Z jarmarku - Szolem-Alejchem (access biblioteka TXT) 📖
„Autobiografia i testament to jakby jedno i to samo” — pisał Szolem Alejchem w swojej ostatniej powieści. Można powiedzieć, że los zakpił z tego zdania, jako że autor zmarł, nie dokończywszy tego dzieła. Z planowanej opowieści o całym życiu pisarza dostaliśmy zaledwie rozdziały o dzieciństwie i młodości.
Tym, co najbardziej zwraca uwagę, jest nastrój książki. O biedzie i nieszczęściach Szolem Alejchem pisze z humorem, o spotykanych ludziach — z wyjątkowym zmysłem obserwacyjnym i zamiłowaniem do opowiadania anegdot. Powieść nie przekształca się jednak w satyrę, a to ze względu na wielką życzliwość wobec ludzi i świata bijącą z jej kart.
- Autor: Szolem-Alejchem
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Z jarmarku - Szolem-Alejchem (access biblioteka TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Szolem-Alejchem
Pociąg staje na każdej stacji. Pasażerowie wyskakują do bufetu. Idą w ruch butelki i szklanki. Kuszą gorące pierożki. Jest herbata, jest woda sodowa. Szybko, na jednej nodze, pije się, płaci i hojną dłonią wydziela napiwki kelnerowi, jakby się co najmniej było bankierem albo oficerem. Niech zna pana. Ma się ten gest. I tak na każdej stacji. Te trochę bilonu topnieje jak śnieg na słońcu. W sakiewce pozostaje jeden piątak, ale kto się tym przejmuje? Człowiek przecież jedzie na gotowe. Taka posada. Posiada rekomendacje, czym tu się przejmować?
Gdy Szolem przybył do T., a było to pod wieczór, stwierdził, że jest goły jak święty turecki. W całym majątku ostatni piątak. Nie zaprzątał sobie tym głowy. Przeciwnie, czuł się znakomicie. Nigdy nie był w tak dobrym nastroju. Sam fakt, że uwolnił się od rżyszczewskich nauczycieli intrygantów, od pluskiew i prusaków, wystarczył za wszystko. Oddychał pełną piersią. Chłonął zdrowe, jesienne powietrze. Słońce skryło się za lasem, skąd dochodził przyjemny zapach dębów i sosen.
Wyskoczywszy z wagonu młody korepetytor z miejsca zgłosił się u bogacza. Chciał mu wręczyć list. Ale magnat zafundował sobie, do wszystkich diabłów, siedzibę całkiem daleko od miasteczka. Był to biały pałac pośrodku dużego zielonego ogrodu, otoczonego ostrymi ozdobnymi sztachetami. Dotrzeć do niego nie było rzeczą łatwą. Znacznie trudniej niż do pałacu dziedzica. Ale z dobrym poparciem to i do samego cesarza można się dostać. Takie myśli lęgną się w głowie korepetytora. Myli się jednak nasz bohater. Wbrew pozorom to nie ogród jest taki duży. To droga do pałacu jest zbyt długa. Aby dotrzeć do takiego bogacza, trzeba przejść widocznie przez wszystkie kręgi piekła. Aby mieć zaszczyt oglądania oblicza magnata, należy pokonać trzy przeszkody. Ale nawet wtedy nie jesteś pewien powodzenia. Możesz iść i iść, i wrócisz z niczym. A jakie to są przeszkody? Po pierwsze, stróż. Wysoki, suchy drab o krzywych nogach. Chód ma kaczkowaty. Nazywa się Pantelej, a jego praca polega na tym, że siedzi w bramie, niczym, nie przymierzając, Mordechaj u króla Ahaswera. Po drugie, czarny pies, ślepy na jedno oko niczym biblijny Bileam. Nazywa się Żuk. Ten wściekły pies przywiązany jest żelaznym łańcuchem do drzewa, bo inaczej zagryzałby ludzi na śmierć. Po trzecie, młody służący w brudnym półkoszulku ze złotym pierścionkiem na palcu, z przedziałkiem pośrodku głowy. Czarne włosy ma mocno posmarowane tłuszczem. Zalatuje od nich zapach wody kolońskiej pomieszanej z wonią cebuli. Uszy brudne i czarne paznokcie.
Pokonać te trzy przeszkody wcale nie było łatwo. Przede wszystkim należało zapoznać się ze stróżem Pantelejem. Ten bowiem, dostrzegłszy obcego człowieka, od razu zadaje pytanie: — Czto wam nada231? — No i opowiadaj mu, że masz ze sobą list, że czeka na ciebie posada. Pantelej nie jest jednak złym gojem. Piątak to dla niego też pieniądz. I tak popłynął ostatni piątek. Pantelej to swój chłop. Znacznie gorszy od niego jest pies Żuk. Szczeka, skacze i stara się ze wszelkich sił zerwać łańcuch. Wściekły pies! Szczęście, że obok stoi Pantelej. Obrzuca psa stekiem przekleństw i prawi mu kazanie umoralniające.
Najtrudniejsza jest jednak trzecia przeszkoda, a mianowicie służący. Ten uważa się za władzę. Wypytuje i indaguje. Dokładnie i szczegółowo. Coś w rodzaju egzaminu. Kim pan jest? Skąd przychodzi? Czego chce? Błazen i nic więcej. Z nim trzeba raczej z daleka. Należy popatrzeć nań z góry. W przeciwnym razie gotów wejść nam na głowę. Bohater niniejszych wspomnień przekonał się o tym na własnej skórze. Służący wziął go do galopu. Od kogo jest list? Co zawiera list? Co za interes ma do jego pana? Posada? Co za posada? W fabryce, czy może w gospodarstwie rolnym? Jeśli idzie o fabrykę, to wszystkie posady są zajęte, a jeśli o gospodarstwo rolne, to też są zajęte. Chyba że idzie o posadę nauczyciela. Tu też jest sporo amatorów. Aż nadto. Oto właśnie nadchodzi taki jeden. Bardzo poważny nauczyciel. Ma jednak wadę — jest głupi. Za to ma zaletę — nosi brodę. Będzie miał szacunek i autorytet u paniczów i panienek. Pan nie będzie miał autorytetu. Pan jeszcze za młody. Wejdą panu na głowę te nasze panienki i nasi panicze — oby ich szlag trafił pewnego dnia.
Tak snuje swoje rozważania służący i kończy je wspaniałym „błogosławieństwem”. Bierze od młodzieńca list, kładzie go na srebrną tacę i znika w głębi apartamentów. Po kilku minutach wraca z pustymi rękoma i bez żadnej decyzji.
— List — powiada — jaśnie pan otworzył, obejrzał i, nie przeczytawszy go, odłożył.
O co chodzi? Wkrótce się dowiemy.
W małym miasteczku na stancji. Rudy Berl wyciąga bohatera na słówka. Bohater głodny kładzie się spać i wkracza w świat marzeń. Szolem spotyka córkę magnata i marzenia rozwiewają się jak dym
Pomimo tak chłodnego przyjęcia nasz bohater nie stracił ani animuszu, ani nadziei. „Magnat — pomyślał w duchu — może sobie na wszystko pozwolić. Może nie ma głowy do takich spraw? Nie dziś, to jutro”. A czas nie stoi w miejscu. Robi się ciemno. Trzeba pomyśleć o noclegu. Trzeba znaleźć stancję. Szolem rozpoczął poszukiwania i znalazł stancję, zresztą jedyną w mieście. Był to dom na kurzej stopce. Właściciel, jeszcze młody, okazał się bliskim krewnym magnata. Był to rudy Żyd z rudą brodą. Z bardzo rudą brodą. Zwą go Rudy Berl. Gdy mówi, zamyka oczy i uśmiecha się. Dziwny Żyd. Interesuje się wszystkim. O wszystkim musi wiedzieć. Chce wiedzieć na przykład, co u was akurat się dzieje. W każdej chwili gotów jest pomóc człowiekowi w miarę swoich możliwości. Tak twierdzi. Może wam udzielić dobrej rady. Może wykonać dla was jakąś przysługę. Może dla was szepnąć dobre słówko swojemu bogatemu krewniakowi. Może was poczęstować skromnym obiadem, szklanką herbaty. I tak przecież stoi na stole duży samowar z czajnikiem. Herbatę pije każdy.
Wybadawszy dokładnie młodego gościa Rudy Berl doszedł do wniosku, że zna doskonale jego ojca. Nieraz zatrzymywał się w jego zajeździe. Przybysz dzięki temu stał się bliższy Berlowi. Stał się wielce pożądanym gościem. A skoro tak, to gość może umyć się i siąść do stołu pospołu ze wszystkimi. Młodemu gościowi jednak nie podoba się, że traktują go jak biedaka. Ma w sobie jeszcze dosyć dumy, aby nie być na łaskawym chlebie u biednego Żyda, który zapewne żyje z okruchów stołu swego bogatego krewniaka. Postanawia więc skłamać. Twierdzi, że wcale nie jest głodny, że już jadł. Na wszystkie prośby i nalegania Rudego Berla, aby wyjawił mu, jaki interes ma do jego bogatego krewniaka, a nuż mu pomoże, gość pozostaje głuchy. Nie chce, żeby obcy Żyd, do tego jeszcze rudy, mieszał się do jego spraw.
Rudy Berl wyciąga go na słówka. Młodzieniec udaje naiwnego. Że niby nie rozumie, o co mu chodzi. Okazuje się jednak, że stary Żyd wie doskonale, co sprowadziło młodzieńca do jego bogatego krewniaka, ale chciałby to usłyszeć wprost od niego. I opowiada mu, że jego bogaty krewniak roztrąbił swój zamiar po całym świecie. I zaroiły się od nauczycieli drogi prowadzące do magnata. Są wśród nich starzy i młodzi, z rekomendacjami, poleceniami i protekcjami. Pochodzą z Bogusławia, Kaniowa i Taraszczy. — Żydzi szukają parnose232. Chcą zarobić na kawałek chleba — tymi słowy kończy Rudy Berl swoją perorę. A słowa parnose i kawałek chleba brzmią w uszach młodzieńca jak obraza. I jakby tego było mało, Rudy Berl dolewa jeszcze oliwy do ognia mówiąc: — Żal mi tych kandydatów, biedactwa są zapewne głodne. — Szolemowi wydaje się, że gospodarz pije właśnie do niego. Widać domyśla się, że gość o głodzie idzie spać.
Szolem nie wie, czy śni, czy marzy na jawie, ale po głowie plącze mu się przedziwna, niewydarzona myśl: Nie wręczył żadnego listu magnatowi. Wstąpił do niego na służbę. Jest zwykłym służącym. Jest jednym z jego ludzi. Spodobał się bardzo magnatowi i ten wzywa go do siebie. Pyta go, kim jest i skąd przychodzi. Gdy przekonuje się, z kim ma do czynienia, ofiarowuje mu lepszą posadę. Po krótkim czasie Szolem staje się jego totumfackim233. Ma pod sobą wszystkich ludzi, cały dwór... A stróż Pantelej, pies Żuk i błaznowaty służący — wszyscy drżą ze strachu przed nim. On sam pisze list do ojca... List jest poetycki i jak zwykle po hebrajsku. Poza tym nie jest to zwykły list... Zawiera kilka szeleszczących banknotów sturublowych. Jest to prezent dla ojca na święta. W liście Szolem opisuje swoje wysokie stanowisko i swoje bogactwo. Roztacza przed ojcem obraz swoich przejażdżek bryczką zaprzęgniętą w trzy konie na szpic. Każdy zadaje pytanie: — A kto to jedzie? A ludzie odpowiadają: — Nie wiecie, kto jedzie? Toć to główny zarządca. To ci młodzieniec!
Dzień jest już w pełni. Z kuchni Rudego Berla dobiega hałas. Dolatuje stamtąd zapach świeżo upieczonego chleba i gotowanego mleka. Nasz bohater szybko narzuca na siebie ubranie i pędem rusza do dworu.
Spotyka służącego i dowiaduje się, że magnat jeszcze nie raczył przeczytać listu. Ze zbolałym sercem wraca więc do zajazdu i natyka się na rudego gospodarza. Przymknąwszy powieki, jak to było w jego zwyczaju, zadaje mu Berl, niby niechcący, pytanie: — Co słychać nowego?
— Na razie jeszcze nic! — Szolem rzuca odpowiedź i wyślizgując się zręcznie z rąk Rudego Berla idzie do swego pokoiku. Rozciąga się na łóżku i zatyka sobie nos, aby nie czuć zapachu marynowanych śledzi z cebulą, które potwornie pobudzają apetyt.
By odpędzić od siebie pokusę, zamyka oczy i oddaje się marzeniom. W ten sposób unosi się na skrzydłach rozgorączkowanej wyobraźni w świat fantazji, w zaczarowany świat słodkich i kolorowych snów. Szolem zawsze lubił uciekać w krainę marzeń. Tam nikt nie ma dostępu. Nawet jego najbliżsi przyjaciele. Jest to owa kraina, ów świat, który mu pierwszy pokazał dawny kolega i przyjaciel, Szmulik. Świat skarbów i cudownych kamieni, z których jeden to jaspis, a drugi to rubin. Jedno potarcie pierwszego kamienia: — Niech przede mną pojawi się i zjawi! — Pojawiają się natychmiast bułeczki maślane, których cudowny smak łaskocze podniebienie. Zapach gorącej kawy z mlekiem unosi się w powietrzu. Nim Szolem zdążył sięgnąć po kawę, już wyrósł przed nim talerz tłustego rosołu z migdałami, ćwiartka kury, pieczona kaczka z marchewką, kugel234 z mąki macowej na gęsim smalcu i wino. Dwa rodzaje wina: czerwone wino (cerkiewne i koszerne) na Pesach i białe wino wimorozig jużnawo bieriega. Są to wina, które jego ojciec trzymał na święto Pesach wyłącznie dla wybranych smakoszy i prawdziwych znawców. Załatwiwszy się z tą wyborną przekąską Szolem potrzebuje odpoczynku. Pociera więc drugi kamień: — Niech się pojawi i zjawi! — Nim zdążył skończyć, a już znajduje się w kryształowym pałacu o dwustu komnatach. Ściany są wyklejone samymi sturublowymi banknotami. Podłogi wyścielone są srebrnymi monetami i przetykane dla ozdoby złotymi rublami. Wszystkie meble są z kości słoniowej. Obicia mają z aksamitu. Gdzie się nie ruszysz złoto, srebro i szlachetne kamienie. Wokół pałacu rozciąga się duży sad pełen najlepszych owoców. Obok toczy wody rzeczka, w której pływają złote rybki. Zewsząd dochodzą dźwięki boskiej muzyki. Grają tam najlepsi skrzypkowie świata. Zaś nasz bohater nic nie robi. Rozdaje hojną dłonią jałmużnę. Jednemu daje pełne garście złota, drugiemu srebra, trzeciemu drogich kamieni, czwartemu gotówkę. Innym znów rozdaje żywność albo ubrania. Nikogo nie omija. Nawet największych wrogów. Przeciwnie, tym daje jeszcze więcej niż przyjaciołom. Niech wiedzą...
Rozmarzony i głodny zrywa się Szolem ze snu i pół przytomny pędzi znów do dworu magnata. Już się tam zadomowił. To znaczy, że stróż Pantelej przepuszcza go bez ceregieli, pies Żuk nie zaczepia go, a służący jest z nim za pan brat. Klepie go po plecach i informuje, że już rozmawiał w jego sprawie. Prawda, nie z gospodarzem, ale z jego córkami. W tym momencie pojawia się jedna z nich.
Tęga dziewucha, ruda, w krótkiej sukience, o grubych policzkach i zadartym nosku. — Oto właśnie on! — służący pokazuje palcem Szolema. Tęga dziewoja lustruje go od stóp do głów. Nagle zakrywa twarz dłońmi, wybucha głośnym śmiechem i ucieka.
Co zrobić z głodem? Zegar z historią. Dialog między młodzieńcem a starym zegarmistrzem. Kombinacje nie pomagają, Szolem wciąż jest głodny
Magnat jeszcze nie przeczytał listu. Nasz bohater poczuł się dotknięty do żywego w swojej ambicji. Wyszedł z dworu w stanie silnego wzburzenia. Jak to — list ojca ma się poniewierać? To go najbardziej bolało. Bardziej niż to, że był głodny. A głodny był jak pies. Nie może sobie znaleźć miejsca. Ponosi go. Serce się kurczy, kiszki grają marsza. Zimny pot go oblewa. Szybko w myślach robi remanent rzeczy, które mógłby sprzedać. Za uzyskane grosze mógłby kupić coś do jedzenia, mógłby zaspokoić głód. Gdyby to było w dużym mieście, zastawiłby płaszcz w lombardzie, w ten sposób można zebrać parę groszy...
Sprawdza wszystkie kieszenie i nagle jego myśli zatrzymują się na zegarku. Ale co zrobić z zegarkiem? Zastawić go? Nie ma u kogo. A może sprzedać? Przypomina sobie, że na placu targowym widział szyld z cyferblatem: Czasowych dieł mastier235. Tu zamieni zegarek na forsę. Wielkiego kapitału
Uwagi (0)