Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖
Kobieta bez skazy, w 1912 niewpuszczona na scenę we Lwowie, oprotestowana w Kielcach przez matki-Polki, krytykowana po premierze w warszawskim Teatrze Rozmaitości, została przez autorkę przerobiona na powieść.Rena Bohusz przeprowadza właśnie kościelne unieważnienie swojego małżeństwa, z rozbawieniem opisując proces w listach do przyjaciółki. Uważa się za osobę z zasadami i obnosi się z opinią kobiety „bez skazy”, niedostępnej poza małżeństwem. Równocześnie pod nieobecność męża doskonale się bawi, prowadzi dom otwarty, w którym znajomi zbierają się na flirty i romanse pozamałżeńskie. Zachęca swego młodego wielbiciela, Alego Kaswina, przyciąga go, po czym odsuwa u progu sypialni. Jednym z gości Reny jest profesor Halski, zdobywca kobiet, który coraz bardziej ją fascynuje.Ten wnikliwy obrazek mieszczańskiej hipokryzji jest punktem wyjścia do głębokich i śmiałych rozważań dotyczących sytuacji kobiety w ówczesnym opresyjnym społeczeństwie. Autorka z pasją i odwagą piętnuje „wiedźmę o długich rękach i wyschłej piersi, ochrzczoną mianem moralności”.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
— Niech pan mówi cicho, bez żadnych intonacyj: Reno, cudna jesteś od stóp twych drobnych...
Powtórzył:
— Reno! Cudna jesteś od stóp twych drobnych...
Nie uczuła nic — zapragnęła dołączyć do słów wrażenie dotyku.
— Weź mnie pan wpół! — wyrzekła — przyciśnij i mów: „aż do wyniosłej twej głowy i kaskady twych płomiennych, rozsypanych włosów”...
Objął ją niezręcznie, drżąco... pospolicie.
— I kaskady twych płomiennych, rozsypanych włosów...
Śmiał się wstrętnie, pewien już zwycięstwa.
Lecz szarpnęła mu się nagle — wściekła, pełna niesmaku.
— To nie to samo! — Nie to samo! — krzyknęła, odtrącając go od siebie.
Z oczyma, już bielmem zasnutemi, niepewny, głupi, wybełkotał:
— Co nie to samo?
Jakby do siebie, z rozpaczą, wyszeptała:
— Głucho! Głucho!...
Obraził się.
— Pani robiła jakieś porównania?
— Może!
— I... wypadło na moją niekorzyść?
— Najzupełniej!
Byli teraz naprzeciw siebie, z całą wrogością, na jaką zdobyć się mogą kobieta i mężczyzna, którzy, stanąwszy na progu zmysłowej chuci, uczuli nagle, iż nie tylko sobie nie odpowiadają — ale nawet „skóra ich” działa na siebie odtrącająco.
Spojrzał przelotnie w lustro i znalazł się — pięknym.
— Może to nie moja wina... może to w pani głucho.
Pełna jeszcze żądzy, wzbudzonej przez wspomnienie, zawołała z uniesieniem:
— O nie!... Ja wiem, że nie!...
Patrzył na nią z ironją.
— Więc są tacy szczęśliwi, którzy potrafią wzbudzić w pani odpowiedni oddźwięk?
— Są! — krzyknęła z pasją.
— Kto? Może... pan Halski?...
Padło to nazwisko znowu, jak uderzenie bicza. — Chwila była jakiejś grozy, jakiegoś milczenia. Coś się ważyło w powietrzu. W niej burzą zawrzała chęć rzucenia mu w twarz, iż kochanka jego właśnie oddaje się temu... Halskiemu, którego samo nazwisko wzbudza w nim taką pogardę. I nie wiedziała, dlaczego to musi uczynić. Czy żeby zemścić się na tamtych dwojgu z poza żółtej zasłony — czy żeby dać zatriumfować Halskiemu i pomścić jego poniewierkę erotyczną i lekceważenie, którego się redaktor dopuszczał.
W skłębieniu tych powodów nie rozróżniała nic, tylko parła ją chęć wyrzucenia ze siebie jednego nazwiska...
I uczyniła to.
— Dlaczego Halski? — krzyknęła gwałtownie. — Cóż to? Czy ja jestem taka Weychertowa?...
Trochę zmienił się na twarzy — jakby pobladł, lecz z całą złośliwością odparł:
— Niestety! Nie jest pani do niej podobna...
— I dumna jestem z tego.
— Raczej pani powinna żałować. Pani Weychertowa jest doskonałym typem kobiety pełnej — nie okaleczałej.
— ?...
— Tak... tak... Żyje pełnią życia i pozwala żyć dookoła siebie. A życie jest dane na to, aby go używać, a nie kaleczyć.
Wziął kapelusz i zimno i obojętnie skłoniwszy się, kierował się ku drzwiom. Uczuła, iż przegrywa stawkę, że i tu traci grunt pod nogami.
Jak wąż, zwinęła się nagle i posunęła ku niemu, prawie unurzana w ciemności.
— O tak! — wyrzekła, dysząc ciężko — tak, Weychertowa używa życia pełną piersią — dopomaga jej w tem właśnie Halski... Zapytaj się pan jej, gdzie była wczoraj wieczorem?
Wybuch śmiechu był tu odpowiedzią.
— Zazdrość jest szpetną rzeczą i wyszła z mody... — odpowiedział. — Pani Weychertowa jest panią swych czynów i jedynie mąż jej miałby prawo śledzić jej postępki.
Wyszedł — zamykając cicho drzwi za sobą.
Renę porwała szalona pasja. Uczuła, że spełniła rzecz nizką i nędzną i w dodatku nie osiągnęła celu. Widoczne było, iż redaktor należał do rzędu mężczyzn, którym bynajmniej pomoc innych mężczyzn w erotycznych aferach nie przeszkadza. Zapewne miało to źródło w tem, iż Weychertowa była mężatką, a kochanek mężatki musi pobłażliwie zapatrywać się na konieczność zmysłowego podziału. Czy jeden mąż, czy jeszcze ktoś oprócz męża, to już obojętne...
W lot pojęła to Rena, lecz już za późno. Całą swą furję zwróciła teraz ku sobie samej.
Zanurzyła paznogcie w swe ramiona, biodra, uda, raniąc się boleśnie. Krew ciepła zabarwiła jej palce. Ten ból sprawił jej szaloną radość. Zdawało się jej, że to obcą, drugą, nienawistną, podłą istotę rani i rozdziera na strzępy. Istotę, która ją trywialnym, brudnym gestem ściągnęła z tronu i cisnęła w jakąś kałużę, nagą i obdartą z ostatniej osłony.
— Ty podła!... Ty wstrętna!... — syczała na siebie w ciemności.
Jak zwierzę w kryjówce, tak czekała Rena, zwinięta w kłębek — na list, jaki pchnęła od rana do Halskiego. W słowach prawie nakazujących żądała od niego widzenia się. Usprawiedliwiała się przed sobą z tego kroku, w którym zaczynała ginąć sromotnie jej ambicja — chęcią wytworzenia pomiędzy nimi obojgiem jakiegoś modus vivendi — skoro mieli żyć obecnie w jednym świecie, a zupełnie dla siebie obcy.
— „Chcę dojść do jakiegoś porozumienia” — pisała w swoim liście.
Teraz czekała na odpowiedź, zgorączkowana, rozczochrana, z oczyma wlepionemi we drzwi, któremi spodziewała się wejścia pokojowej.
Wreszcie odpowiedź nadeszła:
— „Dałem słowo, iż u Pani nie będę — muszę tego słowa dotrzymać”.
Pochłonęła tę odmowę i bez namysłu wyskoczyła z łóżka i gorączkowo odziewać się zaczęła.
Doszła do tego punktu namiętności, bezwiednej i nieprzyznanej, w którym przed sobą samą kobieta nie szuka usprawiedliwień. Porównanie dreszczów, doznanych w objęciach Halskiego z zetknięciem się bliższem z objęciami redaktora było dla niej rozświetleniem sytuacji.
Halski nie istniał dla niej jako jeden z mężczyzn i jako taki nie był potrzebą, koniecznością, lecz istniał jako on sam, jedyny, wyjątkowy, dający senzacje wstrząsające, niezastąpione i przez to obdarzony wyjątkowym przywilejem uspokojenia. Wzburzona i zmieszana tem odkryciem, zaczynała tracić już zupełnie panowanie nad sobą i zdolność rozróżniania faktów.
Wskutek braku zupełnego orjentowania się w prostocie akcji erotycznej — nie trenowana przedwstępnym okresem „wzruszeń intellektualnych”, które ze względu na jej wrażliwość powinny trwać dłużej, niż u innych kobiet — traciła w składzie uczuć, z których tworzyła się jej miłość — cechę łagodności powolnej, a przeto bardziej pewnej i zdecydowanej.
Mimo wszystko, mocą suggestji, pragnie jeszcze od czasu do czasu wysunąć na front swe serce i kazać mu wziąć czynną rolę w dramacie, który ją osacza, lecz oto już blado i niewyraźnie zaznacza się tu czynnik sentymentu. Natomiast zaczynają występować z rozmaitych zakątków nieznane strony jej natury, zdolnej nawet do podłoty i zbrodni. Cały świat pogrąża się w nicość, a wyobraźnia, wzmożona do roli dominującej, każe ciągle i bezustannie przeżywać możliwe uniesienia nerwowe — najniebezpieczniejsze, gdy zostały tylko w dziedzinie abstrakcji.
Stają się bowiem tem, co pospolicie w sferze miłosnej zowie się żądzą, a co jest rozpaczliwą, nieubłaganą zaciętością i przekleństwem kobiety. Przedewszystkiem żądza niweczy to, co stanowi podstawę istnienia pewnej wzniosłości i piękna czynów kobiecych — to jest dumę. Zeżre ją, zje — nie pozostawi nawet cienia. Im bardziej dumną i wyniosłą była dusza kobiety, tem srodzej unurza się w zupełnem spodleniu i znicestwieniu wszelkiej ambicji — gdy żądza obejmie ją w swe posiadanie. Rzecby można, iż nawet wtedy następuje dziwny objaw chęci sponiewierania siebie, jakby mszcząc się na tej dumie, która była katem jej wolnej egzystencji.
Rozpaczliwe tortury jałowych nocy — przebudzeń się smutnych, chłodnych, w których wielkoduszność nie była w stanie zastąpić nie wyczutych, a drżących pod spragnioną pocałunków skórą, rozkoszy — wszystkie te ascezy, potworne i bezużyteczne, bijące w pustkę, zostawały pomszczone przez furję żądzy, której nic zwalczyć nie zdołało. Tem jeszcze większa była zawziętość i siła takiej tłumionej i niewyznawalnej żądzy w Renie, która chciała z dumy zrobić jedyną namiętność swego życia.
Nawałnica, z jaką zwalała się na nią żądza cielesna, czyniła wrażenie jakiejś nadprzyrodzonej, żywiołowej mocy. Nie była to ciekawa nowość, którą kobiety przyjmują z dreszczykiem zadowolenia, lecz było to tajemnicze, potężne odczucie, groźne i szarpiące przepowiednią upadlających faktów. I sama pewność, że stać się to musi, sprowadza prawie obłąkany nastrój i nawodzi jakby mgłę nieświadomości, w której poruszają się czyny, gesta, dążenia danej kobiety.
Pierwszym czynem takim Reny było właśnie to wysłanie listu do Halskiego i sposób, w jaki przyjęła jego odpowiedź. Jedno tylko wirowało w jej umyśle:
Mus zobaczenia go.
Odziała się w swoją białą sukienkę płócienną i nałożyła na głowę panamę.
Zaniechała zwykłych kokieteryj — włosy upięła nizko i gładko. Zaledwie podfryzowała je żelazkiem. — Bez śniadania wyszła na puste jeszcze ulice.
Chłód ten i pustka oprzytomniły ją. Stanęła pod jedną z kamienic i tępo wpatrzyła się przed siebie. Usiłowała nadać jakąś dyrektywę swym krokom. Przypomniała sobie, iż Halski pracował czasem rano w bibliotece publicznej.
Przypuszczała, iż jest tam już, a jeśli go niema, może nadejdzie. Bokiem chodnika, pod kamienicami iść zaczęła, jakby skradając się na czyn jakiś karygodny i zbrodniczy.
Oślepiający blask upalnego ranka rzucał jej skrzące płaty prosto w źrenice. Nie wzięła parasolki w zmieszaniu, z jakiem dom opuściła. Przechodnie ją potrącali, ona szła, zwalniając kroku w miarę zbliżania się do biblioteki.
I nagle stanęła.
Rozpoznała nagle szare cielsko bibliotecznego gmachu i las prętów żelaznego otoczenia. Ponad nią zwieszały się jasne, młode, wesołe, olbrzymie bukiety płaczących akacyj.
Trochę cienia i chłodu orzeźwiły ją. Wiatr poruszał delikatnie cienkiemi gałązkami, niosąc ze sobą jakieś subtelniejsze, miłe wrażenie.
Rena usiadła na murku, z którego wystrzelał las owych prętów, zakończonych złoconemi ostrzami dzid. Ręce jej opadły wzdłuż ciała. Zamknęła oczy. Chwilę była zupełnie zmożona i podatna do wszelkiej ofiarności...
Zdaleka zaturkotały koła dorożki i znów ucichły; potem rozległy się kroki mężczyzny i te zbudziły Renę, przypominając jej brutalnie rzeczywistość. Podniosła się ciężko i zajrzała przez ogrodzenie. U wejścia o monumentalnych, ciężkich kształtach, dostrzegła nieruchomą postać portjera. Podeszła ku niemu, zmuszając się do tego czynu, biorąc się niejako za kark.
— I to zrobisz... i to!...
Zapytała głosem drżącym:
— Pan profesor Halski?
Brzydki — trywialny mężczyzna odparł ze słodyczą:
— Właśnie wszedł przed chwilą do gmachu!
Zdziwiła się, że go nie ujrzała.
— Tak?...
Drżącemi rękami wydobyła trochę pieniędzy.
— Proszę... proszę go tu poprosić, powiedzieć, że ktoś, jakaś pani...
Wziął pieniądze i szybko znikł w długiej gardzieli ciemnawej sieni.
Za parę chwil, bijąc butami o kamienną posadzkę, powrócił.
— Pan profesor zaraz przyjdzie.
Rena odwróciła się i podeszła trochę ku krzewom, które zarastały dziko dziedziniec. Instynktownie ukryła się za jednym z nich.
Zdawało się jej, że jest kilkunastoletnią dziewczynką, która popełnić ma jakiś karygodny występek. W tej chwili z gmachu wyszedł Halski i stanął na środku alei, rozglądając się dokoła. Zdziwiła się, iż wydał się jej tak w oddaleniu mały, drobny, szczupły — nie imponujący. Zdawało się jej, że odzyskała odwagę, że mieć będzie sił dosyć do zmagania się z nim.
Z pewną efronterją wysunęła się z poza krzaków.
— To ja! — wyrzekła, wyciągając rękę.
On cofnął się i przypatrywał się jej chwilę z pod zmrużonych powiek.
— To... pani? — zapytał.
— Czy spodziewał się pan kogo innego? — rzuciła mu jakby wyzywająco.
Na twarzy jego zarysowało się prawie uradowanie — coś, z czem witamy jakieś miłe, radosne zjawisko.
— Może... w każdym razie na panią nie czekałem!
Zbliżył się — i w miarę tego zbliżenia twarz jego stygła, przybierała wyraz obojętny, a Rena zaczynała czuć, iż pewność ją opuszcza, natomiast furja jakaś, połączenie nienawiści z chorobliwą tkliwością nerwową, występuje i zatapia ją w odmęcie swoim.
Całe snopy fluidu biły w nią taranem. Potarła ręką twarz, zacięła usta.
Stała nieruchoma i czekała.
— Czem mogę pani służyć? — zabrzmiało z ust jego obojętnie.
Zdobyła się na całą moc woli. Dobyła ją z głębin duszy. Cofnęła się trochę, bo żar jakiś owiewać ją począł.
— Chcę z panem chwilę porozmawiać.
— Służę pani!
Stanął przy jej boku, jakby gotując się do wspólnej przechadzki po ścieżkach ogrodu. Ruchy miał niedbałe i zauważyła mimowoli, iż przypominał jej jednego z aktorów, który grywał często role salonowe. Ta poboczna myśl nie ochłodziła jej. Przeciwnie, raczej podnieciła, gdyż podniecający jest urok komedjantów wraz z całym ich aparatem na wrażliwość kobiecą.
— Nie tu! — wyrzekła — nie tu...
Zastanowił się chwileczkę, wreszcie zdecydował:
— Chodźmy do gmachu!
Skierował ją swym chodem we wnętrze ciemnej sieni. Wionęła w nią bielą swej skromnej sukienki i welonem, zwisającym aż do bioder. Usunął się i szedł cokolwiek za nią, patrząc, jak lekko i zręcznie posuwała się pod ciemnemi arkadami sklepień. Jakby wyraz lubości, z którą patrzą wyżyci mężczyźni na grację dziewczęcą — okolił mu usta. Zapomniał sam o niemiłem kołysaniu biodrami, które przybierał, chcąc zaznaczyć swą obojętną elegancję. Smukła prostota jej ciała pochłaniała go. Mimowoli pod cienką i wiotką osłoną płótna odgadywał jej nagość i wczuwał się w nią. Widział, że była bez gorsetu i tą wykwintną estetyką podbijała go.
Sień urywała się i przechodziła w dość szeroki korytarz, oświetlony w interwallach wysokiemi, gotyckiemi oknami, pociętemi na drobne szybki. Przez okna te lały się ukośno ogromne płaty słońca. Rena szła tak, ginąc co chwila w chłodnym cieniu, to wydobywając się odważnie na jasność zupełną. Biała jej sukienka muskała delikatnie brzegiem swym złotą taflę słoneczną.
Kroków jej słychać nawet nie było. I powoli Halski zapragnął, aby ten czysty kształt kobiecy szedł przed nim tak ciągle, wiodąc go wśród jakiegoś labiryntu, jakby mauzoleów życiowych.
Uczucie rozkoszy wzrokowej mieszać się zaczęło z przepojeniem jakiegoś spokoju, jakiejś pewności, której doznają mężczyźni w pobliżu chroniącej się przed bezcelową zmysłowością kobiety. Było mu to nieznane, a przecież było widocznie w podstawach jego istoty niezwalczone i nie wydarte — tylko na razie przytłumione nawałem błota, dozwolonego i suggestyjnie
Uwagi (0)