Z jarmarku - Szolem-Alejchem (access biblioteka TXT) 📖
„Autobiografia i testament to jakby jedno i to samo” — pisał Szolem Alejchem w swojej ostatniej powieści. Można powiedzieć, że los zakpił z tego zdania, jako że autor zmarł, nie dokończywszy tego dzieła. Z planowanej opowieści o całym życiu pisarza dostaliśmy zaledwie rozdziały o dzieciństwie i młodości.
Tym, co najbardziej zwraca uwagę, jest nastrój książki. O biedzie i nieszczęściach Szolem Alejchem pisze z humorem, o spotykanych ludziach — z wyjątkowym zmysłem obserwacyjnym i zamiłowaniem do opowiadania anegdot. Powieść nie przekształca się jednak w satyrę, a to ze względu na wielką życzliwość wobec ludzi i świata bijącą z jej kart.
- Autor: Szolem-Alejchem
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Z jarmarku - Szolem-Alejchem (access biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Szolem-Alejchem
Czym jednak były te wszystkie kłopoty, zmartwienia, wstyd i cierpienia w porównaniu z piekłem szalejącym w duszy owego młodzieńca, który przecież na zabój zakochał się w córce kantora? Czym były wobec nieszczęścia tego chłopca, którego tak brzydko oszukała? Pomyśleć, że wolała goja, subiekta w sklepie Kotielnikowa, niż jego, chłopca z najlepszego domu. Dlaczego go oszukiwała? Dlaczego pisała do niego takie liściki? Dlaczego pocałowała go w rękę przy hakafot w święto Symchat Tora? Dlaczego przysięgała mu wieczną miłość? Przecież ucieczka z subiektem nie była przypadkowa. Była zaplanowana i przygotowana od dawna. I tu Szolem przypomniał sobie, że narzeczony jej koleżanki, ów subiekcik o dużych łapach, powiedział kiedyś, że przez córkę kantora ktoś mu kości połamie. Teraz już wie, kim jest ten gość od łamania kości. To doprowadza go do szału. Klnie, na czym świat stoi.
Przeklina dzień, w którym poznał córkę kantora. Przeklina subiekta ze sklepu żelaznego Kotielnikowa, subiekta pośredniczącego w korespondencji i wszystkich subiektów całego świata. Ach, jakby to było dobrze, gdyby wybuchł pożar we wszystkich sklepach żelaznych w mieście, gdyby wszystkie te sklepy spłonęły. Albo, gdyby zerwała się burza i zwaliła wszystkie sklepy i wszystkie domy w mieście lub gdyby ziemia się rozwarła i cały Perejasław wraz z mostem i Pidworkami zniknął w jej czeluściach. Nie ma w Szolemie śladu litości dla nikogo. Ani dla siebie, ani dla obcych. Ani dla starców, ani dla dzieci. Niech to wszystko piorun trzaśnie! I rzuca przekleństwo na cały świat stworzony przez Boga. Na świat pełen fałszu, brzydoty i paskudztwa. I przeklina ludzi, których Bóg stworzył. Ludzi fałszywych, brzydkich, paskudnych.
Pogrążony w melancholii Szolem wraca któregoś dnia ze szkoły i czuje, że głowa mu jakoś dziwnie ciąży. Jakby była z ołowiu. Przed oczyma migają mu kółka z jakimiś dziwacznymi figurami. Kółka pękają, a figury rozpływają się. Topnieją jak śnieg w słońcu. Na ich miejsce pojawiają się inne. Szolem nie chce tknąć jedzenia. Macocha jest zdumiona: — Chyba niedźwiedź zdechł w lesie! — Rzuca te słowa, jak zwykle, jadowicie. Szolem nie może utrzymać się na nogach. Kładzie się na kanapę. Podchodzi do niego ojciec i obmacuje mu głowę. Pyta się o coś, a Szolem odpowiada. Nie pamięta pytania i własnej odpowiedzi. Zdaje się, że była mowa o żołądku, doktorze i aptece... Czuje, że dają mu coś do zażycia w łyżeczce od herbaty. Lekarstwo ma zapach migdałów. A głowa pęka. I wiją się przed oczyma jakieś stwory. Przeciskają się przez jego uszy i wylatują z długim, długim gwizdem. I jakby mrówki zalazły mu pod skórę i wypełniły żyły. Łaskoczą go. Gotują się w jego ciele. Bulgoczą. I sakiewki, kupa sakiewek, cała góra sakiewek toczy się w dół. Ludzie chcą je złapać, ale nie mogą. Dziwne, Szolem ma oczy, zdaje się, zupełnie zamknięte, a mimo to wszystko widzi. Z powodu świstu w uszach nic nie słyszy, ale za to widzi wszystkich. Wszyscy tu są. Zbieranina dawnych i obecnych kolegów oraz innych, obcych ludzi. Jest kolega Szmulik, Pinele, syn Szymeły, Eli, syn Dodi, Icl, syn stryja Pinie, gość z ich zajazdu, Wolfson. Najzabawniejsze, że subiekt Kotielnikowa modli się przy bimie219 w bóżnicy, śpiewa modlitwę Symchat Tora, a córka kantora bije się w piersi al chet220. I jakiś głos, tępy, przytłumiony dochodzi z zimnej bóżnicy. Dziwne płaczliwe tony. To modlą się umarli. Umarli w każdą noc sobotnią modlą się w zimnej bóżnicy. Mają minjan. Kto by o tym nie wiedział? I nic go nie dziwi. Nawet to, że goj, subiekt Kotielnikowa, prowadzi modły w bóżnicy z żydowskim przyśpiewem. Jednego tylko nie może sobie wytłumaczyć: Jak to jest, że dopiero co był tu jego kolega Szmulik, sierota Szmulik, a on nie zapytał go o skarb?
Jak mógł zapomnieć o tak ważnej sprawie? Otwiera oczy i szuka wzrokiem Szmulika. Nie może go znaleźć. Nie ma Szmulika. Nie ma nikogo z tych, którzy dopiero co tu stali. Gdzie się mogli podziać? I znowu Szolem zamyka oczy. Wsłuchuje się w bicie swego serca. Słyszy, jak ono pracuje. I słyszy, jak krew pulsuje mu w skroniach. Czuje, że cały świat jest oblany potem. Pływa w rzece potu. Na czubkach palców pojawiły się pęcherzyki jak po łaźni parowej. Włosy na głowie ma mokre, przylepiają się do czoła. Czuje dotyk zimnej ręki i słyszy znane mu westchnienie. Otwiera oczy. To ojciec. Przy nim stoi Wolfson, właściciel kolektury i kilka innych osób. Zauważa, że wszyscy patrzą na niego z litością. Mówią o nim. Słyszy słowo „kryzys”. O jakim kryzysie tu mowa? Jest zadowolony, że oto stał się ważną osobą, którą wszyscy się interesują. Największe zainteresowanie wykazuje ojciec. Pochyla się nad nim i pyta, czego by sobie życzył. Szolem nie od razu odpowiada. Chce się przedtem zastanowić. Chce się zastanowić, gdzie jest i co mu dolega. Mija kilka długich chwil, nim dochodzi do siebie i rozumie, że był chory, a teraz jest już mu lepiej. Czy lepiej? Doskonale. Dopiero, gdy już całkiem ogarnął sytuację, zwilżył językiem wargi i wypowiada jedno jedyne słowo: — Agrest. — Ojciec wymienia spojrzenia z pozostałymi osobami i zapytuje go:
— Agrest? Jaki agrest?
— Konfitury — odpowiada chory dziwnie grubym głosem. Głosem, który najpierw był cieniutki, sopranowy, a teraz zmienił się w bas. Sam przeraził się swego głosu. Nie poznał go. W czasie choroby Szolem zmienił się nie do poznania. Gdy w kilka tygodni potem zlazł z łóżka i ledwo dowlókł się do sali ogólnej zajazdu, spojrzał w lustro i oniemiał. Twarz w lustrze mało go przypominała. Miał przed sobą innego zupełnie człowieka. Przed chorobą był to sympatyczny chłopak o czerwonych, pulchnych policzkach. Ruchliwy, żywy, o śmiejących się oczach, z podstrzyżoną okrągło blond grzywką na czole. Teraz twarz była blada, policzki zapadnięte, oczy stały się większe, spojrzenie pełne zadumy, a cała postać wyciągnęła się. Blond włosy zostały ostrzyżone do samej skóry jak u Tatarów. Słowem, był to teraz inny człowiek.
Ale nie tylko miał odmieniony wygląd. Czuł, że wewnątrz, w jego duszy, zaszła zmiana. I żałuje tej swojej dziecięcej przeszłości, która nigdy już nie wróci. Nigdy się nie powtórzy. Nigdy!
I teraz, gdy pisze te słowa przeżywając na nowo owe szczęśliwe chwile, wspomina je z cichą tęsknotą. Tym razem na zawsze już żegna się ze swoimi młodymi latami: — Żegnaj, dzieciństwo!
Sens udzielania korepetycji. Młodzi i starzy nauczyciele. Siła gramatyki. W perejasławskim parku i w domu macochy. Kompromisowa decyzja właściciela kolektury. Szolem dostaje posadę i pakuje swoje książki
Nie wiadomo, do kogo należała inicjatywa, kto pierwszy wpadł na pomysł, aby młodzieniaszek niespełna siedemnastoletni, jeszcze bez śladu wąsów i przed ukończeniem ujezdnoj, wziął do ręki kij, zarzucił na ramiona paletko bez rękawów i pomaszerował od domu do domu, aby udzielać korepetycji. Korepetycje polegają na wkuwaniu z chłopcami i dziewczętami tego wszystkiego, czego uczą się oni w klasach szkolnych. To również oznacza, że korepetytor podjął się przerobić z nimi przedmioty wymagane przy wstąpieniu do odpowiedniej klasy albo przy egzaminach.
Zdawanie egzaminów stało się modne i popularne. Wszyscy przygotowywali się do egzaminów. Chłopcy i dziewczęta, narzeczeni i kawalerowie, młodzi ojcowie rodzin, Żydzi z brodami — wszyscy wzięli się do gramatyki Goworowa, do arytmetyki Jewtuszewskiego, geografii Smirnowa, geometrii Disterwega. Zaczęli wkuwać na pamięć bajki Kryłowa i zaglądać do słowników. Istna epidemia z tymi egzaminami! Jest rzeczą zrozumiałą, że wkrótce zabrakło nauczycieli w mieście. Zawodowych nauczycieli żydowskich było bowiem tylko dwóch: Manisow, starzec bez zębów, który raczej pluł, niż mówił, w dodatku głuchy jak pień, oraz młodszy, Noach Busel. Ten uczył francuskiego. Nosił niebieski mundur, błyszczące buty z cholewami, i był bardzo drogi. Kazał sobie sporo płacić. Ponadto był jeszcze pisarz Icze i jego brat, pisarz Abraham. Obaj mieli pulchne policzki. Zawsze wypucowani na glanc. Ci już brali bardzo mało; zbyt tani, ale też mocno skłóceni z gramatyką rosyjską, z którą byli na bakier i nie wiedzieli, jak się pisze słowo Pieczeniegi. To znaczy wiedzieli, że tam ma być jat’, ale gdzie je postawić, tego nie wiedzieli. Czy po „p”, czy po „n”, czy po „g”. To samo było z „s” i „sz”. Gdy doszło na przykład do słowa „susza” albo „Sasza”, z równym powodzeniem mogli napisać „susza” jak „szusa” lub „szuse”, „Sasza” jak „Szasa” lub „Szasa”, lub „Szasza”. W mieście krążyła anegdota, że gdy ktoś, za przeproszeniem, poprosił ich o napisanie zdania „Sasza suszył się na suszy”, to jeden napisał „Szasza szusiłsa na szusie”, a drugi rąbnął: „Szasza szusiłsza na szuszie”.
Rzecz oczywista, że to była tylko anegdota, ale jakże zabolała nauczycieli, gdy doszła do ich wiadomości. W istocie rzeczy była to rzecz godna pożałowania. Przecież to oni nauczyli tylu mieszkańców miasta czytać i pisać, nauczyli ich i ich dzieci, a tu przychodzą młode żółtodzioby, którym mleko matki pod nosem jeszcze nie obeschło, i opowiadają anegdoty!... Ale nic nie poradzisz, gramatyka stała się chodliwym artykułem. Bez gramatyki ani rusz! Doszło nawet do tego, że stryj Pinie, który nie znosił gramatyki, podobnie jak pobożny Żyd nie znosi wieprzowiny, przyznał, że gramatyka to dobra rzecz. On, Żyd, który jeździ po jarmarkach, handluje z Moskwą, poważany przez Moskala i mówiący doskonale po rosyjsku czuje, że brak mu znajomości gramatyki! (Słowo „gramatyka” zaakcentował wystawieniem pięciu złożonych razem palców).
Mimo to, by jego bratanek Szolem nie przejął się zbytnio swoją rolą, Pinie uznał za wskazane dopiec mu. — Nie rozumiem — powiada — żeby do tego trzeba było paradować bez czapki, zasiadać do stołu bez przepisowego mycia rąk i pisać w sobotę. — Jemu, Piniemu, wydaje się, że właśnie można znać gramatykę i paradować w czapce, myć się przed jedzeniem i nie pisać w sobotę. Stryj Pinie widocznie był wiernym stróżem przepisów religijnych, jak przystało na prawdziwego uczonego w Piśmie. Za nic nie może zapomnieć tamtej pisaniny na parkanie w sobotę. Ale kto by z nim się liczył. Jakże ma się nie przejmować swoją rolą młodzieniaszek, który otrzymuje stypendium, udziela korepetycji, zarabia krocie, bo wszyscy się o niego biją. Wszyscy chcą właśnie, aby on, a nie kto inny przygotowywał ich dzieci do szkoły. Jakże tu nie przejmować się swoją rolą? Żydzi walą do niego korzystając z protekcji właściciela kolektury w ciemnych okularach, który jest za pan brat z Nachumem Rabinowiczem. Proszą go, aby był tak łaskaw namówić ojca, by ten wyprosił u syna choć pół godziny dziennie. Powiadają, że jego Szolem ma lekką rękę, że dzięki niemu najlepiej zdaje się egzaminy. Rośnie więc serce ojca, raduje się jego dusza. Przecież to nie żarty. Doczekał się takich honorów, choć wielkich radości nie ma. Tych jest mało. Co to za radość, proszę was, jeśli cały dzień nie widzi swojego dziecka? Pierwszą połowę dnia Szolem spędza w szkole, drugą, aż do wieczora, na korepetycjach. Wieczorem zaś spaceruje z kolegami w parku miejskim.
Latem park miejski w Perejasławiu jest istnym ogrodem rajskim. Gra tam orkiestra wojskowa pod batutą pułkowego kapelmistrza. Jest nim Żyd z czarną brodą, o czarnych jak czereśnie oczach i grubych wargach. Wszystkie dziewczęta są w nim zakochane. On zaś kocha wszystkie dziewczęta. Uśmiecha się do nich z daleka swoimi grubymi wargami i czereśniowo-czerwonymi oczyma. Wymachuje pałeczką coraz energiczniej i mocniej. A trąby trąbią, a bębny bębnią i pył wzniecany przez spacerujące alejami pary miesza się z aromatycznym zapachem dopiero co rozkwitłych krzaków bzu. Powietrze przesycone jest jakąś gęstą słodyczą. Tylko miejscowy, człowiek z Małorusi, zna, pamięta i potrafi ocenić ten zapach. Tylko on wie, czym jest wieczór letni i czym jest spacer po perejasławskim parku. Park oświetlony jest bardzo słabo. Są w nim raptem trzy, cztery latarnie gazowe z zadymionymi lampkami, sczerniałymi i potłuczonymi szkiełkami. Przy silniejszym wietrze lampy gasną. Kto jednak na to zwraca uwagę? Przeciwnie, jeśli chcecie koniecznie wiedzieć, to jeszcze lepiej, gdy jest ciemno. Chłopcy i dziewczęta mogą wtedy zatrzymać się, uciąć rozmówkę, pośmiać się i umówić się na jutro o tej samej porze, na spotkanie w alejach, pod dopiero co rozkwitłym krzakiem bzu...
I rozpromieniony, rozgorączkowany Szolem wraca do domu. Głód zaspokaja byle czym. Dzwonkiem śledzia, zielonym ogórkiem lub cebulą z chlebem. Apetyt, bez uroku, dopisuje. O umyciu rąk nie ma mowy. Odmówić błogosławieństwo nad pokarmem, gdzie tam! O modlitwę wieczorną ojciec nawet nie zapyta. Boli go to, ale udaje, że nic nie widzi. Szolem nie ma czasu, by zamienić choć słowo z rodzeństwem. Zjadł i zaraz trzeba zasiąść do odrabiania lekcji na jutro. Siada Szolem do stołu przy świetle lampy. A lampa to nafta. A tego macocha nie cierpi. Burczy więc pod nosem. Gniewa to ojca. Szolem wtedy powiada, że sam za własne pieniądze kupi naftę. I lampę też sobie sprawi. Ojciec na to oświadcza, żeby się nie ważył tego robić. Nie zniesie tego. Słyszy to kolekturowiec w czarnych okularach i wtrąca się, bo nie lubi kłótni. Proponuje wyjście kompromisowe. Ponieważ młodzieniaszek jest już człowiekiem na swoim, zarabia te parę groszy, a sam też powinien się uczyć i ma przed sobą egzaminy, to byłoby słuszne, żeby tego łobuza (już nie mówi „łobuziaka”) zostawić w spokoju. Słowem, rada jego jest taka: Niech sobie do końca egzaminów Szolem wynajmie kwaterę wraz z utrzymaniem i niech się uczy na zdrowie. A jeśli będzie miał trudności z wynajęciem mieszkania, to on, właściciel kolektury, weźmie to na siebie.
Rzecz zrozumiała, że z początku ojciec nawet nie chciał o tym słyszeć. Plan uznał za szalony. Kolekturowiec jednak i ścianę mógł przegadać. Ale nie lubił
Uwagi (0)