Z jarmarku - Szolem-Alejchem (access biblioteka TXT) 📖
„Autobiografia i testament to jakby jedno i to samo” — pisał Szolem Alejchem w swojej ostatniej powieści. Można powiedzieć, że los zakpił z tego zdania, jako że autor zmarł, nie dokończywszy tego dzieła. Z planowanej opowieści o całym życiu pisarza dostaliśmy zaledwie rozdziały o dzieciństwie i młodości.
Tym, co najbardziej zwraca uwagę, jest nastrój książki. O biedzie i nieszczęściach Szolem Alejchem pisze z humorem, o spotykanych ludziach — z wyjątkowym zmysłem obserwacyjnym i zamiłowaniem do opowiadania anegdot. Powieść nie przekształca się jednak w satyrę, a to ze względu na wielką życzliwość wobec ludzi i świata bijącą z jej kart.
- Autor: Szolem-Alejchem
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Z jarmarku - Szolem-Alejchem (access biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Szolem-Alejchem
Rzecz oczywista, że tato skonfiskował nieskończoną powieść wraz ze skradzioną Miłością Syjonu. Autorowi Córki Syjonu pozostało tylko czekać na surową karę. Okazało się jednak, że ojciec pokazał powieść właścicielowi kolektury. Ten nie mógł się nadziwić pięknemu charakterowi pisma, językowi i wspaniałej poetyckiej formie. W nagrodę tak uszczypnął urwisa w policzek, że na twarzy Szolema pozostał siny ślad.
— Pan, reb Nachumie, nie zdaje sobie sprawy, co to za chłopak. Skarz mnie Bóg, jeśli pan zdaje sobie sprawę! Z niego coś wyrośnie! Zbliż się do mnie, ty urwisie. Niech cię w nagrodę chociaż uszczypnę w twoje czerwone buziaki. A niech cię gęś kopnie!
Mirowoj sudia — goj prawiący morały Żydom. Lejzor Josł i Magedow. Tysiąc stron „Gemary” na pamięć
Poza właścicielem kolektury do częstych gości Nachuma Rabinowicza należeli tak zwani „udani zięciowie”. Była to prawdziwa złota młodzież, pieszczoszki, kwiaty perejasławskiej inteligencji.
Każde miasto ma swoje ambicje i swoje upodobania. W Perejasławiu modni byli w owym czasie zięciowie. Dla szacownych obywateli i gospodarzy miasta był to swego rodzaju sport. Nie szczędzono pieniędzy, nie zwracano uwagi na koszty, aby tylko złapać porządnego zięcia. Towar sprowadzano najczęściej z daleka. Rzadko kiedy kojarzono małżeństwa pomiędzy miejscowymi. Chyba że kogoś nie stać było na porządny posag. Ten zaś, który był w stanie i chciał wydać swoje pieniądze na posag, sprowadzał sobie z Litwy albo z Kongresówki zięciulka, prawdziwe cacko. Każdy według gustu i fasonu. Każdy na miarę ambicji i majątku.
Stryj Pinie, dla przykładu, sprowadził sobie zięciulka właśnie z Lubenia. Był to młodzieniec obkuty w Piśmie Świętym, zatopiony w rozmyślaniach o świecie duchowym. Nic w nim nie było z materializmu. Nie wiedział nawet, jak wyglądają pieniądze. Ciocia Chana sprowadziła zięcia dla swojej ślicznej córki z Jaratynia. Był to facet, że tylko za bilety go pokazywać. Niewielki mędrzec, niewielki uczony, ale za to chłop, co się zowie. W sobotę, po weselu, gdy młoda para szła do bóżnicy i gdy z niej wracała, tłum mężczyzn i kobiet cisnął się, aby tylko zerknąć na oblubieńców. Ludzie podziwiali ich i nie mogli wyjść z zachwytu. Oceniali i dyskutowali: kto z tej pary jest ładniejszy? Na głos. Jedni twierdzili, że ona, inni, że on. Młodzi słyszeli te opinie i oblewali się rumieńcem. Przydawało im to jeszcze więcej uroku. Byli jeszcze ładniejsi. Rodzicom więcej nie trzeba. Wystarczyło im, że nowy nabytek się spodobał, że wszystkim przypadł do gustu, że całe miasto mówi o młodej parze. A czego jeszcze potrzeba dla zdobycia popularności?
