Z jarmarku - Szolem-Alejchem (access biblioteka TXT) 📖
„Autobiografia i testament to jakby jedno i to samo” — pisał Szolem Alejchem w swojej ostatniej powieści. Można powiedzieć, że los zakpił z tego zdania, jako że autor zmarł, nie dokończywszy tego dzieła. Z planowanej opowieści o całym życiu pisarza dostaliśmy zaledwie rozdziały o dzieciństwie i młodości.
Tym, co najbardziej zwraca uwagę, jest nastrój książki. O biedzie i nieszczęściach Szolem Alejchem pisze z humorem, o spotykanych ludziach — z wyjątkowym zmysłem obserwacyjnym i zamiłowaniem do opowiadania anegdot. Powieść nie przekształca się jednak w satyrę, a to ze względu na wielką życzliwość wobec ludzi i świata bijącą z jej kart.
- Autor: Szolem-Alejchem
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Z jarmarku - Szolem-Alejchem (access biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Szolem-Alejchem
Szolem nie miał pojęcia o tym, czy rzeczywiście posiada talent. Jedno wiedział: Od dzieciństwa przepadał za skrzypcami. Jakby na złość wszystkim, jakby w odpowiedzi na czyjeś urojone szyderstwo, uciekał zawsze w świat śpiewu i muzyki, w świat kantorów i klezmerów. Kantorzy i śpiewacy byli stałymi gośćmi w domu Rabinowiczów. Sam Nachum Rabinowicz to baal tefila202. Znał się na muzyce i na śpiewie. Ponadto jego dom zajezdny był jedynym, można powiedzieć, zajazdem dla kantorów.
Nie było wypadku, aby w sobotę poświęconą błogosławieństwom nie zajechała przed zajazd buda pełna dziwnych facetów, ożywionych, ruchliwych i głodnych. Przeważnie byli źle ubrani. Po prostu w łachmanach. Jednym słowem, goło i boso. Tylko szyje mieli owinięte szalikami. Szaliki nosili wełniane i ciepłe. Jak szarańcza wpadali do zajazdu. Żarli wszystko, co im podawano. Wiadomo było, że skoro przyjeżdżali głodni, to na pewno są to śpiewacy z jakimś kantorem o światowej sławie. Przez okrągły dzień kantor o światowej sławie wydzierał się na całe gardło. Wypróbowywał swoją koloraturę i połykał mnóstwo surowych jaj. Zaś śpiewacy z jego orszaku rozsadzali swoim śpiewem ściany domu. Przeważnie mieli słabe głosy. Za to zdrowe apetyty. Swoim modlitewnym śpiewem nie zyskali uznania. Nażarli się tylko do syta, napili i zmykali nie zapłaciwszy ani grosza.
To oczywiście nie przypadło macosze do gustu. Pozbywała się więc stopniowo tych kantorów światowej sławy. Stanowczo poprosiła ich o przeniesienie się do zajazdu Rubena Jasnogrodzkiego. — Żarłoków — twierdziła — ma dosyć własnego chowu. — A krzykaczy też jej, dzięki Bogu, nie brakuje. Za to dzieci Rabinowicza nasłuchały się tyle melodii, że stały się znawcami muzyki synagogalnej. Znały na pamięć każdą kompozycję. Potrafiły odgadnąć, czy należy ona do repertuaru kantora Pici, kantora Mici, czy też kantora z Siedlec, z Góry Kalwarii, a może z Bełza. Były czasy, że śpiew dosłownie unosił się bez przerwy w powietrzu. W uszach szumiało od melodii. A pieśń bulgotała w gardle. Wtedy sen przychodził z trudem.
Tak było ze śpiewem. Co zaś się tyczy muzyki, to bohater niniejszej biografii miał okazję wysłuchać jeszcze więcej klezmerów niż kantorów, ponieważ Jehoszua Herszl z grubymi pejsami i Bencjon z zapadłym nosem mieszkali niedaleko chederu. Idąc do chederu trzeba było przejść koło ich domów. Naturalnie przymusu nie było. Można było całkiem śmiało ominąć te domy. Byłoby wtedy nawet bliżej. Szolem jednak wolał przechodzić właśnie koło klezmerów. Lubił zatrzymywać się pod ich oknami i słuchać, jak klezmer Bencjon uczy chłopców gry na skrzypcach, albo jak Jehoszua Herszl przeprowadza próbę ze swoimi synami grającymi na różnych instrumentach. A wtedy nie można go od okna ani oderwać, ani odpędzić.
Zauważyli to synowie Jehoszuy Herszla i starszy z nich, Hemele, przeciągnął go za pierwszym razem smyczkiem po głowie, a za następnym oblał wiadrem wody. Nic to jednak nie pomogło. Za jednego papierosa Szolem został przyjacielem Hemele. Zaczął bywać w domu klezmera. Nie opuścił ani jednej repetycji. A powtórki odbywały się w każdy poniedziałek i czwartek. Przez to zawarł znajomość z całą gromadą muzykantów, z całą rodziną klezmerską. Z ich żonami i dziećmi. Z ich obyczajami. Z ich cygańskim życiem, a nawet z ich językiem. Z klezmerską gwarą, którą później spożytkował, już jako Szolem Alejchem, w swoich utworach: Na skrzypcach, Stempeniu, Błądzące gwiazdy i w wielu innych.
Jak więc widzicie, przeszkód w grze na skrzypcach nie było. Okazji miał dosyć. Talentu, jak twierdził Bencjon, też. Czego więc brakowało? Instrumentu. Skrzypiec. Skrzypce kosztują. A forsy brak. Należy więc ją zdobyć. I tu wydarzyła się rzecz komiczna i smutna jednocześnie. Coś w rodzaju tragikomedii.
Sakiewka z drobniakami. Kradzież i żal. Jak pozbyć się sakiewki
Wśród bywalców zajazdu Rabinowicza był stały gość. Litwak, kupiec zbożowy z Pińska, nazwiskiem Wolfson. Ów Wolfson zatrzymywał się w zajeździe na całe miesiące. Miał swój pokój, zwany przez wszystkich pokojem Wolfsona, nawet wtedy gdy kupiec przebywał w Pińsku. I samowar miał oddzielny: samowarek Wolfsona. A był u Rabinowicza traktowany jak swój człowiek. Jadł to, co wszyscy, a gdy macocha miała zły humor, to obrywał na równi z domownikami. Tak jak swój. W domu nosił krótki chałacik. Zdarzało się, że chodził po zajeździe nawet bez chałata i namiętnie zaciągał się cygarem. Palił grube cygara i lubił gadać. Trzymał cygaro w ustach, ręce w kieszeniach i gadał. Gadał i gadał. Potop słów. Pokój był otwarty. Samowarek na stole, szuflada stołu zamknięta. Kluczyk tkwi w zameczku. Jeden obrót kluczykiem i stanie otworem.
Do czego służy szuflada, wszyscy wiedzą. Są tam listy, książki, rachunki, pieniądze i portfel. Duży, gruby portfel wypchany asygnatami. Kto wie, ile tam jest! Oprócz portfela — skórzana sakiewka. Stara, wytarta, ale pełna drobnych monet. Miedzianych i srebrnych. Sporo tego. Daj Bóg, aby Szolem posiadał choćby połowę tego. Wystarczyłoby mu na kupno najlepszych na świecie skrzypiec.
Nieraz Wolfson otwierał tę szufladę w obecności różnych ludzi. Niechcący i Szolem zerknął na gruby, wypchany asygnacjami portfel, a przede wszystkim na skórzaną sakiewkę w drobniakami. Zapragnął wtedy, aby Wolfson zgubił kiedyś tę sakiewkę, a on, Szolem, ją znalazł. Byłaby podwójna satysfakcja. Haszowes awejda203 to jeden z wielkich zbożnych uczynków. Jednak posiadanie takiej sakiewki z forsą to jeszcze większy zbożny uczynek... Sęk w tym, że litwak nie miał zamiaru jej zgubić. Rozgrzesza się więc Szolem przed sobą i postanawia, że jeśli Wolfson, powiedzmy, da mu swoje spodnie do wyczyszczenia i zapomni wyjąć z nich sakiewkę, to guzik mu ją odda. Mogła przecież wypaść z kieszeni podczas czyszczenia. Czy to jego wina? Ale Wolfson też nie jest głupi. Za każdym razem, kiedy daje dzieciom ubranie do czyszczenia, opróżnia wszystkie kieszenie. Litwak pozostaje litwakiem! Szolema ponosi gniew. Zastanawia się i dochodzi do wniosku, że skoro tak jest, że skoro nie ma mowy ani o zgubie, ani o roztargnieniu Wolfsona, to należy samemu zajrzeć do sakiewki i zorientować się przynajmniej, ile tam jest drobniaków.
Przeto w tym celu, bez najmniejszego, broń Boże, zamiaru popełnienia kradzieży, ot po prostu z samej ciekawości, Szolem dostaje się pewnego dnia do pokoju Wolfsona. Przez chwilę kręci się w miejscu, niby sprząta ze stołu. Litwak w tym czasie jest na sali ogólnej zajazdu. Pali grube cygaro i nadaje. Z tego krzątania się po izbie na razie nic nie wychodzi. Dotykając pęku kluczyków Szolem ma wrażenie, że zimny metal wydaje jakiś niesamowity wrzask, który dochodzi aż do nieba. Ciarki przebiegają mu po ciele. Nogi zaczynają drżeć. W tył zwrot i Szolem wychodzi z pustymi rękami.
Pierwsza próba nie udała się. Czekał na następną. Jednocześnie robił sobie wyrzuty, iż jest złodziejem: „Jesteś złodziejem, Szolemie! Miałeś niedobre myśli. Już jesteś złodziejem! Złodziejem! Złodziejem!”.
Drugą próbę podjął już wkrótce. Wolfson nie lubił samotnie siedzieć w swoim pokoju. W sali ogólnej zajazdu było sporo gości. Wolał przebywać tam. Palił cygara i gadał. Gadał jak zwykle. I znowu Szolem wpadł do pokoju Wolfsona. Tym razem już nie po to, aby tylko zerknąć, ale po to, aby skorzystać z okazji. I tak przecież jest już złodziejem.
Pochylił się całym ciałem nad stołem. Jakby chciał coś wziąć z przeciwnego krańca. Lewą ręką uchwycił zimny kluczyk. Obrót w prawo i zamek otworzył się. Rozległ się cichy dźwięk, a potem cisza. Szolem zagląda do środka i dreszcz go przechodzi. Najpierw zauważył gruby portfel. Otwarty. Wypchany mnóstwem banknotów. Czerwone dziesięciorublówki, niebieskie pięciorublówki, zielone i żółte trzyrublówki. Kto wie, ile tego? Jeden czerwony banknocik i byłby uratowany. Kto to spostrzeże? Bierz więc, głuptasie! Wyciągnij! Nie! Nie jest w stanie! Ręce mu drżą. Zęby szczękają i w piersiach brak tchu. Zerka więc na skórzaną sakiewkę. Jest pełna! Chce ją wziąć, ale prawa ręka odmawia posłuszeństwa. Otworzyć sakiewkę i wyjąć z niej kilka srebrnych monet? Za dużo jednak zachodu. Wziąć sakiewkę i wsunąć ją do kieszeni? Zaraz się spostrzegą. Tymczasem czas upływa. Zdaje się, że każda chwila to rok. Nagle rozlega się szelest. Aha, na pewno litwak człapie w swoich wytartych pantoflach... Obrót kluczykiem z powrotem w lewo i Szolem odchodzi z pustymi rękami. Sądzi, że kogoś napotka, ale gdzie tam! Ani słychu, ani dychu! Nie ma nikogo! Wrócić do pokoju? Za późno! Trzeba było przedtem! Taka okazja! Idiota z ciebie, Szolemie! Równocześnie idiota i złodziej!
Trzecia próba, dokonana w jakiś czas później, poszła już gładko. Bez ceregieli i bez wahań. Od razu przystąpił do stołu. Otworzył zamek, wsunął rękę do szuflady i cap za sakiewkę. Szybkim ruchem włożył ją do kieszeni, po czym spokojnie zamknął szufladę. Wziął swoje książki i poszedł do szkoły. Nie spieszył się. Przeciwnie, szedł powoli. Nawet sennie. Zdawało się, że zachował zimną krew. Ale to tylko pozory. Już na ulicy poczuł, że sakiewka pali go. Nie powinien jej trzymać przy sobie. Za żadne skarby. Przynajmniej na razie. I zamiast iść prosto do szkoły, Szolem wpada do stodoły, gdzie trzymają drewno na opał. Pełno tu porąbanego drewna. Nachyla się i chowa sakiewkę w najciemniejszym kącie, między sągiem szczap a ścianą stodoły. Zapamiętał sobie to miejsce i marsz do szkoły.
Jeśli zdarzy się wam napotkać kogoś z płonącą twarzą, z gorejącymi oczami, nad podziw schludnie ubranego, gotowego za was skoczyć w ogień i wodę, ale trochę roztargnionego, pogrążonego w zadumie, to wiedzcie, że macie do czynienia z osobnikiem, który posiadł tajemnicę znaną tylko jemu i Bogu. Tak właśnie wyglądał owego dnia bohater niniejszej autobiografii. Czuł się winny grzechu. Gdy rozmawiał z ludźmi, w jego oczach czaił się grzech. Zdawało mu się, że wszyscy znają jego tajemnicę. Wiedzą, że ma jakiś święty, bardzo święty sekret. Jego kolega Eli, który go znał lepiej od innych, zadał mu pytanie:
— Szlomka, co z tobą? Znowu coś kredą na płocie zmalowałeś?
— Zamknij pysk, bo ci facjatę zamaluję. Zapomnisz swego imienia i nazwiska.
— Co? Ano spróbuj! Zobaczymy, kto komu zamaluje.
I Eli zakasuje rękawy gotów do bójki. Jego koledze nie w głowie jednak bitka. Myśli i uczucia Szolema były tam, w stodole pełnej rąbanego drzewa, przy sakiewce. Przecież zapomniał nawet zajrzeć do jej wnętrza. Ledwo doczekał końca lekcji. Chciałby już być w domu. Chciałby na chwileczkę skoczyć do stodoły i zbadać sakiewkę. Ile? Jakim majątkiem dysponuje?
W domu istny kataklizm. Wszystko było przewrócone do góry nogami. Cała pościel walała się na podłodze. Kuchnia — prawdziwe pobojowisko. Służąca sziksa204 płacze. Przysięga na wszystkie świętości, że nie ma o niczym pojęcia. Ojciec załamuje ręce. Wygląda jak sto nieszczęść. Przygarbiony potrójnie. Macocha piorunuje. Przeklina, gani. Kogo? Zorientować się trudno. Bowiem miota przekleństwa w liczbie mnogiej: — Żeby to spod nosa zabierać, a niech was śmierć zabierze! Ziemia pochłonęła sakiewkę z forsą, a niech was ziemia pochłonie! Nikt nie widział sakiewki, obyście święta nie zobaczyli. Jaki teraz gość zechce stanąć w naszym zajeździe, a niech wam język stanie w gębie!
A sam Wolfson stoi w chałacie pośrodku sali z cygarem w ustach. Ręce trzyma w kieszeniach, spogląda na dzieci, uśmiecha się i tak powiada: — Dopiero dziś rano miałem w ręku sakiewkę. Z domu wcale nie wychodziłem.
— Nie widzieliście sakiewki? — pyta ojciec dzieci. Szolem zaś odpowiada za wszystkich: — Jaką sakiewkę?
Rzadko kiedy ojciec wpada w złość. Tym razem nie może już powstrzymać się i ostro naciera na swego pupilka. Przedrzeźnia go:
— Jaką sakiewkę? I co powiecie o tym naiwnym durniu? Od samego rana słyszy „sakiewka, sakiewka” i jeszcze pyta, jaka sakiewka? — A zwracając się do Wolfsona, tato powiada: — A ile tam forsy było u pana w sakiewce?
— Nie chodzi tu o pieniądze — odpowiada Wolfson w swoim litwackim dialekcie. — Tu chodzi o sakiewkę! Dopiero dziś rano miałem ją w ręku. Z domu wcale nie wychodziłem. Nie wychodziłem.
Nie, na razie nie pora dowiadywać się, ile forsy jest w sakiewce. Szolem nie jest taki głupi, aby teraz, gdy jest gorąco, iść do stodoły i grzebać w sakiewce. Stać go na to, aby odłożyć to na jutro lub pojutrze. Tymczasem trzeba się wziąć do książek, powtórzyć geografię i historię. Wykuć na blachę. Zrobić kilka zadań z geometrii... Nieboraczek, Bogu ducha winien. A tu w domu kotłuje się!
Służącą już zwolniono z pracy. Macocha piekli się. Cały dom na kółkach. Wszyscy szukają sakiewki. Szolem wraz z nimi. Co jednak spojrzy na twarz ojca, serce mu się ściska. Nie może znieść widoku ojca przytłoczonego nieszczęściem. Nie może słuchać, jak on wzdycha i stęka. I teraz dopiero złodziej zdaje sobie sprawę z tego, co uczynił. Ogarnia go żal i skrucha. Jest wściekły na zły instynkt, który nakłonił go do tego grzechu, który pchnął go na śliską drogę.
Godziny wlokły się jak lata. Dzień wydawał się nie mieć końca. Ledwo doczekał się wieczoru, aż tumult ucichł i troski powszednie o chleb i zarobki zepchnęły na krótko harmider spowodowany kradzieżą na plan dalszy. Wtedy złodziejaszek wybiegł na podwórko, a stamtąd przedostał się do drewutni. Powoli wyciągnął z ukrycia sakiewkę, otworzył ją, zajrzał do środka... A tam spoczywała stara, wytarta moneta sprzed wielu, wielu lat. Kiedyś miała wartość dziesięciu kopiejek, a dziś nie ma
Uwagi (0)