.
— Co się stało? — zapytał zdziwiony.
— Ach, panie prezesie, panie prezesie — denerwowała się pani Przełęska — niech pan sobie wyobrazi, że tego pana Hella wypuścili z więzienia!
— Aresztowano go przez pomyłkę — szybko dorzuciła Nina — przeprosili go teraz. On jest całkiem niewinny.
Dyzma spochmurniał i nasrożył się.
— Ach — gestykulując mówiła pani Przełęska — myślałam, że dostanę ataku sercowego! Niech pan sobie wyobrazi, przed pół godziną dzwoni Janek Karczewski, wie pan, ten tenisista, i powiada, że telefonował doń ten Hell, że wyjaśnił całą pomyłkę i że prosił go o zakomunikowanie tego Czarskim, nam i w ogóle wszystkim! Na domiar zapowiedział Jankowi, że przyjdzie do nas osobiście wyjaśnić sytuację. Co robić?! Pojęcia nie mam, jak postąpić! Czy można takiego pana przyjmować! Przecie siedział w więzieniu oskarżony o szpiegostwo!
— Tak — wtrąciła nieśmiało Nina — lecz oskarżenie zostało cofnięte.
— Co robić?! Prezesie, co pan o tym sądzi? Czy słyszał już pan o tym wszystkim?
Nikodem zrobił poważną minę.
— Nie tylko słyszałem, lecz wszystko wiem dokładnie. Otóż Hell został zwolniony z więzienia tylko dlatego, że był na tyle sprytny, że w porę zniszczył główne dowody swej winy.
— Co prezes mówi?!
— To, co wiem. Powiedział mi o tym szef drugiego oddziału Sztabu500. Hell jest hersztem szpiegowskiej szajki bolszewickiej i długo go śledzono. Gdy zaś dokonano u niego rewizji, znaleziono zamiast obciążających dokumentów kupkę popiołu. Wtedy trzeba było go dla pozoru przeprosić i wypuścić, żeby w odpowiedniej chwili na dobre przyłapać. Szef drugiego oddziału specjalnie dzwonił do mnie i do innych osobistości, które znają tajemnice państwowe, żebyśmy byli z tym ptaszkiem ostrożni.
— No, jeżeli tak, to rzecz jest całkiem jasna — zawyrokowała pani Przełęska.
Nina milczała.
Siedzieli w salonie, z którego drzwi do przedpokoju były otwarte. Toteż gdy rozległ się dzwonek, pani Przełęska pośpieszyła je lekko przymknąć na wszelki wypadek.
Po kilku minutach wszedł lokaj i zameldował:
— Pan Oskar Hell.
Wówczas pani Przełęska powiedziała tak głośno, że w przedpokoju musiano wyraźnie słyszeć każde słowo:
— Powiedz temu panu, że nas nie ma w domu i że w ogóle dla pewnych osób nie będzie nas nigdy.
Z przedpokoju doleciał ich uszu trzask zamykanych drzwi.
— Jakże źli są ludzie — westchnęła Nina.
Nikodem odwrócił się i udawał, że przygląda się bibelotom w serwantce501. W szybie serwantki dostrzegł kontury swej uśmiechniętej twarzy i uśmiechnął się jeszcze szczerzej.
Krzepicki przeczytał uważnie sześć stron maszynowego pisma, zawierających wniosek ministra skarbu, później przejrzał ceduły502 zagranicznych i krajowych giełd zbożowych i wzruszył ramionami.
— Hm... Co pan zatem sądzi, panie prezesie?
Nikodem zmarszczył czoło.
— Ja?... Co ja sądzę?... Ano sądzę, że to nie jest najlepszy interes.
— Ależ to jest najgorszy interes! To jest samobójstwo! Jak to! Teraz, w najlepszej koniunkturze, sprzedawać zboże! Teraz, kiedy z góry wiadomo, że trzeba na transakcji stracić od trzydziestu do czterdziestu procent! Przecie to szaleństwo! A zresztą rzucenie na rynek międzynarodowy takiej ilości zboża obniży jeszcze ceny, zatem i u nas spadną. Mało tego! Obligacje zbożowe też zlecą na zbity pysk!
Nikodem pokiwał głową.
— Właśnie to samo mówiłem wczoraj Jaszuńskiemu. Zapowiedziałem, że najostrzej wystąpię przeciw wnioskowi ministra skarbu.
— No, naturalnie! Pan prezes ma zupełnie rację.
— Chciałem jednak usłyszeć i pańskie zdanie. Rad503 jestem, że zgadzamy się. No, panie Krzepicki, niech pan teraz weźmie maszynistkę i podyktuje jej odpowiedź na wniosek. Już ja im dam bobu.
W dwie godziny odpowiedź była gotowa. Posiedzenie komitetu ekonomicznego miało odbyć się o siódmej, mieli zatem godzinę czasu.
Spędzili ją na rozmowie o sprawach koborowskich i o małżeństwie Nikodema.
Największym kłopotem tego ostatniego było pytanie, co po ślubie zrobi z Żorżem Ponimirskim. Wiedział, że Nina będzie upierała się przy przetranslokowaniu504 go z pawilonu do pałacu.
Niejednokrotnie wspominała o tym. Dyzma nie miał ostatecznie nic przeciw temu. Żorż nie był przecie aż takim wariatem, żeby go należało wsadzić do Tworek. Obawiał się tylko, by nie zaczął go sypać z tym Oksfordem.
Oczywiście przed Krzepickim z tego rodzaju obawami nie zdradzał się. Ten zaś był zdania, że należy spróbować zaspokoić życzenie Niny. Jeżeli się okaże, że Żorż jest nie do zniesienia, umieści się go w jakimś sanatorium. Na tym stanęło.
Krzepicki odwiózł Dyzmę do gmachu Rady Ministrów i pojechał do pani Przełęskiej.
Nikodem tymczasem siedział przy dużym stole milczący i zacięty, spode łba przyglądając się prezydującemu premierowi, ministrowi skarbu, który właśnie przemawiał, i pozostałym kilkunastu dygnitarzom. Przy sąsiednim stoliku siedziały dwie stenografistki.
Minister skarbu suchym, urywanym głosem uzasadniał swój wniosek. Wyjaśniał, że jedynym sposobem pokrycia deficytów budżetowych jest sprzedanie zlombardowanego zboża. Tymczasem może się poprawić koniunktura międzynarodowa i zdołamy uzyskać pożyczkę zagraniczną. Na zakończenie dodał, że jest filologiem, na ekonomii zna się tyle, o ile go mogło nauczyć doświadczenie kilku lat, że urząd objął wbrew własnej woli, że jednak
Uwagi (0)