Bywało też, że bili się o zięciów. To znaczy nie dosłownie. Nie myślcie, uchowaj Boże, że bili się kijami. Jeśli mówię „bili się”, to mam na myśli kłótnie pomiędzy rodzicami. Kłócili się o to, czyj zięć jest lepszy. Teściowie pokazywali sobie figi. Doszło kiedyś nawet do bójki i pan Romanowski, mirowoj sudia, znany ze swojej surowości i pilności, który rozumiał po żydowsku, zaczął prawić morały. A jednak goj! Goj nie potrafi zrozumieć rozkoszy i satysfakcji z prowadzenia zięcia w sobotę do bóżnicy. Nie jest w stanie ogarnąć przyjemności płynącej z posadzenia zięcia, odzianego od stóp do głowy w nowe szaty, na honorowym miejscu, przy ścianie wschodniej bóżnicy, aby każdy mógł go zobaczyć. Nie rozumie, co to znaczy obdarzyć zięcia czytaniem ostatniego rozdziału Tory na podium bóżnicy. Co to znaczy, jak zięć pięknym i czystym głosem odmawia rozdział Tory, a kobiety na balkonie bóżnicy z ciekawości przywierają do okienka, aby zadawać bez przerwy to samo pytanie: — Jak on wygląda? Gdzie jest? — Czy goj potrafi to zrozumieć? Gdzie tam! Nigdy tego nie zrozumie. Gdyby nawet był największym mędrcem na świecie.
Najczęściej jednak „zdobycz” należała do gatunku, który łatwo się zużywa. Krótki błysk i zaraz szara powszedniość. Tak ma się sprawa z towarem, który starzeje się szybko albo wychodzi z mody. Mija rok, mijają dwa lata i zięć, wczorajszy pieszczoch, wczorajszy książę, zamienia się w zwykłego Żyda. Upodabnia się do wszystkich pozostałych Żydów. Zaczyna mu się sypać bródka. Widać, że już dźwiga brzemię troski o zarobki. Żal ogarnia, gdy widzi się, jak były zięć, wczorajszy książę, który dopiero co — wydaje się, że to było w ostatnią sobotę — stał przy wschodniej ścianie w bóżnicy dumny jakby na pokaz, ustępuje miejsca jakiemuś nowemu zięciowi, nowemu pieszczochowi, nowemu księciu. Patrzy na nowego i zazdrości mu. I jego młoda żona, która niedawno temu była królową, przepycha się wraz z innymi kobietami do okienka na balkonie bóżnicy: — Jak on wygląda? Gdzie jest? — Tak to bywa ze wszystkim na świecie. Powinniśmy w tym miejscu zacytować: Dor holech wedor ba! Pokolenie odchodzi i pokolenie nadchodzi. I byłoby słuszne, gdybyśmy się trochę zagłębili w rozważania filozoficzne. Jesteśmy jednak przy „udanych zięciach”. Musimy iść tą drogą.
Dwóch udanych zięciów stanowiło, można by rzec, wyjątek od reguły. Ci wytrwali w pełnym blasku w mieście Perejasław bardzo długo. Nie wyblakli jak inni zięciowie, z mody tak szybko nie wyszli. Jeden nazywał się Lejzor Josł, drugi zaś Magidow. Pierwszego sprowadził z Korsunia pewien bogacz, handlarz skórkami, który miał niezbyt ładną córkę, ale za to pełną kiesę. Miał czym zapłacić. Drugiego sprowadził z Litwy Żyd bogacz zajmujący się dostawami koni dla państwa. Ten zaofiarował swemu zięciowi dwie rzeczy naraz: piękną, zdrową jak rzepa córkę oraz pokaźny posag, nie licząc prezentów otrzymanych po ślubie i czego tylko dusza zapragnie. Kiedy tych zięciów sprowadzono, w mieście zakotłowało się. Wszędzie rozprawiano głośno na ich temat. A wesela wyprawiano huczne i okazałe. Po dziś dzień pozostały w pamięci ludzi. Mówiono o nich w mieście i poza granicami miasta. Mówiono o nich w okolicy. To nie drobnostka. Poszło mnóstwo pieniędzy. Czy córki były szczęśliwe, czy nie, to inna sprawa. O ile nam wiadomo, jedna z nich rozwiodła się z mężem wkrótce potem, gdy otrzymała od niego w darze kilkoro dzieci. Pojechała do Ameryki. Drugiej zaś mąż jest, zdaje się, mełamedem albo swatem, lub jednym i drugim jednocześnie. Trudno to ustalić. Jedno jest pewne — jest biedakiem.
My jednak nie piszemy o tym, co jest teraz. Piszemy o tym, co było kiedyś. Mówimy o tym, co było ongiś. Wtedy ojcowie i matki, czyli teściowie i teściowe, byli w siódmym niebie. Jedna teściowa przed drugą chwaliła się swoim drogocennym nabytkiem, swoją mecyją. Jak jedna wygadała się przed babami, że wyhaftowała porojchesł185 dla bóżnicy, wtedy druga oświadczyła, że zafundowała bóżnicy małe zwoje Tory dla umieszczenia w Arce Przymierza. Z powodu zasłonki i małych zwojów Tory Arka Przymierza stała się już Areczką Przymierza.
W istocie mogły się przechwalać. Miały czym. Lejzor Josł był geniuszem. Mówiono o nim: młodzieniec, a zna na pamięć tysiąc stron Gemary, tysiąc, a nie dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć! O Tanachu już nie wspominam. I cóż za hebraista! Jaki wspaniały stylista. Niezrównany charakter pisma. Szczyt kaligrafii. Do tego chłopak z temperamentem i dowcipniś. Po cichu mówiono nawet, że jest trochę nawiedzony. Skraca dowolnie tekst modlitwy. Nie uznaje postów. Chustkę do nosa nosi nawet w sobotę. Nie odczuwa lęku przed kobietą. W domu stryja Pinie można było usłyszeć o nim jeszcze wiele rzeczy. Wszystko to jednak było przecież niczym w porównaniu z tysiącem stron Gemary.
Drugi zaś, Magidow, też był geniuszem. Tysiąc stron Gemary również znał na pamięć. Tysiąc, a nie dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć! Mistrz w gramatyce, znawca Tanachu, hebraista, świetny mówca, ale już nie tak dowcipny jak Lejzor Josł. Przeciwnie. Bardziej badacz naukowy. Wnikliwy, wielce skomplikowany umysł. Nawet trochę pokręcony. Na każde „tak” miał swoje „nie”. U niego wszystko było odwrotnie. Kawał uparciucha. Litwak186.
Naturalnie Nachum Rabinowicz nie przepuścił okazji, aby ci udani zięciowie przeegzaminowali jego młodego znawcę Tanachu. Chciał, żeby zobaczyli, jak jego urwis Szolem pisze po hebrajsku. Obydwaj zięciowie doszli do wniosku, że Szolem faktycznie jest urwisem, ale nie wolno zaprzepaścić jego talentu. Trzeba dziecko wyprowadzić na ludzi. Chwalili go i wynosili pod niebiosa. Stwierdzili, że trudno sobie nawet wyobrazić, jak wielki talent w nim drzemie i co z tego urwisa może wyrosnąć.
Może być, że urwis albo, jak kto woli, szejgec, podsłuchał rozmowę zięciów i dusza w nim zadrżała. Serce w nim rosło, a w głowie poczuł zamęt, jakby wspinał się po wysokiej drabinie i spoglądał w dół, a tam ludzie obserwują jego wspinaczkę i dopingują go. Przecież to nie błahostka. Tacy ludzie go chwalą. Mówią, że nie wiadomo, co z niego może kiedyś wyrosnąć. A ojciec? Ten był w siódmym niebie. Każde jego westchnienie wyrywało serce z piersi. Jego westchnienia oznaczały: „Sam wiem, co z tego urwisa może wyrosnąć. Udzielcie mi jednak, Żydzi kochani, rady. Co mam z nim robić? W jaki sposób zrobić z niego człowieka? Ano właśnie, powiedzcie”.
I znalazł się człowiek, który udzielił mu rady. Była to rada radykalna, ale właściwa. I ojciec przyjął ją. Tym człowiekiem był jeden z najinteligentniejszych ludzi Perejasławia. Nazywał się Arnold. Był to młody filozof, mieszkający na przedmieściu na tak zwanych Pidworkach. Jemu poświęcę specjalny rozdział.
Przedmieście Perejasławia. Arnold heretyk. Wyjście z Egiptu to legenda. Co mówi Drefer o Majmonidesie. Szkoła rabinacka i gimnazjum
Każde niemal miasto z błogosławionej strefy osiedlenia posiada swoje przedmieście, swoją Słobodkę, której ludność składa się przeważnie z gojów. Mieszkający tam Żydzi nie są podobni do Żydów w mieście. To zupełnie inni Żydzi. Inny gatunek. Bardziej wyglądają na wsiowych. Nie są tak chytrzy jak miastowi Żydzi. Są bardziej prostaccy. Noszą wysokie buty z cholewami i śmierdzą juchtem187. Miast słowa „dosyć” używają słowa „hadi”. Śmieją się nazbyt głośno, i to „cho, cho!” zamiast „cha, cha!”. Spółgłoskę „r” wymawiają twardo, jakby podwójnie, przez dwa „r” albo i więcej: — Rrebe! Brrat Morrdechaj zaprrasza na urroczystość obrzezania!
W okolicy Perejasławia znajduje się taka Słobodka, oddzielona od miasta rzeczką, nad którą wznosi się drewniany most. Żydzi nazywają tę osadę Pidworki. Jest to miejscowość o zupełnie innym wyglądzie i inna panuje w niej atmosfera. Tam się chodzi wtedy, gdy się ma czas. Tam się chodzi po to, aby łyknąć świeżego powietrza. Tam są sady, tam rośnie trawa. Tam chodzą w sobotę na spacer chłopcy i dziewczęta. Nie znaczy to, Boże broń, że razem. Chłopcy oddzielnie i dziewczęta oddzielnie. Ale skoro już chodzą, to i muszą się spotykać. Na moście. Wówczas przystają. Wymieniają spojrzenia. I słowa. Czasami też podchodzą do siebie bliżej. Dotykają się nawet łokciami. Wówczas oboje oblewają się pąsem. Młode serca biją szybciej. Po kilku takich spotkaniach na Pidworkach zaczynają w najgłębszej tajemnicy korespondować ze sobą. Idą w ruch liściki. Czasami wykluwa się romans. Jak się kończy taki romans, o tym będziemy mieli okazję powiedzieć później. Tymczasem jesteśmy przy Arnoldzie z Pidworków, a z nim właśnie mamy zamiar zapoznać się bliżej.
Tam, na Pidworkach, miał Nachum Rabinowicz pewnego znajomego. Był nawet jego serdecznym przyjacielem. Nazywał się ów człowiek Beniamin Kałman z Pidworków. Kiedyś Beniamin Kałman handlował zbożem do spółki z Nachumem Rabinowiczem. Razem ładowali barki i berlinki płynące do Królewca i do Gdańska. Ostatnio Beniamin przygasł trochę, zatracił dawny blask. Handlował na znacznie mniejszą skalę. Nie wychodził poza obręb czterech ścian własnego domu. Jednak serdeczna przyjaźń dawnych wspólników trwała dalej. Były wspólnik często wpadał do domu Nachuma na pogawędkę. Właściwie gawędził tylko Beniamin Kałman. Bardzo lubił gawędzić. A najbardziej uwielbiał opowiadać historyjki o swoim młodszym bracie, Arnoldzie. Mój Arnold! Czy jest jeszcze jeden taki mędrzec jak mój Arnold? Taki uczony jak mój brat? Taki przyzwoity jak on? Nie macie nawet pojęcia, jaki on jest. To ci człowiek! I tak dalej.
Ale nie tylko on mówił o Arnoldzie. Wszyscy o nim mówili. Arnold z Pidworków był swego rodzaju bohaterem miasta. Po pierwsze, kawaler, chociaż już w latach. Może wdowiec lub też rozwodnik. W każdym razie bez żony. Żyd bez żony to samo przez się zjawisko wyjątkowe. Poza tym notariusz. A Żyd notariusz to już całkiem wyjątkowe zjawisko. Wielu spotkaliście u nas notariuszy? To znaczy na razie nie jest jeszcze notariuszem, ale będzie. Studiuje bowiem. Od dawna zresztą już studiuje. Ma tylko złożyć egzaminy i natychmiast zostanie notariuszem. Chyba że nie zda egzaminów. A dlaczego miałby ich nie zdać? Z całą pewnością zda. Tak twierdzi Beniamin Kałman. Zda i niewątpliwie zostanie notariuszem. Bez dwóch zdań.
Czym jest notariusz, wiedzą wszyscy. I Szolem też wie. Jest w Perejasławiu notariusz, ale to goj. Nazywa się Nawow. Notariusz Nawow. O zdawaniu egzaminów Nawow nie ma pojęcia. Z czego składa się egzamin? Są to sprawy, o których słyszy się i o których się mówi. Nie ma jednak mowy, aby rozumieć, o co chodzi. Co to, to nie. O Arnoldzie z Pidworków na przykład mówi się, że pisze do gazet, że całe miasto, zarówno Żydzi, jak i chrześcijanie boją się go. Boją
Uwagi (0)