Darmowe ebooki » Powieść » Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Zofia Żurakowska



1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 17
Idź do strony:
z drzewa, siadł na trawie i gorzko zapłakał.

— Tom, co się stało? Czego ryczysz? — zapytał niezbyt uprzejmie Olek.

— Moje schody... mój dom!...

— Masz też czego płakać! — rzekł pogardliwie Nik. — Stara była rudera, wszystko się waliło!

Marta zeskoczyła z drzewa, kucnęła obok Toma i ocierając mu twarz fartuszkiem, starała się pocieszyć go.

— Tyle jest przecież innych, ładniejszych drzew.

Ale Tom był niepocieszony. Zresztą wszystko się nagromadziło, żal złamanej gałęzi, złość na Anię za Heroda, teraz ten dom! Słowem, Tom nie dał się ukoić, wstał i bardzo smutny poszedł do parku, aby nie patrzeć więcej na inne jabłonie, które sobie obrzydził.

Rozdział IV. Nik i dusza

Któregoś dnia ojciec zawołał chłopców do swego gabinetu.

Weszli obaj niespokojnie, przypominając sobie na gwałt, co który w ostatnich czasach zbroił i robiąc odpowiednio skruszone miny.

Ojciec pisał coś właśnie, musieli więc chwilkę czekać, którą to chwilę Olek wyzyskał na przygotowanie możliwej ilości wykrętów, a Nik na skruchę.

Tymczasem ojciec powiedział chłopcom, iż oto jutro przyjeżdża do Niżpola monsieur Martin, nowy ich profesor i opiekun. Ojciec powiedział nadto, że monsieur Martin ongiś wychował jego i stryja Henryka, że jest to człowiek już niemłody, ale bardzo mądry i dobry, że trzeba go będzie słuchać bezwzględnie i starać się nie robić mu przykrości. Potem ojciec zapytał, czy dobrze zrozumieli, czego od nich wymaga i czy obiecują stosować się do jego życzenia. Ale Olek i Nik tak byli zaskoczeni tą wiadomością i tak przerażeni niespodziewaną opieką, że tylko mruknęli coś niewyraźnie. Ojciec zmarszczył brwi.

— Jak to? Proszę głośniej! Czy obiecujecie mi szanować i słuchać pana Martin, który dla mnie i waszego stryja był niezmiernie dobrym i zastępował nam ojca?

— Obiecujemy — rzekł Olek bez zapału, a Nik dodał „obiecujemy go szanować”, po czym wyszli z gabinetu, czując zresztą dobrze, że ojciec nie jest z nich zadowolony. W milczeniu minęli salon i zatrzymali się w sali bilardowej; tu Nik nie wytrzymał i zgrzytnął:

— Tak! Właśnie! Będziemy mieli nudnego starucha, który będzie za nami łaził wszędzie i nic już nie będzie wolno robić, nic... nic!

Olek był również wściekły:

— Do kroćset! Myślałem, że choć jedno lato obejdzie się bez opieki! I w dodatku obiecaliśmy go słuchać!

— Wcale nie obiecywałem! — krzyknął Nik.

— Nie obiecałeś? Niku, jak możesz tak kłamać!

— Wcale nie kłamię — rozindyczył się Nik — obiecałem go szanować, nic więcej, zupełnie nic!

Olek oniemiał, ale po chwili zapałał świętym oburzeniem:

— Ale ja, ja odpowiedziałem na oba pytania papy: „obiecujemy”, to znaczy my obydwaj obiecujemy: „szanować i słuchać”.

— Trzeba było mówić tylko za siebie! — krzyknął Nik, potem wyleciał pędem i ulżył sobie, trzasnąwszy drzwiami.

W ogóle był wściekły i nawet nie wiedział, co z sobą zrobić. Swoim zwyczajem puścił się przez park na łączki. Po drodze myślał:

No, bo to lato układało się znakomicie! Przede wszystkim wyjechali dużo wcześniej z miasta niż to było w projekcie, potem panna Maria dostała od rodziców urlop na miesiąc i wyjechała, a że niania, ma się rozumieć, zajmowała się tylko Anią, więc Nik i Olek używali swobody!

A teraz? Mój Boże, wszystko się miało skończyć!

Nik w myśli nazwał pana Martin nieznośnym pokraką, korniszonem, ropuchą i wielu innymi szkaradnymi wyzwiskami, których wolę nie powtarzać.

Pędził przez park wzburzony, bijąc piętami ziemię, aż się robiły głębokie ślady w świeżo gracowanych1 ścieżkach. W końcu dopadł do łączki i rzucił się jak długi na wał otaczający fosę.

Pogrążył się cały w wysokiej, wilgotnej trawie, pachnącej delikatną wonią rozkwitłych wiosennych kwiatów. Zerwał z pasją garść różnego ziela, które się pochyliło nad jego głową i rzucił w bok. Potem leżał nieruchomy, żując w sobie złość.

Naokoło śpiewały ptaki. Wilga gdzieś niedaleko pogwizdywała radośnie i ochoczo, aż zdało się przez chwilę Nikowi, że to Olek go nawołuje, taki był bowiem między nimi umówiony znak. Gdzieś dalej dzięcioł coraz to zastukał w korę, a potem skrzętnie wyszukiwał wijących się robaczków.

— Wstrętny staruch! — pomyślał Nik, o panu Martin naturalnie, nie zaś o dzięciole — będzie ciągle nad nami ślęczał.

W tejże chwili jednak ogromny biały motyl siadł tuż obok niego na delikatnej różowej smółce, aż się zachybotała pod ciężarem jej lepka, ciemna łodyga. — Czy to prawda? pomyślał Nik, że motyle żyją tylko kilka godzin? Czyż to możliwe, żeby ten cudny, biały motyl o skrzydełkach pociętych niebieskimi żyłkami, śliczny, smukły, lekki, miał lada chwila leżeć gdzieś martwy, między wysokimi trawami? I czy to prawda, czy to możliwe, aby nie miał duszy? Umrze taki motyl biały i koniec! I nic po nim nie zostanie prócz tej pary biednych, zwiotczałych skrzydeł!

W tej chwili wzrok Nika padł na urwaną wiąż ziela, którą w pasji cisnął; pięć czy sześć długich, wykłoszonych traw, baźka jedna różowa, słodka, pachnąca i dzwonek o kieliszkach miękkich, zwiędniałych. Oto wyrwał swawolną ręką taką garść traw, pozbawił życia i cisnął, zgoła mu niepotrzebną!

Bo zresztą to wcale nieprawda, aby owady, zwierzęta i rośliny nie miały duszy! Po cóż by żyły?

Nik siadł cały wzburzony i głęboko przejęty. — Po cóż by latał taki biały, lekki motyl, skoro po paru godzinach już nic nie ma po nim pozostać? Po cóż by pachniał taki fioletowy dzwonka kielich, skoro pierwszy lepszy chłopak w złości albo dziewczynka do bukietu może go zerwać, i to miałby być już koniec wszystkiemu!

Nik posłyszał szelest ponad głową. Spojrzał i uradował się: mała, brązowa wiewióreczka o oczkach okrągłych i latających wszczepiła się łapkami w gałąź i przyglądała ciekawie czemuś w dole. Nik zataił dech. Tymczasem wiewiórka jak piłka skoczyła wyżej, długi, puszysty jej ogonek tylko mignął wśród liści; znowu siedziała chwilkę, aż z szybkością zawrotną skacząc z gałęzi na gałąź, zniknęła wesoła, zręczna, milutka.

Nik powstał spokojny i z mocnym przekonaniem, że wiewiórki, motyle, trawy, kwiaty i w ogóle wszystko ma duszę.

Rozdział V. Monsieur Martin

Z rana chłopcy pobili się przy myciu. Olek chciał być pierwszy i Nik także, skończyło się na tym, że Olek pochylonego Nika wepchnął do wanny. Właściwie nie skończyło się na tym, a od tego zaczęło, Nik bowiem, chcąc się zemścić, zatkał palcami kran i oblał Olka od stóp do głów, no, słowem zrobił z niego rynnę podczas deszczu. W czasie tego wszystkiego Tom najspokojniej nakładał dzienną koszulę, a przejął się ogromnym ruchem dopiero w chwili, gdy Olek łokciem pchnął go w brodę, broniąc się od strumienia wody, który pryskał mu w twarz. Tom obraził się w pierwszej chwili, a potem beknął.

— Zdaje mi się, Tom, że z ciebie nigdy nie będzie porządny mężczyzna — zauważył z pogardą Nik, wyłażąc z wanny i wycierając ręcznikiem zmoczoną koszulę.

— Ząb mi wybił! Jestem pewien, że mi wybił kilka przednich zębów...

— Och, babo wielkanocna! Nic ci nie wybił i możesz ubierać się spokojnie! — i dwaj starsi bracia przeszli wyniośle do sypialni w przykładnej zgodzie, zdaje mi się jednak, że nie bardzo umyci.

Zaledwie skończyli się ubierać, wbiegła Marta, wołając:

— Jedzie, jedzie, zobaczmy przez okno — i dopadłszy, uchyliła firanki. Nik skoczył także, Olek jednak nie dał się poruszyć, odwrócił się plecami do okna i starannie dociągał pasek.

— Nie jest jeszcze zupełnie taki stary — objaśniała Marta — ma cienkie nogi i bardzo jest podobny do bociana. Nosi kamasze. Chodźże2, Olek.

— Nie jestem ciekawy — odburknął chłopiec — napatrzę mu się i tak dosyć! Aż zanadto!

Usłyszawszy to, Nik spostrzegł się, że przecież on także miał okazać panu Martin najwyższą obojętność, zatem nie wypada mu być ciekawym, odszedł więc od okna i rzekł:

— Naturalnie jest obrzydliwy.

Potem wszyscy ruszyli na śniadanie. Olek starał się mieć wyraz twarzy uprzejmy, ale wysoce obojętny. Nik nadął się jak indyk, Marta szeroko otworzyła oczy i tylko Tom miał minę „na co dzień”, bo pan Martin mało go bardzo obchodził.

Wszystko to jednak chybiło celu, w sali jadalnej bowiem nie było nikogo prócz Jana i małego kozaczka Hawryłka, który miał uszy zawsze równie czerwone jak lampasy hajdawerów i lubił namiętnie wylizywać spodki z konfitur.

Nik skoczył do swego miejsca i zaproponował:

— Olek, jedzmy prędko i umykajmy.

Olek jednak zachował godność w tej ciężkiej okoliczności życiowej. Siadł spokojnie i pił swoją kawę z taką miną, jakby naprzeciw niego siedział monsieur Martin we własnej osobie.

Jakoż w parę minut weszła matka, za nią jakiś pan, dość wysoki, chudy i przygarbiony, i ojciec. Dzieci powstały z miejsc i odbyła się prezentacja oraz powitanie. Matka była tak jak zawsze wesoła, spokojna i miła, ojciec zaś bardziej niż zwykle ożywiony. Posadził starego pana obok siebie, przysuwał mu bułki, miód, masło, dolewał śmietanki.

W Olku i Niku wzbierała głucha złość. Przyjechał taki sobie stary pan, prawie nie zwrócił na nich uwagi, zawładnął ojcem, matką i w dodatku będzie za nimi chodził i wszystkiego zabraniał!

Monsieur Martin zaś mówił z ojcem o dawnych czasach, coś przypominał i opowiadał; ojciec coraz to śmiał się serdecznie, a matka słuchała, cała pogrążona i patrzała na ojca rozrzewnionym, gorącym wzrokiem.

— A pamiętasz, mon cher, jakeście z Henrykiem ruszyli w podróż na księżyc? — mówił monsieur Martin.

— Pamiętam, naturalnie! Byliśmy mniejsi od Toma — zaśmiał się ojciec. — W nocy, w koszulach! Ale wzięliśmy suchary na drogę. O! świetnieśmy się zaopatrzyli, z wielką zapobiegliwością! Henryk miał w chusteczce nieodzowny scyzoryk, jabłka, cukier, a ja suchary i sznur na wypadek trudności przy włażeniu na księżyc. Tak, Marto — zwrócił się do matki — złapał nas za bramą stróż i odprowadził. Och, cóż to był za wstyd.

— Jakże byłem szczęśliwy, że na tym się skończyło, że nie zaszliście w tę noc ciemną gdzieś za wieś — rzekł monsieur Martin i patrzał na ojca jak na kogoś bardzo drogiego.

