Darmowe ebooki » Powieść » Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska



1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... 36
Idź do strony:
przez układy społeczne przeznaczonego na karmę erotyczną mężczyźnie.

Po kurytarzach, chłodnych i tajemniczych, mających w sobie senność starych klasztorów z XI. stulecia, za białym cieniem milczącej kobiety szła ta moc męska, gloryfikowana przez objawy najniższego gatunku, jakiemi stara się sprowadzić stosunek fizyczny obu płci do aktu brzydkiej, szpetnej konwulsji, nie mającej z miłością nic wspólnego. Lecz oto — coś jakby nowego, coś, czego Halski — w czternastym roku życia objaśniony o tajemnicach płciowych rozkoszy, w objęciu prostytutki — nie zaznał jeszcze wcale, zaczynało migotać płomyczkiem jakby egzaltacji, śladami dziewiczych kształtów Reny. Gdy wchodziła w smugę świetlaną, robiła wrażenie istoty, wystarczającej obecnością swoją, aby dać upojenie. Jakiś przesubtelny dreszcz przenikał go. Powoli zatracił poczucie jej nagości kobiecej, zdolnej do wzbudzenia podniecenia płciowego. Zdawała mu się zwolna doskonaleć i stawać prawie erotyczną — a dotknięcie jej oddaloną niemożliwością. Gdy wreszcie stanęła i wdzięcznym ruchem zwróciwszy się ku niemu, zapytała:

— Gdzie iść?

Uczuł do niej żal, iż czar prysł — że ten przeczysty kształt dziewczęcy zmienił się w tę kobietę wabną, lecz pospolitą, poniżoną brzydką plotką i szyderstwem, któremi obrzucała go w oczach swych salonowych kumoszek.

— Wejdźmy tu! — wyrzekł, otwierając przed nią ciężkie odrzwia, prowadzące do jednej z bibliotecznych izb.

Weszła — i odrazu uczuła się przygnieciona powagą miejsca, w którem się znalazła. Długie, wązkie okna, wgłębione w mury bajecznej grubości, przepuszczały skąpe światło, jakby przyćmione. Mroczna zieleń poza oknami jeszcze więcej światła chłonęła. W powietrzu unosiła się woń, właściwa zakrystjom i oficynom, należącym do pałaców z czasów, w których gotyk z barokiem wytwarzały kombinacje niezbyt czyste, lecz zawsze wyniosłe i charakteru pełne.

W oddali szemrała fontanna. Ściany pokrywały półki, zaciągnięte ciemno-zielonemi, sukiennemi zasłonami. Ponad jedną z nich wisiał cudny gobelin, przedstawiający fragment Hesperyjskich ogrodów. Jakieś półnagie nimfy kroczyły lekko i wabnie wśród gęstej, ciemnej zieleni liści. Zdawały się być wstrzymane i zaklęte w swym swobodnym pochodzie...

Wzrok Reny padł odrazu na tę bezcenną rzecz, łączącą w sobie wykwintną poezję pracowitości zeszłych wieków. Ten szmat gobelinu wniósł swą obecnością pewien uroczysty, pałacowy nastrój i rzucił ją w jakieś zmieszanie, odrębne od tego, które ogarnęło ją na dziedzińcu bibliotecznym.

W tej wysokiej izbie, której sufit ciężył dębowemi kasetonami — jakie było miejsce na rozbieranie drobnych namiętnostek, pasji i żądz, które ją tutaj przywiodły? Całe różańce lat minionych wypełniały pustkę pozorną tej izby. Jakieś szepty całych myśli, przeżyć, rytmów zwycięskich lub niewolniczych — refleksami całemi przepoiły drugą stronę jej wrażliwości.

Odwróciła się od niego — bo jego tak wabna i kusząca ją piękność — wydała się jej za „żadną”, wobec tej wzniosłości wiekowych przestrzeni i powagi pomnikowej otoczenia. Lękała się znaleźć go właśnie takim „żadnym” — bez apoteozy, bez prawdziwej piękności, której zapragnęła. Był to rzeczywisty, chwilowy powrót do wzniosłości w uczuciu. Oboje mieli w tym momencie zupełnie identyczne pragnienie — pozostania jak najdłużej w głębokiem złudzeniu życia, z płomieniem najczystszej namiętności.

I gdyby padli sobie teraz w objęcia, złączyli usta i posiedli się wzajemnie w tym nastroju i w tej chwili, stanęliby oboje wobec prawdy i istoty rzeczywistej stosunku kobiety do mężczyzny. Zrozumieliby, ile jasności przedziwnej, cudownej, mieści się w tej minucie zespołu i uzupełnienia się aż do utraty tchu, wzniesienia się ponad poziom życiowej szarzyzny i groteskowości nieczystych bydląt.

Rozwarte szeroko źrenice — wpatrzone w siebie — gest ramion zamkniętych szczelnie w ujęciu bolesnem, dziwne wypięknienie twarzy (szczególniej kobiecej) uduchowienie poprostu rysów i czaru tych rysów — to oderwanie się myślowe od wszelkiej troski, bezładnych zamętów życiowych i zdanie się na łaskę potęgi tragicznej, płynącej od samego dna cielesnej głębi — dostatecznie objaśniłoby ich, na co mogli przysięgać i co było właściwie tchem miłości...

Lecz nie uczynili tego. Zanadto oboje byli przepojeni dążnością do tego, co jest średnie, ażeby mogli uchwycić chwilę, która mogła zmienić zupełnie ich stan i pojęcie rozdrabniania życia.

Zamiast królować, trwali uparcie w roli karnych, wybatożonych sług. Brali przepisy kuchenne i z nich tworzyli sobie ewangelię...

*

— Oto krzesło! Może Pani spocznie.

Odmówiła lekkim gestem. Czuła, iż musi zacząć mówić, a coś ją dławiło w głębi gardła.

Wreszcie opamiętała się. Dostrzegła jakiś błysk, jakby ironji, w jego oczach, coś na kształt litości.

To zdecydowało.

— Nie lubię! — wyrzekła tępo — nieporozumień. Pomiędzy nami jest właśnie teraz nieporozumienie... Chcę je wyrównać, właściwie wytłumaczyć Panu... to jest, raczej zażądać wyjaśnienia...

— Och, Boże! — przerwał prawie niegrzecznie — co tu wyjaśniać? Takie to wszystko jasne i — doublement proste...

— Tak... raczej prostackie. Te plotki głupich kobiet, powtarzających Panu niestworzone rzeczy...

Uniosła się. W jednej chwili widmo Weychertowej stanęło pomiędzy nimi.

— Głupich! — ciągnęła — głupich, ordynarnych, chcących się Panu przypodobać...

Nie odpowiadał nic. Stał spokojnie. Patrzył na nią tak, jakby go to wszystko serdecznie bawiło.

Zapędzała się coraz więcej.

— Może Pan zaprzeczy, iż to nie kobieta poinformowała Pana o moich rzekomych drwinach na conto...

Szukała słowa. Ulitował się nad nią i dopomógł jej.

— A conto mej porażki!

Chciała powtórzyć ten wyraz i nagle nie mogła. Wydał się jej nieodpowiedni — śmieszny — bez znaczenia. — Jakąż bowiem „porażkę” — odniósł właściwie ten człowiek? — Kto tu był panem sytuacji? Kto był zwycięzcą? Kto przyszedł w poszukiwaniu gorączkowem i teraz plątał się w gmatwaninie fatalnej i bez wyjścia?

— No... tak... — bełkotała — zaprzecz Pan!

Wzruszył lekko ramionami.

— Nie myślę zaprzeczać! Nie byłem proszony o tajemnicę.

— Ja także o tajemnicę nie prosiłam — ale przecież tylko gruboskórna istota mogła dopuścić się podobnej niedyskrecji.

Zaczął się śmiać serdecznie.

— Ręczę Pani, że skóra mej damy jest wyjątkowo cieniuchna i delikatna...

Wydęła szkaradnie usta.

— Dziwić się temu należy! — rzuciła wzgardliwie — służy jej blizko pół wieku — i do tak rozlicznych praktyk...

Ściągnął usta z niesmakiem.

— Złość panią zaślepia i czyni niesprawiedliwą.

— Właśnie przeciwnie. Oceniam tylko stan zasługi ubóstwianych przez pana istot, z całą sumiennością. Że pan ma bielmo na oczach — nie dziwię się wcale. Ja zaś nie mam najmniejszej przyczyny i powodów do wdzięczności dla takiej pani... przeciwnie nawet...

Zdziwiony patrzył na nią.

— Doprawdy — słuchając Panią, możnaby sądzić, że stała się pani jakaś krzywda tą całą aferą.

Uparcie potwierdziła.

— Tak jest! Stała mi się krzywda!

— W czem?

Zamilkła. Czuła, że jeszcze chwila, a zdradzi się bezpowrotnie. Dysząc ciężko, spojrzała mu prosto w oczy. Wydał się jej znów piękny i pociągający.

— Niech pan... niech pan przyjdzie do mnie dziś wieczorem. Będzie kilka osób... — kłamała — liczę na Pana.

Skłonił się wytwornie.

— Je regrette! — wyrzekł — dziś wieczór jestem zajęty!...

Ogarnął ją szał.

— Och! Redaktor powrócił! — zawołała. — Wątpię, czy dziś...

Urwała. Miał chmurny, niemiły wyraz.

— Doprawdy! — wyrzekł powoli — Stendhal ma słuszność, twierdząc, iż w przekorze miłości własnej nie chodzi o cel, ale o zwycięstwo.

— ?...

— Tak! To wszystko, co pani czyni, każdy krok pani obecny względem mnie, każde słowo powstaje u pani na tle choroby honoru — czyli, d’amour propre piqué. Wiedziałem, że pani jest gwałtowna, ale do tego stopnia, nie przypuszczałem nigdy...

— Pan się myli.

— Nie, Pani. Jestem zanadto doświadczony w tych sprawach, abym nie umiał rozróżnić wszelkich odcieni, kierujących postępkami kobiet.

Uczepiła się drobnostki, pretekstu.

— Pan ciągle mnie miesza z innemi kobietami, a pan nie zdaje sobie sprawy, jaka ja jestem inna...

Patrzył na nią długo i coś głębszego zarysowało się w jego oczach.

— Jesteś pani inna — na pewnych punktach — może... lecz są niektóre wspólne wam cechy — bez których istnieć kobiecie nie podobna...

Zarumieniła się gwałtownie.

— Nie chcę! Nie chcę! Nie chcę! — zawołała z kapryśną intonacją w głosie. — Nie chcę mieć nic wspólnego z innemi kobietami. Brzydzę się niemi!

Zaczął śmiać się z jej uniesienia. Patrzył na nią z lubością.

— Ładnie pani z tym gniewem, mającym wszelkie pozory namiętności!

Prześliczny, miękki uśmiech rozjaśnił jego twarz. Przez nią błyskawicą przebiegło pragnienie posiadania tego człowieka, na wyłączną, swoją własność. Jakiś tuman, obłęd, naleciał na nią. Skłonna była w najtajniejszej głębi do ustępstw i prawie prosiła się o to, aby odgadł jej pragnienie.

— Przyjdzie pan? — zapytała, a oczy jej prosiły.

Zaprzeczył stanowczo.

— Nie, pani!

Usta jej drżały, układały się w podkówkę. Zdawało się jej, że przeżyła już podobną chwilę. Lecz nie ona ją przeżyła osobiście — to przeżył ją mężczyzna — u ołtarza jej kobiecości niedostępnej.

— Taki Ali, taki Halski...

Z doskonałą dokładnością przemignęły przed nią szczegóły owej pamiętnej nocy, gdy Halski trzymał ją napróżno w objęciach. I tu przyszło jej na myśl, czy Halski nie lękał się, aby wciągnęła go w zasadzkę małżeństwa.

— Może pan... może pan lęka się, że ja zechcę widzieć w panu możliwego mego męża... — zaczęła prawie ze śmiechem — myli się pan. Nie mam zamiaru już wychodzić za mąż.

— O! Odkąd to i dlaczego?

— Dużo myślałam w ostatnich czasach, przyszłam do przekonania, że małżeństwo jest une institution malpropre et inutile.

Nagle spoważniał.

— To źle! Niech pani nie suggestjonuje sobie podobnych idei.

— Wszak są one przekonaniem pana.

— Tak, mojem... Ale nie odnoszą się do takich, jak pani kobiet...

— ?...

— Widzi pani — madonna, choćby najgenialniejszego malarza, na ścianach muzeum przestaje być madonną. Bohomaz Marji, odpowiednio umieszczony, na ołtarzu, w obramowaniu majowych bzów, robi wrażenie podniosłej boskości. Natomiast Böcklinowskie nimfy przetrwają zwycięsko szpetotę monachijskich pinakotek i na ścianach mało artystycznych halli są zupełnie swobodne.

Umilkł na chwilę — poczem, osnuwając ją jakiemś łagodnem spojrzeniem, dodał:

— Pani musi zostać na ołtarzu!

Zdobyła się na siłę woli.

— Choćby z krzywdą...

— Choćby z krzywdą własną, lecz dla dobra drugich...

— Jakich drugich?

Zaczął śmiać się, prawie rozkosznie.

— Choćby mnie!

Rzuciła się.

— To kłamstwo! Pana dobro leży w użyciu...

— Pani się myli. Nie jestem tylko libertynem. Ale nie mam w sobie poddania się dusz, dążących do jednostajności niezmiennej i jednokształtnej. Nie mówię tu o zmianach senzacji zmysłowych, wywołanych różnością objektu — lecz o niepokojach, stanowiących tło tego, co się w nas ciągle wypala, a nie gaśnie. Pani patrzy na mnie dziwnemi oczami. Sądzi pani, iż ogarnia mnie melancholja? Nie wiem. To wiem jedno, że dla takich kobiet, jak pani, wytworzyła się forma pożycia obu płci — nazwana małżeństwem! To jest pani ołtarz, i na nim zostaniesz madonną!

Ogarnęła ją słodycz wielka i niezmożona. Tak właśnie pragnęła tych słów, gdyż upadała pod ciężarem i nawałem zmysłowych wrażeń.

Wyciągnęła ku niemu ręce.

— A więc?

— Pozostań Pani na ołtarzu, a ja będę się modlił do ciebie — z daleka!

Doznała jakby uderzenia. To „z daleka” wydało się jej ironją. Słodkie wrażenie znikło. Wypłynęła mętna, brudna fala — tem brudniejsza, im czystszy był strumień, który zaszemrał w oddali. I wyrodziło się w niej już jedno jedynie pragnienie. Uciec od tego człowieka — uciec, bo obecność jego zbyt blizka zanadto była ciężka jej do zniesienia.

— To... żegnam Pana! — wyrzekła cicho i bezdźwięcznie.

Skierowała się ku drzwiom. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Zdawało się jej, że idzie po jakichś miękkich obszarach śniegowo chłodnych. Czuła, iż on patrzy na nią i że w nim powstaje chęć — zatrzymania jej.

— Nie! Nie! Odejdę!... — powtarzała do siebie i aby nabrać siły, zaczęła machinalnie w myśli mówić: Zdrowaś Marja...

Lecz on nie powstrzymał jej. Napozór obojętnie skłonił się i oparty o stół, śledził jej wolno oddalającą się postać. Gdy z wysiłkiem próbowała drzwi otworzyć, poruszył się wreszcie, pragnąc jej przyjść z pomocą. Lecz ona pomyliła się co do intencji jego kroku. Gwałtownie, jakby strwożona, rzuciła się i szarpnęła ciężkie odrzwia.

— Ja sama! Ja sama!... — wyszeptała.

Twarz jej była zmieniona — rysy dziwnie ściągnięte. Widoczne było, iż cierpi naprawdę. Wprawiło go to w zdumienie i równocześnie napoiło słodką rozkoszą. I w jego twarzy odbiło się coś doskonalszego, coś bardziej uduchowionego, jakby refleks łagodnego bólu, ściągającego smutnie jej drobną twarzyczkę. Chciał coś powiedzieć, porzucić szablon, podziękować jej za tę minutę żywego odczucia, szlachetnego wzburzenia — lecz ona znikła, jak umieją znikać wytwornie i dyskretnie kobiety, dotknięte do głębi całej swej istoty.

Jest to specjalny sposób odejścia, to jakieś jakby zgarnięcie dookoła siebie delikatnego, nie ujętego welonu, poznaczonego światełkami, welonu mglistego, smutku śmiertelnej rezygnacji. Jedynie tylko bardzo wykwintne i niepospolite kobiety potrafią tak „odejść” — bez słowa pożegnania, a żegnając się tem milczeniem stokroć wymowniej, niż całym potokiem słów.

Poza niemi pozostaje jakby smuga, jakby mgła, jakby dech.

Taka kobieta, choćby nawet przed chwilą tarzała się naga na podścielisku swych rozpuszczonych włosów z całą rozpustą i rozpasaniem nimf Aldobrandiniego, z galerji włoskich — jeśli tylko zraniona później duchowo przez kochanka, umiała odejść w piękności — tak odejść, jak odeszła Rena — jest ocalona. Zatarła bowiem wrażenie niekorzystne techniki zmysłowej miłości, zwykle nader dla kobiety niebezpieczne, a natomiast pozostała w jego pamięci, jakby owinięta delikatną idealnością...

XVII

Jakkolwiek Rena nie oddała się Halskiemu — lecz już odsłoniła przed nim gorzej niż swe poddanie się.

Odsłoniła niepokój żądzy — niezaspokojonej i proszącej — więc tem samem pozbawionej uroku niedostępnej królewskości.

Zbyt wytrawnym był w sprawach miłosnych, ażeby nie zrozumiał, co

1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... 36
Idź do strony:

Darmowe książki «Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz