Z jarmarku - Szolem-Alejchem (access biblioteka TXT) 📖
„Autobiografia i testament to jakby jedno i to samo” — pisał Szolem Alejchem w swojej ostatniej powieści. Można powiedzieć, że los zakpił z tego zdania, jako że autor zmarł, nie dokończywszy tego dzieła. Z planowanej opowieści o całym życiu pisarza dostaliśmy zaledwie rozdziały o dzieciństwie i młodości.
Tym, co najbardziej zwraca uwagę, jest nastrój książki. O biedzie i nieszczęściach Szolem Alejchem pisze z humorem, o spotykanych ludziach — z wyjątkowym zmysłem obserwacyjnym i zamiłowaniem do opowiadania anegdot. Powieść nie przekształca się jednak w satyrę, a to ze względu na wielką życzliwość wobec ludzi i świata bijącą z jej kart.
- Autor: Szolem-Alejchem
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Z jarmarku - Szolem-Alejchem (access biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Szolem-Alejchem
Na godzinę lub dwie przed hakafot zbierają się już małe dzieci, chłopcy i dziewczęta. Włażą na ławki, a chorągwie w ich rękach łopoczą. Jabłka na drzewcu błyszczą czerwienią. Palą się wetknięte w nie świeczki. Policzki dzieci są równie czerwone jak jabłka, a ich oczy płoną nie gorzej od świeczek.
Starsi chłopcy, ci od Gemary albo ze szkoły ujezdnoj, spacerują tymczasem po podwórzu bóżnicy. Powietrze jest jeszcze łagodne i rześkie. Niebo usiane gwiazdami. Święto na całej kuli ziemskiej. Nawet cisza jest świąteczna. Nic nie może zakłócić nocy Symchat Tora, gdy naród wybrany raduje się na całym świecie z daru niebios. A jeśli przejeżdża obok jakaś chłopska furmanka i podnosi gęsty, dławiący kurz, jeśli przelatuje wóz pocztowy ze swoim dzwonkiem — dzyń, dzyń, dzyń! — to jedzie nim jakaś figura, jakaś władza, ale kto na to zwraca uwagę? Kurz opadnie, dzwonek ucichnie gdzieś w dali, a noc pozostanie wciąż święta, świąteczna, albowiem Symchat Tora panuje dziś na świecie! Czarny kot przebiega przez podwórze bóżnicy na swoich aksamitnych miękkich łapach. Przecina dziedziniec i znika. Z daleka, z ulicy gojów, dobiega szczekanie psa. Ujada długo, potem powoli cichnie. A noc pozostaje święta, bowiem panuje święto Symchat Tora. Jakże lekko człowiek oddycha! I tak dobrze jest na sercu. I jak przyjemnie na duszy. Wewnętrzny spokój czyni człowieka cierpliwym. Przecież to nie byle co. Oto jestem ja i oto jest noc Symchat Tora. Oto jest niebo a w nim Bóg. Mój Bóg! Moje niebo! Moje święto!
Dzieci już odprawiają hakafot! Wpadają do bóżnicy. Gdzie? Co? Zaczyna się! Na razie odmawiają modlitwę Maariw. Kantor Cale z zimnej bóżnicy stoi przy podium wraz ze swoimi dwoma pomocnikami. Jeden z nich, czarnowłosy chłop o grubych wargach, to bas. Drugi, wychudły chłopczyna o białej twarzy, to tenor. Zaś sam kantor Cale o złotym gardle to Żyd wysoki, rudy, z nosem zagiętym niczym szofar. Ma cienkie kręcone pejsy i rudą kręconą bródkę, jakby przyklejoną. Kto by pomyślał, że taki potworek ma piękną, delikatną, łagodną i miłą córkę. Córka kantora to właśnie jego córka; kantor Cale to jej ojciec, który na każdym kroku chwali się, że nikt nie ma tak pięknej córki. Szkopuł tylko w tym, że ona nie chce wyjść za mąż. Kogo by nie swatano, jedną daje odpowiedź: „nie”. Pomoże to jej jak umarłemu kadzidło. W chwili, gdy zjawi się właściwy konkurent, będzie musiała powiedzieć „tak”. W razie odmowy weźmie się ją za warkocze. A pod ręką zawsze znajdzie się kij. Tak mówi kantor Cale, rzecz jasna w żartach. Pokazuje przy tym swoją bambusową laskę ze starą, pożółkłą gałką z kości słoniowej.
Odprawiono już modlitwę Maariw w zimnej bóżnicy, a do hakafot jeszcze daleko. Dopiero odmawiają Ato horejso ładaas211. Dopiero rozdzielają poszczególne wersety pośród wiernych zgromadzonych przy wschodniej ścianie bóżnicy. Każdy z nich odmawia swój werset, stojąc obok swego miejsca. Każdy jednak wygłasza modlitwę na swój sposób, w innej tonacji i innym stylu. To znaczy, styl jest jednakowy, ale każdy ma inną barwę głosu i każdy trochę się boi, wychodzi więc nie to, co trzeba, a zakrętas, jaki zostawia się na końcu wersetu, całkowicie gdzieś zanika.
Bóżnica jest dostatecznie duża, szeroka i wysoka. Nie ma sufitu — widać dach. Dlatego zowią ją zimną. Dach jest pomalowany na niebiesko. Może ciut za bardzo niebiesko. Przez to wydaje się prawie zielony. Malarz przebrał miarę. Również gwiazdy na nim są nieco za duże. Każda gwiazda jest tylko trochę mniejsza od jabłka i wygląda jak kartofel pomalowany na złoto. Malarz rozmieścił je gęsto, w równych rzędach. Jedna obok drugiej. Ze środkowej części dachu zwisają na długich miedzianych linach wiekowe świeczniki odlane ze starej, żółtej, pozieleniałej miedzi. Z tej samej miedzi lśnią kinkiety na ścianach. Wszystko przesycone jest światłem. Palą się wszystkie świece. Jest tak jasno, że jaśniej chyba już być nie może.
Skąd się wzięło tylu, bez uroku, Żydów, kobiet, chłopców, dziewcząt i małych dzieci?
Szolem jest po raz pierwszy w zimnej bóżnicy. Mimo woli przychodzi mu na myśl werset: „Jak dobre są twoje namioty, Jakubie!”. Z trudem znajduje miejsce siedzące. Na szczęście dostrzegł go szames. Przecież to synek reb Nachuma Rabinowicza. Obowiązkowo trzeba dla niego znaleźć miejsce, i to właśnie w ławce lustrzanej, wśród wybitnych obywateli.
W którym miejscu modlitwy jesteśmy? Szum i gwar jest tak wielki, że nie słychać głosu kantora i jego pomocników. Na nic okrzyki z tłumu: — Sza! — Na próżno szames stuka w stół. Kobiety trajkoczą, dziewczęta śmieją się, dzieci piszczą, jakiś chłopczyk zanosi się płaczem. Czemu płaczesz, chłopczyku? Strącili mu niechcący jabłko z chorągiewki, zdeptano je. Co teraz pocznie bez jabłka? A obok siedzi starszy chłopak, szczerzy zęby i śmieje się z dramatu dziecka. Złości to Szolema. Wdaje się więc w rozmowę z chłopakiem:
— Co tu jest do śmiechu?
Na to ten, nie przestając szczerzyć zębów, odpowiada:
— Bo on jest głupi!
To jeszcze bardziej złości Szolema:
— A ty w jego wieku miałeś więcej rozumu?
Tym razem młodzieniaszek przestaje się śmiać i odpowiada już łobuzersko:
— Ile miałem rozumu w jego wieku, nie pamiętam, ale jest pewne, że mam więcej rozumu niż ty, mimo że chodzisz do szkoły i jesteś synem Nachuma Rabinowicza.
Gdyby to nie zdarzyło się w zimnej bóżnicy wśród obcych ludzi, to syn Nachuma Rabinowicza inaczej policzyłby się z tym urwisem. Tu jednak musiał przemilczeć zniewagę, mógł bowiem solidnie oberwać. Poza tym usłyszał właśnie wśród gwaru i szumu umiłowanie słowa: — Hatojroni reb Szymszon Zejw bereb Chaim Cwi hakojn tejn kowod latojro!212 Widać, już zaczęło się hakafot. Gdzież więc córka kantora?
— Ana adonaj hoszia na!213. — Prosimy cię Panie, zbaw nas! — Pierwsza część zakończyła się tańcem i śpiewem na prostą melodię. Przeszło pierwsze hakafot. A szames wywołuje już swoim ochrypłym głosem następnych do oddania czci Torze. I tak zakończyło się drugie okrążenie, trzecie i czwarte. Po każdym okrążeniu ta sama zwykła melodia i ten sam taniec. A córki kantora nie widać.
Szolem wierci się. Rozgląda się na wszystkie strony. Niestety, nie ma jej. Ani jej, ani jej koleżanki. Czyżby go aż tak brzydko oszukała? A może po prostu nie mogła przyjść? Może coś się jej przytrafiło? Może rodzice dowiedzieli się o ich tajemnicy i zamknęli ją w domu? Po kantorze Cale można się wszystkiego spodziewać. Przecież ciągnie córkę za warkocze i bije ją laską! I mroczne myśli nachodzą Szolema.
Ponieważ chłopak Nachuma Rabinowicza kręcił się, wiercił i rozglądał na wszystkie strony, szames uznał, że zapewne przepada on za udziałem w hakafot. A może też ktoś z gabajów214 dał mu znak, aby wyróżnił syna Nachuma Rabinowicza? Tak czy owak wśród wywołanych do Tory Szolem usłyszał nagle swoje imię: — Młodzieńcze Szolemie, synu Menachema Rabinowicza, oddaj cześć Torze! — Krew uderzyła mu do głowy. Nie był w stanie znieść spojrzeń szacownych obywateli. Poczuł się jak młodzieniec wywołany do odczytania całego rozdziału Tory w sobotę. Nim zdążył rozejrzeć się wokół, szames podał mu Torę. Już stał w jednym szeregu z grupą Żydów, z olbrzymią Torą w rękach. Ruszyła procesja. Z przodu kroczy kantor Cale i śpiewa: — Ojzer dalim, hojszio no!215 — Kobiety i dziewczęta wyrywają się z tłumu. Całują Torę i składają mu życzenia: — Obyście dożyli następnego roku!
Szolem czuje się jakoś dziwnie. Zwracają się do niego per wy. Jest zmieszany niespodziewanymi honorami. Odczuwa dumę. Jedyny chłopak wśród tak wielu starszych Żydów. Rozpiera go duma, że nie jest byle kim, że jest synem reb Nachuma Rabinowicza. Z dobrego domu. Wśród największego zgiełku nagle czuje na swojej ręce pocałunek: — Obyście dożyli następnego roku! — Podnosi oczy, a przed nim córka kantora i, ma się rozumieć, jej przyjaciółka...
Niebiosa otwierają się. Aniołowie schodzą na ziemię i śpiewają hymny. Opiewają stworzony przez Boga świat. Ten dobry, słodki, piękny, umiłowany świat! Opiewają ludzi, których Pan Bóg stworzył. Dobrych, słodkich, pięknych i umiłowanych ludzi! Jest wspaniale. Tak cudownie, że chce się aż płakać ze szczęścia. A serce śpiewa pieśń na cześć niebiańskich duchów: — Szolem ałejchem216, aniołowie!
Prawda, w pierwszej chwili Szolemowi zrobiło się przykro i nieco dziwnie. Zamiast pocałować Torę, pocałowała go w rękę. Zaplanowała tak? Wyczytał to z jej śmiejących się oczu. Był tak zdumiony, że omal nie wypuścił z rąk Tory. Miał ochotę zatrzymać się. Chciał jeszcze raz spojrzeć w jej piękne oczy. Może nawet szepnąć kilka słów. Ale nie ma rady. Żydzi postępują za nim w szeregu. Trzeba iść naprzód. Trzeba przekazać Torę następnym. Okrążenie jeszcze nie dobiegło końca. Dopiero przed Arką Przymierza można przekazać zwoje Tory szamesowi. Ogląda się więc Szolem za siebie. Może jeszcze raz ją zobaczy. Choćby z daleka. Nie widać jej. Idzie więc dalej. Postępuje za Żydami. Robi jeszcze jedną rundę. Wypatruje. Córki kantora nie ma w pobliżu. Znikła jak kamfora. Wybiega więc z bóżnicy. Szuka jej na podwórzu. Nigdzie jej nie ma. Może był to sen? Może to była zjawa? Nie! To nie był sen. To nie była zjawa. Jeszcze teraz czuje jej pocałunek na swojej ręce. Idzie przed siebie i nie czuje ziemi, po której stąpa. Wydaje mu się, że ma skrzydła i leci. Fruwa w powietrzu, a wraz z nim aniołowie. Unoszą się w przestrzeni. Odprowadzają go aż do wielkiej bóżnicy.
Tam dopiero połowa hakafot. Ojciec jest zadowolony, w świątecznym nastroju. Ubrany w starą, wytartą jedwabną kapotę, z której miejscami wyziera żółta podszewka. Wygląda wspaniale jak nigdy. Obok niego stoją obaj udani zięciowie. Z jednej strony Lejzor Josł, z drugiej Magidow. Obydwaj żartują, a ojciec słucha, jak to w jego zwyczaju, uważnie i śmieje się.
— Gdzieś tak długo był? — Ojciec zadaje to pytanie nie po to aby, broń Boże, ukarać Szolema. Pyta po prostu z ciekawości.
— W zimnej bóżnicy — odpowiada Szolem. Chwali się, że uhonorowano go hakafot.
Ojcu się to podoba. Powiada więc:
— To bardzo ładnie z ich strony.
Udani zięciowie troszkę naigrywają się z Szolema. Jeden z nich pyta go, czy w zimnej bóżnicy poznał „Ojzer Dalim217”. Drugi wtrąca: — Skąd mógł się tam wziąć „Ojzer Dalim”? Tam przecież znajduje się tylko wnuk „Ojzer Dalim”.
I wszyscy trzej zaśmiewają się z tego konceptu. Nawet Szolem im wtóruje.
No i noc! Taka noc może się zdarzyć tylko w Symchat Tora podczas hakafot.
Paskudnie oszukany w swoich najświętszych uczuciach. Po chorobie nowy człowiek. Pożegnanie z dzieciństwem
Kiedy autor tej opowieści zapuszcza się w głąb swojego dzieciństwa, gdy wyciąga na światło dzienne wspomnienia bezpowrotnie minionych dni, gdy w głębokiej zadumie zastanawia się trzeźwo nad swoimi późniejszymi przeżyciami, doświadczeniami wyniesionymi z wielkiego, światowego jarmarku, który nazywa się życiem, ogarnia go ogromne zdumienie. Jak mógł znieść tyle okrutnych ciosów, tyle bolesnych zawodów i tyle gorzkich rozczarowań? Jak mógł po tym wszystkim znosić nowe ciosy, nowe zawody i jeszcze większe rozczarowania? Ciosy są nie tak straszne. Straszniejsze są rozczarowania. Najgorzej jest być oszukanym. Z porażki można się podnieść. Rozczarowanie natomiast zostawia na zawsze bliznę na duszy.
Bohater niniejszej autobiografii był już bity i kopany — w sensie moralnym. I w sensie materialnym przeżywał niejeden dramat. Czytelnik dowie się z późniejszych rozdziałów o tym, jak bohater nasz poznał w krótkim czasie smak utraty pewnego kapitału wskutek spekulacji, do których wciągnęli go różnego rodzaju Menachemy Mendle. Z czystym sumieniem może oświadczyć, że nie bolała go utrata pieniędzy. Bardziej bolało to, że ludzie go oszukali, i to, że on się zawiódł na ludziach. Rozczarowanie, oto co skracało mu życie. Wpędzało go do grobu.
Gdy jeszcze był smarkaczem, zakochał się głupio w córce kantora. Wtedy dostał po raz pierwszy po głowie. Doznał pierwszego wielkiego rozczarowania. Otrzymał cios, którego nie mógł przewidzieć. Było prawdopodobne, że rodzice dowiedzą się o ich niewydarzonym romansie i doprowadzą do zerwania tego niepoważnego związku. Można było domyślać się, że kantor Cale złapie swoją córkę za warkocze i zbije nie na żarty kijem. Kto jednak mógł przypuścić, że córka kantora romansując z synem Rabinowicza była zakochana w goju, subiekcie w wielkim sklepie żelaznym Kotielnikowa? Komu mogło wpaść na myśl, że pewnego dnia, akurat w wigilię soboty, niedługo po owym sławnym święcie Symchat Tora, ucieknie i skryje się w żeńskim monasterze, gdzie przyjmie chrzest i wyjdzie za mąż za tegoż właśnie subiekta?
Okazuje się, że wyobraźnia pisarza jest niczym w porównaniu z życiem. Rzecz oczywista, że biedak Cale biegał nieprzytomny po mieście. Szukał wsparcia u przodków na cmentarzu. Stukał do drzwi archimandryty218, szlifował progi przełożonej monasteru. Słał prośby do samego gubernatora. Nic nie pomogło. Nawet modły zawiodły. W mieście kotłowało się. Cały świat zadrżał. Gdybyż to była zwykła żydowska dziewczyna! Nieszczęścia chodzą po ludziach, nic nie poradzisz. Ale to nie była zwykła dziewczyna. Traf chciał, że była to córka kantora, człowieka niemal świętego. Kto go teraz dopuści do odprawiania modłów? Zaraz
Uwagi (0)