Ojciec, matka, monsieur Martin śmieli się, rozmawiali, przypominali. Czuć było, że im jest doskonale ze sobą, że przenieśli się do jakiejś nieznanej dzieciom przeszłości, z której nie mają ochoty powracać. Nik pienił się wewnętrznie, a Olek złowrogo spoglądał na przybysza. Bo cóż z tego, że ojciec był niegdyś mały i płatał figle? Chłopcy wiedzieli o tym i bez pana Martin. Nieraz słuchali opowiadań o tych czasach i rzeczach! Bo to nawet nie ma sensu, aby ten stary pan, zupełnie obcy, znał ich ojca dawniej niż oni sami, rodzone dzieci! I Nik, i Olek czuli się głęboko pokrzywdzeni.

Tymczasem śniadanie się skończyło i ojciec polecił chłopcom oprowadzić gościa, profesora, po parku, by mógł zobaczyć wszystko, co się od tamtych dawnych lat zmieniło.

Nadęci jak dwaj mandaryni i bardzo godni, poszli chłopcy, milcząc, obok pana Martin aleją wiodącą ponad stawy.

Pan Martin zresztą wcale się o nich nie pytał i zdawał się nie spostrzegać kroczących obok niego utajonych wrogów.

W jakiejś chwili, gdy doszli już do jeziora i zapatrzyli się w lustrzaną jego taflę, rzekł z uśmiechem, który wyblakłe jego usta opromieniał dziwnym urokiem:

— Wiecie, chłopcy, tu dawniej był most — Olek udał, że nie słyszy, ale Nika to zaciekawiło:

— Jak to? — zapytał — w tym miejscu takim szerokim był most? Musiał być strasznie długi?

— Był bardzo długi — powiedział monsieur Martin — i bardzo ładny, można nim było przechodzić na wyspę i mniej się używało łodzi niż teraz.

— To nie było przyjemnie — rzekł krytycznie Nik.

— No tak — potwierdził profesor — cóż bowiem jest przyjemniejszego od pływania po jeziorze, prawda Niku?

Nik zdziwił się przyjemnie, że pan Martin zapamiętał jego imię, ale nic nie odpowiedział, natomiast Olek, który chciał koniecznie protestować, rzekł:

— Owszem, jest wiele rzeczy milszych, na przykład konna jazda!

Pan Martin nie podniósł dyskusji, zgodnie potwierdził zdanie Olka, co jeszcze bardziej zirytowało przygotowanego do walki chłopca.

— Kiedyż to tu był ten most? Nigdy o nim nie słyszałem — rzekł sceptycznie.

— Och, bardzo dawno, ja już go nawet nie widziałem. Dziadek wasz opowiadał mi o nim. Stawiał go wasz prapradziad, ten sam, który postawił wasz dom. Jak to zapewne wiecie, stał jeszcze wtenczas zameczek nazywany „ślepym”, gdyż wszystkie jego mury zewnętrzne nie miały okien, które wychodziły jedynie na wewnętrzny dziedziniec. Z tego też powodu zamek był tak ponury i ciemny, iż przodek wasz, bardzo z natury wesół, nie mógł w nim wytrzymać i wybudował obecny dwór, znacznie mniejszy naturalnie i skromniejszy od zameczku, ale za to jasny, o dużych oknach i odkrytych tarasach. Zapewne musieliście dużo o tym dziadku słyszeć. Był bardzo mądrym i dzielnym człowiekiem. Służył w Wielkiej Armii3, był w Egipcie, Hiszpanii... znacie go, prawda!

— Znamy — rzekł krótko Olek, ale było mu przyjemnie, że i monsieur Martin tak dobrze zna dzieje ulubionego pradziada i że mówi o nim ze czcią i szacunkiem.

— A z zameczkiem co się stało? — zapytał Nik.

— Jak to, nie wiesz! — wykrzyknął z oburzeniem Olek.

— Nie wiem. Ale czego krzyczysz? — odparł zarumieniony Nik.

— Zameczek spalili kozacy4 po 63-cim roku5. Dwór tylko cudem ocalał. Nik nie może jeszcze wszystkiego wiedzieć, ma czas — rzekł p. Martin.

Szli tak długo brzegiem jeziora, a stary pan coraz to nowe rzeczy opowiadał, głosem cichym i pełnym zadumy. Czasem mówił tak, jakby wcale nie do chłopców, jakby zapominał, że idą obok niego. Nik musiał

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 ... 17
Idź do strony:

Darmowe książki «Skarby - Zofia Żurakowska (barwna biblioteka .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz