Z jarmarku - Szolem-Alejchem (access biblioteka TXT) 📖
„Autobiografia i testament to jakby jedno i to samo” — pisał Szolem Alejchem w swojej ostatniej powieści. Można powiedzieć, że los zakpił z tego zdania, jako że autor zmarł, nie dokończywszy tego dzieła. Z planowanej opowieści o całym życiu pisarza dostaliśmy zaledwie rozdziały o dzieciństwie i młodości.
Tym, co najbardziej zwraca uwagę, jest nastrój książki. O biedzie i nieszczęściach Szolem Alejchem pisze z humorem, o spotykanych ludziach — z wyjątkowym zmysłem obserwacyjnym i zamiłowaniem do opowiadania anegdot. Powieść nie przekształca się jednak w satyrę, a to ze względu na wielką życzliwość wobec ludzi i świata bijącą z jej kart.
- Autor: Szolem-Alejchem
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Z jarmarku - Szolem-Alejchem (access biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Szolem-Alejchem
Tego samego dnia odbył się pogrzeb. Można sobie wyobrazić, jaki to był pogrzeb. Po pierwsze, umarły był nędzarzem. Nikt go nie znał i nikogo nie obchodził. Po drugie miał w mieście opinię zakonspirowanego heretyka. Ponieważ jednak w pogrzebie uczestniczyli reb Nachum Rabinowicz, Jose Fruchsztejn, obaj udani zięciowie oraz Arnold z Pidworków, dla którego był to może pierwszy i ostatni pogrzeb, w którym wziął udział, ludzie z miasta zaczęli przejawiać coraz większe zainteresowanie. Zaczęli się schodzić. Tłum rósł i rósł. Niespodziewanie pogrzeb przeistoczył się w wielką, wspaniałą i imponującą uroczystość. Biedacy i nędzarze wyczuli tłusty kąsek. Nie będą im skąpić datków. Ze wszystkich zakątków powyłazili więc kalecy. Ciągnęli za poły. Ryczeli wniebogłosy pytając, dlaczego nie dostają jałmużny. Trudno było im wytłumaczyć i przekonać, że umarły był takim samym biedakiem jak oni.
— Dlaczego więc ma taki uroczysty pogrzeb? Jeżeli nie bogacz — twierdzili — i nie rabin, jak widać, to skąd te zaszczyty?
Słońce jeszcze mocno prażyło, gdy wyniesiono z piwnicy nosze ze zmarłym przykryte czarnym płótnem. Podwórze bóżnicy i cała uliczka były po brzegi zapełnione tłumem. Nikt nikogo tu nie prosił. Wszyscy przyszli z własnej woli. Nikt nie płakał. Tu i ówdzie rozlegały się westchnienia. Nikt nie wygłaszał żałobnych przemówień. Nikt nie rozdzierał szat, nie odmawiał modlitwy za umarłych, nie odprawiał przez siedem dni pokuty żałobnej.
Słychać było tylko pochwały: — To był porządny Żyd... Wprawdzie nie cadyk, ale porządny, uczciwy człowiek... Wspierał wielu biedaków... Co zarobił, to rozdawał... ostatni kęs... Poświęcał się dla innych... dla starych chorych Żydów... Nie wahał się wydzierać od bogatych ludzi datków... Nie znosił podziękowań... Nigdy nie dbał o siebie, ale zawsze o innych... Dziwny był z niego człowiek... taki to człowiek...
Był to piękny pogrzeb, pełen jakiejś cichej satysfakcji. Chwała Bogu, że ludzie odwdzięczają się ludziom. Jeśli nie za ich życia, to przynajmniej po śmierci. Odrobina czci i szacunku za ich cierpienia i trud, gorycz męki. Żal tylko, że sam kolekturowiec w ciemnych okularach nie może choćby na chwilkę, na małą, jedyną chwilkę wstać z grobu i popatrzeć na okazywany mu szacunek. A zresztą, kto to może wiedzieć? Cóż my w ogóle wiemy? Po głowie błąkają się różne myśli o nieśmiertelnej duszy. Wierzył w nią zmarły, mimo iż był heretykiem. A może w kondukcie kroczy właśnie jego dusza wraz z nami i dusza ta wie więcej, znacznie więcej od nas? Kto wie? Kto wie?
Tłum rzednie stopniowo. Przed cmentarzem znaleźli się tylko najbliżsi przyjaciele. Cały klub. Miejsce na grób wyznaczono skromne. Tak skromne, jak skromny był umarły. Gdzieś z boku. Usypano pagórek na świeżej mogile i wszyscy się rozeszli. Nikt nie płakał. Nikt nie odmówił Kadiszu. Nie wygłosił przemówienia żałobnego. Nikt nie odbył siedmiodniowej pokuty za zmarłego. Przez pewien czas jeszcze mówiono o nim w klubie. Później przestano i zapomniano.
Wkrótce potem zniknął również poeta Benjaminson. Przez długi czas nie wiedziano, gdzie się podziewa. Wreszcie rozeszła się wieść, że jest w Kijowie. Po jakimś czasie Benjaminson zasłynął jako uczestnik „wielkiej wojny”, która wybuchła wśród mędrców kijowskich. O tym dowiemy się szczegółowo w następnych rozdziałach. Jego nazwisko wymieniano razem z takimi ludźmi, jak Mojsze Aron Szacki, Icchok Jakow Wajsenberg, Dubzewicz, Darewski. Potem doszły do nas słuchy, że Benjaminson wywędrował do Ameryki i tam powodzi mu się bardzo dobrze.
I tak rozpadła się paczka. Rozdzieliła się grupa, wygasła rzadko spotykana przyjaźń. Koniec sielanki.
Samotny i osierocony. Żyd od skór. W świat w poszukiwaniu szczęścia. Długo nie można być gościem. Konkurencja prywatnych nauczycieli i małomiasteczkowa zawiść. Klezmer Abraham — ktoś w rodzaju Stempeniu. Powrót do domu
Straciwszy dwóch bliskich przyjaciół, właściciela kolektury i Benjaminsona, bohater niniejszych wspomnień nie mógł sobie znaleźć miejsca. Był jak osierocony. Jeszcze bardziej odczuł swoją samotność, gdy jego jedyny pozostały kolega, Eli, wyjechał do Żytomierza. Do uczucia samotności mimo woli przyłączyło się uczucie zazdrości. Zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że jest to brzydka przywara, że jest w tym coś nieczystego. Nic jednak na to nie poradzisz. Gniewało i bolało Szolema, że szczęście uśmiechnęło się nie do niego, ale do jego kolegi. Z jakiej racji? Czym zawinił, że pospieszył się z przyjściem na świat o parę miesięcy wcześniej? Z powodu takiego głupstwa miałby zaprzepaścić karierę? Przegrać całe swoje życie? Schował głowę w poduszkę i gorzko zapłakał. Wydawało mu się, że niebo runęło na ziemię i na świecie zapanowała ciemność.
Nie ma jednak takiej choroby, na którą nie byłoby lekarstwa. Najlepszym lekarstwem na rany duszy jest czas.
Poproszę teraz czytelnika, aby pofatygował się ze mną do dawnego domu zajezdnego państwa Rabinowiczów. Wśród stałych gości zajazdu był pewien jegomość o dziwnym przezwisku: „Żyd od owczych skór”. Owcze skóry wysyłał do swojej garbarni. Tam je czyszczono, farbowano, wyprawiano i wyrabiano z nich czapy i kożuchy dla gojów. Gdy Żyd od skór przyjeżdżał, to czuć go było już na odległość. Ostra była woń tych skór. W pierwszych dniach jego pobytu cały zajazd trząsł się od kichania. Potem zatykały nam się nosy i nie czuliśmy już żadnego zapachu.
Sam Żyd od skór był miłym człowiekiem. Prostoduszny, dobry i szczery. Zamiast „sz” wymawiał „s”. Modlić się chciał tylko na głos. W wigilię szabasu, gdy zabierał się do odprawiania kiduszu, brał do ręki kielich, przymykał oczy i potężnym głosem wykrzykiwał: „Tak zostały ukończone niebo i ziemia”. Wtedy dziatwa ze śmiechu chowała się pod stołem. Żyd od skór wiedział, że to z niego śmieją się, ale zbytnio się tym nie przejmował.
— Sajgece! Scury! Cy wolno śmiać się ze starego cłowieka? Bóg was ukaże, sarlatani!
To wywoływało jeszcze większy wybuch śmiechu. Wszyscy się śmiali. A potem sam Żyd od skór też pokładał się ze śmiechu. Za jego to przyczyną autor niniejszych wspomnień zdecydował się na opuszczenie rodzinnego miasta i wyruszenie w świat w poszukiwaniu swego szczęścia. I to, broń Boże, nie do Ameryki, nie do Londynu, Paryża, nawet nie do Odessy, Warszawy lub Kijowa, ale do małego miasteczka niedaleko Perejasławia, do Rżysżczewa w guberni kijowskiej. U niego, w Rżyszczewie, twierdził Żyd od skór, nie ma nauczycieli. — Ozłocą tam pańskiego syna, panie Rabinowicz. Sam mam dzieci, moi przyjaciele oraz znajomi też mają dzieci. Dzieci chcą się uczyć, a nauczycieli nie ma. Choć weź i powieś się! Uwierzcie mi, przysięgam, że syn wasz będzie się czuł u mnie jak w domu. Będę go strzegł jak źrenicy oka.
Słowem, tak zachęcił zarówno ojca, jak i syna, że trudno było oprzeć się pokusie. Wsiedli na statek parowy i popłynęli do Rżyszczewa.
Natychmiast skierowano tam przybyszów do Żyda od skór. Gości przyjęto niezwykle serdecznie. Pierwszego dnia nie wiedziano po prostu, gdzie ich posadzić i co z nimi zrobić. Samego gospodarza zastali przy sortowaniu skór. Był tylko w kamizelce, bez kapoty i bez butów. Ujrzawszy dostojnych gości włożył czym prędzej buty, zarzucił kapotę i dawaj krzyczeć do drugiego pokoju:
— Sejne Sejndl! Sejne Sejndl! Sykuj samowar! Mamy gości!
Piorunem zjawił się samowar. Potem szklanki, herbata, kawa, cykoria, mleko i bułki z masłem. Na takie luksusy można sobie pozwalać tylko w święto Szawuot, gdy jadłospis jest mleczny, albo z okazji połogu w domu. Obiad zaś był iście królewski: faszerowana ryba, ryba smażona, ryba pieczona, rosół z makaronem, rosół z ryżem, rosół z migdałami. Do wyboru, do koloru. O mięsie już nie mówię. Wszystkie rodzaje i wszystkie gatunki. Były nawet dwa rodzaje cymesu. Po tym wszystkim znów samowar. Znowu herbata, konfitury i ciastka. Gdy nadeszła pora kolacji, gospodarz zwrócił się do gości z pytaniem, co mianowicie wybierają z mlecznych potraw — pierogi, naleśniki czy też bliny? Goście skromnie odpowiedzieli, że im wszystko jedno. Oczywiście podano wszystkie trzy wymienione potrawy. Zapili je kawą i uraczyli się dodatkowo konfiturami wszelkiego rodzaju. Ojcu posłano na aksamitnej kanapie, Szolemowi zaś na drugiej kanapie. Pościelono im tak, jak się ścieli łoże książęce lub królewskie. Następnego dnia ojciec pożegnał się i odjechał. Szolem został u Żyda od skór na kwaterze wraz z wiktem. Za to miał udzielać lekcji jego dzieciom.
Nazajutrz obiad był już mniej wystawny. Zwykła kasza z rosołem, kawałek mięsa i to wszystko. Kolacja była również mleczna, ale składała się z małego kawałka sera, masła i chleba.
Chleba było w bród. Jednak gościowi posłano już nie na aksamitnej kanapie, ale na żelaznej skrzyni. Rano bolały go wszystkie kości. Łamało w krzyżu. Trzeciego dnia obiad składał się ze zwykłej zupy kartoflanej, po której paliło niemiłosiernie. Kolacji już nie podano. Zastąpiła ją szklaneczka herbaty z chlebem. Tym razem pościelono mu już na podłodze, na wyprawionych skórach. Trzeba było nie lada wysiłku, aby nie udusić się od odoru wydzielanego przez skóry. Na dodatek przez całą noc darło się dziecko w kołysce. O spaniu nie było mowy. Mała lampka kopciła i wydzielała czad. Od płaczu dziecka i czadu pękała głowa. Litość i trwoga!
Korepetytor doszedł do wniosku, że o spaniu nie ma co marzyć. Wstał więc i podszedł do dziecka w kołysce. Chciał ustalić, dlaczego płakało. Okazało się, że sprawcą płaczu był kot, który wlazł do kołyski i poczuwszy się tam jak u Pana Boga za piecem spokojnie zasnął. Korepetytor zastanawiał się, co robić? A może wyrzucić kota? Szkoda. Żal. Zostawić kota w spokoju? Wtedy dziecko będzie dalej ryczało. Wpadł więc na pomysł, bo mądry chłopak zawsze da sobie radę. Zacznie kołysać dziecko i wtedy kot sam ucieknie. Znał to z własnej praktyki. W domu i w chederze spotykał się z podobnymi przypadkami. Zanim położono niemowlę do kołyski, uważano za wskazane najpierw wsadzić tam kota i porządnie go wykołysać. Kot jednak za żadne skarby nie chciał być kołysany. Ledwo zdążyłeś ruszyć kołyską, już czmychał. Gotów był oczy ci wydrapać. I tym razem tak było. Korepetytor zaledwie zbliżył się do kołyski, gdy kot natychmiast z niej wyskoczył i gdzieś przepadł. Niemowlę zaś, ukołysane, przestało płakać i zasnęło. Gdy nazajutrz Szolem opowiedział o tym matce niemowlęcia, ta obrzuciła kota gradem przekleństw. Niemowlę przytuliła do piersi, nie przestając pieścić i hołubić. A niech tego kota szlag trafi! A że korepetytor nie zmrużył w nocy oka, obchodziło ją tyle, co zeszłoroczny śnieg.
Doszedłszy do przekonania, że to wszystko nie ma sensu, korepetytor w porę wziął rozbrat ze skórami i przeniósł się na kwaterę do innego gospodarza.
I tu zaczęła się dla niego nowa seria kłopotów, nieszczęść i udręk. Okrutne gospodynie, zasiedziałe prusaki, jadowite pluskwy, nietoperze, szczury i inne plugastwa. Wszystko to jednak betka w porównaniu z intrygami, które snuli konkurujący z nim korepetytorzy. Byli to Żydzi, mełamedzi, nauczyciele dziewcząt, zaznamiający je z sztuką pisania. Wszyscy oni toczyli z sobą bezlitosną walkę. W stosunku do nowego konkurenta z Perejasławia zajęli jednolite stanowisko. Nie było takiego paskudztwa na świecie, którym by nie obrzucili nowego przybysza. Gdyby dać wiarę ich twierdzeniom, to Szolem był istnym kryminalistą, złodziejem, bandytą, słowem, człowiekiem do wszystkiego. Rozpuścili takie plotki wśród chlebodawców naszego korepetytora, że nie pozostało mu nic innego, jak tylko prosić Boga, aby sezon szkolny skończył się wreszcie i żeby mógł ujść stąd z życiem.
Pobyt w Rżyszczewie był prawdziwym koszmarem. Złym i upiornym snem. Jedyny dom, w którym czuł się dobrze, należał do klezmera Abrahama. To był prawdziwy artysta. Istny mistrz. W pełni zasłużył na to, aby go opisać. Był to wysoki, postawny, barczysty mężczyzna o okrągłej twarzy, małych oczkach, gęstych brwiach i o czarnych, długich, kręconych włosach. Ręce miał grube, szerokie i tak owłosione, że skrzypce wyglądały w nich jak małe skrzypeczki, jak zabaweczka. Nut nie znał, a mimo to był autorem wielu kompozycji. A grał tak pięknie, że można go było słuchać bez końca. Był to ktoś w rodzaju Stempeniu, a może nawet przewyższał go. W życiu również żywo przypominał Stempeniu. Dziwny facet. Poetycka natura i wielki miłośnik płci nadobnej. W odróżnieniu jednak od Stempeniu miał żonę w niczym nie przypominającą jędzy słynnego artysty. Wprost przeciwnie. Abrahamowa, żona klezmera, była podobna do swego męża. Wysoka, przy tuszy i piękna. Może ciut za bardzo przy tuszy. Można było wyciąć z niej trzy kobiety, ale co do charakteru — prawdziwa kopia Abrahama. Jak dwie krople wody. Oboje nigdy nie wściekali się. Zawsze pogodni, weseli, dobrze usposobieni do ludzi, zawsze uśmiechnięci. Lubili dobrze zjeść, dobrze wypić, dobrze żyć. Jeśli było za co, to kupowali sobie rzeczy najlepsze i najdroższe. Jeśli forsy nie było, potrafili zaciąć zęby i czekać cierpliwie, aż Bóg ześle im jakiś zarobek, choćby najdrobniejszy. Wtedy ciachnie się po śledziku i też będzie uczta. Tak jak Bóg przykazał. Dzieci Stwórca im nie poskąpił. Mieli ich całe stadko. Każde dziecko miało wrodzony talent do muzyki. Każde grało znakomicie. Każde na innym instrumencie. Rzadko spotykana orkiestra.
Do nich wpadał nasz korepetytor z Perejasławia. U nich czuł się jak ryba w wodzie. Sam mistrz uczył go gry na skrzypcach. Za darmo. Klezmer Abraham nie należał do ludzi, którzy brali pieniądze za rzecz tak świętą jak muzyka. Jeśli zaś korepetytor jest w posiadaniu paru groszy, to bardzo prosi o małą pożyczkę. To samo jego żona, klezmerowa Abrahamowa. Akurat potrzebuje kilku groszy na targ... — A nuż znajdzie się u pana w kieszeni trochę drobnych?
Rzecz jasna, że drobniaki zawsze się jakoś znajdą.
W ten sposób Szolem stał
Uwagi (0)