Darmowe ebooki » Powieść » Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska



1 ... 22 23 24 25 26 27 28 29 30 ... 36
Idź do strony:
się ściemniło.

— Może... do kawiarni.

— Nie! Pani się nie ubrała. Poszła pani bez gorsetu i w matince pod płaszczem. Tak gdzie...

Rena uśmiechnęła się z przymusem.

— Tak gdzie... zapewne.

Czuła, że powinna coś dodać.

— A... dzieci zdrowe?

— Zdrowe, tylko najmłodsze coś kaprysi. Ja idę do sklepiku po mydło.

— A... pan redaktor? Czy wrócił?

— Nie! Właśnie pani nam mówiła, że gdyby pan redaktor prosto z kolei przyszedł, to niech poczeka w salonie, bo pani przed szperą wróci.

— A... tak.

— Tak! Całuję rączki!

Poleciała. I Renie drugorzędnie przyszło na myśl forsowne porównanie wielkiego podobieństwa tej rozmamranej dziewki z Weychertową.

To samo bogactwo przelewającego się ciała z różowym odblaskiem i rzadkie, trochę kręcone włosy płowe, o barwie włosów chłopskich dzieci. Przytem wybałuszanie oczów i nie wyraźny, przeciągliwy głos, szarpiący ukryte zmęczenie nerwów...

Powoli powróciła do dorożki i wsiadła do powozu. Teraz była pewna, że Weychertowa jest u Halskiego.

— Poszła bez gorsetu w matince... — bezwstydna!

Mimowoli rzuciła dorożkarzowi słowa:

— Jedź, gdzie chcesz...

— Na spacer?

— Tak!

Dorożka potoczyła się wolno w zamiejskie strony. Rena zbierała dokoła siebie fałdy płaszcza, otulała się jakby lękając się, że ktoś z przechodzących dojrzy, iż ona jest także bez gorsetu i w matince. Nie chciała mieć nic wspólnego z tą tłustą kobietą o rzadkich włosach, która wybiegła z cuchnącego kuchnią i dziećmi domu, aby spieszyć poza gorąco złotą zasłonę i tam oddawać się upojeniom leniwej namiętności. Zbierała tak swą wyniosłość i dawną pruderję, jak te fałdy jedwabiu i otulała się niemi. Lecz — niestety! Były to próżne wysiłki. To, co dawniej przylegało do niej ściśle, jak ulubiona przez dogaressę szata domowa z purpurowego, dostojnego, miękkiego brokatu, nadająca postaci wyniosłość pyszną i dumę niedostępnej istoty, przebywającej na ołtarzu wyciosanym z krwawego, płonącego rubinu — zdawało się być podartemi strzępami, rozwianemi na deszcz i mgły. Do ołtarza tego, który był tak niedostępny, iż wzniesiono go, nie rzuciwszy doń złotych schodów, po których wedrzećby się można z wyciągniętemi i drżącemi od żądzy rękami — jakaś świętokradzka dłoń dostawiła ordynarną drabinę. I teraz mógł każdy, byle pierwszy lepszy przechodzień, dojść i zedrzeć kawałek szaty Skromności z ciała Reny, a ona bronić się nie umiała, bo straciła moc udawania i fałszu, które były tak potężne, bo latami całemi w nią wrosłe, iż stanowiły pancerz, o który rozbijały się do tej pory wszystkie wrogie zabiegi zmysłowych zakusów, przychodzących z zewnątrz.

Lecz oto nadeszła chwila, w której od wnętrza Reny szły pędy, mające w sobie te same tony pożądań, jakie biły ku niej z zewnątrz. Napróżno welony idealności, liryczne podniecania przywołała Rena do pomocy. Pieśń zmysłów, płodna i boska wielkim hymnem niestłumionym płynęła, głusząc marne, ludzkie, egoistyczne, drobiazgowe skrzekoty. Od wnętrza budzącej się namiętności Reny odpowiadało już echo, mające ten sam ton triumfalny, głuszący wszystko, nawet tragiczne, cmentarne podzwonne.

I choć na ustach Reny, pędzącej tak w powozie poprzez usypiające przedmieście, wśród konających powoli okiennych świateł — sardoniczny uśmiech wykrzywiał zbielałe wargi i dominującą myślą były pogardliwe, ironiczne zestawienia subtelnego doboru zasłon, a prawdopodobnie całego interieur Halskiego, z tłustą, rozlaną cielesnością jego trywialnej kochanki — to w głębi, w jej sercu działy się walki ohydne — jakieś narodziny i równocześnie śmierci rzeczy nieznanych, tragicznych.

I co najgorsze — niezwalczonych.

XIV

Na drugi dzień czas był od wschodu słońca jeszcze więcej słoneczny, jeżeli to było możliwe w tem sercu lata, uśmiechniętem i szczerem.

Pokojowa zapomniała zapuścić story okien sypialni Reny i promienie słoneczne całować zaczęły znużone, zamknięte powieki młodej kobiety.

Rena obudziła się pod tym pocałunkiem, nagle, prawie rzeźwa i odrodzona. Leżała przez chwilę nieruchoma, poruszając szybko powiekami, a rzęsy jej biły delikatnie o jej twarz, łaskocząc ją, ledwo wyczuwalnie. W tej subtelnej pieszczocie było tyle czystego i miłego wdzięku, że Rena uśmiechnęła się mimowoli do samej siebie z lubością. Wrażenia wczorajsze kłębiły się gdzieś w oddali. Nie chciała się zwracać ku nim. Miała uczucie, jakiego doznawać zwykła, gdy wróciwszy z jesiennej przechadzki, zrzucała ze siebie zbłocone, amerykańskie buciki i naciągała wyłożone delikatną irchą domowe pantofelki.

Wrażenie jakiejś świeżości spotęgowało się, gdy opuściła pościel i szybko zaczęła kąpać się i ubierać. Miała dziś właśnie stawać w konsystorzu i przypominała sobie swoją pierwszą tam „wizytę”. Ubierała się wtedy czarno — sądząc, iż tak należy.

Lecz dziś — odepchnęła od siebie te posępne kiry. Wyciągnęła rękę ku spokojnym, pastelowym tonom płóciennej sukni letniej. W barwach szukała uspokojenia. Czuła, że ten ton przedziwny, lawendowy, jakby spłukany i niepewny, powinien ją otoczyć wykwintnym odcieniem swoim. I gdy to czyniła, przyszło jej na myśl, że Halski tak wielką cenę przywiązuje właśnie do barw i że z gorącego, roztopionego złota uczynił ukochanie swoje.

Lecz jak zimę natrętną, odepchnęła od siebie myśl owej złocistej zasłony, która zaczęła wypełniać natrętnie jej powieki nocną wizją, widzianą w przelocie.

— Co mi do tego! Co mi do tego!...

I heroicznie użyła wielkiego środka, który zaczynał się jej udawać.

— Bałwan! — rzuciła półgłosem.

Trywialnością — chciała zabić jakąś tajemniczą piękność zjawy...

Gdy ubrana kierowała się ku wyjściu, szła energicznie — stawiając silnie, a zgrabnie nogi — jakby czuła się w prawie — ona właśnie — zajmować przestrzeń głównego, życiowego gościńca.

Była tak ładna w tych błękitach i podnieceniu, że przechodnie oglądali się za nią. Widziała to i podawała to dumie swojej, jako mającą ją nasilić strawę. Nie chciała bowiem przypisać owego zainteresowania urokowi wdzięków kobiecych, który ją otaczał. Lecz — przeciwnie — sądzić chciała, że to ta nieprzystępność, ta wyniosłość ołtarzowa, poraża niejako i zdumieniem kornem przejmuje patrzących na nią...

— Te zwierzęta czują we mnie, kim jestem, w porównaniu z niemi. Zszargane brudem stado dziwi się, że istnieją jeszcze kobiety, mogące żyć w innej, niż oni atmosferze. — Bydło!...

Przeżegnała się demonstracyjnie, przechodząc mimo kościoła. Doleciał ją głos organów, który nagle sprawił jej dziwne, fizyczne nudności. Na wejście do kościoła zdobyć się jednak nie mogła. Szukała przed sobą wymówki w spóźnionej porze. Szybko wpadła do kamienicy, w której mieściły się biura konsystorza. Na kurytarzu zatrzymała się i chciała się zapudrować. Cóż stąd, że miała do czynienia z księżami? Zawsze — byli to mężczyźni. — Lecz wyniosłość cnotliwa, w którą się dziś od rana przyoblekła — zakazywała jej popadania w te drobnostki.

Stała na szerokim kurytarzu, oddychając wonią świeżo wymytej podłogi. — Wreszcie — siła nałogu zwyciężyła.

Upudrowała się.

Z miną skromną, lecz wyniosłą, weszła do pokoju. Spodziewała się zastać zgromadzonych, jak poprzednio księży. Lecz czekał na nią tylko jeden, jakiś młody, mizerny księżyna — który nie patrząc na nią — boczkiem wybiegł z sali, rzuciwszy cichym, jakby zdławionym głosem:

— Zechce Pani poczekać!

Usiadła na ceratowej kanapie i nagle, dziwnie — bez żadnej przyczyny porwał ją straszny, beznadziejny smutek, graniczący z rozpaczą. Wszystko rozpadało się w gruzy i waliło się. Jakiś cmentarz opuszczony i ona na nim zabłąkana.

W ogrodzie, za oknem, szczebiotało ptactwo i zieleń przysłaniała powietrze. Cisza ta, przecinana tylko drobnem ćwierkaniem, niosła ze sobą właśnie tę beznadziejność, bo przywodziła mimowoli na myśl kruchość drobiazgów, pustych i żadnych, z jakich w chaosie i krzyku lepiono sobie tam, na bruku, życie i użycie tego istnienia.

Tak sobie starała się Rena wytłomaczyć ten stan rozpaczny, w jaki tak nagle popadła. I ta jasna, prosta izba — bezpretensjonalna i czysta, wydała się jej jakąś przepaścią, jakąś jamą, bezsłoneczną, w którą wtrąconą została.

— Ach! Byle stąd, byle jak najprędzej...

Powstała z kanapy i podeszła ku ścianom, wzdłuż których stały porządnie utrzymane szafy, pełne aktów i papierów. Patrzyła na nie z żalem jakimś, jak na nagrobki, bramujące aleje cmentarne. Myślała, że oto — za temi szybami ludzkość, cząsteczka jej — posegregowana porządnie i ponalepiana etykietami.

Pod numerami — urzędowo połączone i zarejestrowane przysięgi wierności i miłości — a ze strony kobiet, przyrzeczenie otwarcia alkowy w chwili, gdy mężczyźnie chuć jego zażądać tego każe. I pomyślała — że idąc za owego pana Bohusza — z którym ją teraz z tyloma szykanami rozwodzą — była potwornie głupia, nie mając najmniejszego pojęcia o tem, czem jest właściwie życie płciowe. Z pochwytanych słów złożyła sobie jakieś marne pojęcie i sądziła, że z wielką łatwością przyjdzie jej się z tego „wykręcić”. Składała przysięgę „posłuszeństwa małżeńskiego” — nie mając pojęcia, jaka zasadzka w tem słowie się kryje.

On zaś składał przysięgę wierności małżeńskiej, i to była zasadzka, bo jakże mógł, z natury rzeczy zmienny i predestynowany na zapładnianie kilku samic — ten male — przysięgać, iż złamie naturalny bieg rzeczy i dla konieczności społecznych układów, aby on, a nie inna forma, wychowywała spłodzone przez niego dzieci — jakże mógł on pozwolić obwarowywać, niszczyć swój pęd wrodzony, nadany mu cudownie przez siłę twórczą — przysięgami, formułkami, warunkami, pętami — zerwanie których groziło całą awanturą, puszczającą w ruch całe armje, poszukujących fałszywych dróżek, władz, celem „unieważnienia” — tego, co odrazu z fałszywego założenia wyszłe, nieważne od pierwszej chwili było.

*

Nieruchoma, jak skamieniała stała Rena, wobec tych szaf, które nie były w istocie rzeczy niczem więcej, tylko trochą desek i masą zapisanego papieru...

A przecież te formy bezduszne i przeznaczone przez czas na butwienie, niszczenie i zagładę — były groźną cytadelą, najeżoną pociskami śmiertelnemi, które niweczyły ludzkie istnienia. Pierwsza lepsza obrotniejsza mysz mogła nadgryźć akt ślubny — lub rozwodowy danych dwojga — lecz nie było potęgi, która mogłaby czasem taki akt obalić lub taki rozwód unicestwić. Materialne dowody tej siły, kładącej straszną, niezwalczoną dłoń na serca, dusze, ciała ludzkie, na odruchy naturalne, często w założeniu o wysokiej szlachetności, a zawsze proste, logiczne i szczere — były tu, namacalne — milczące — z pieczęcią jakiejś tajemnicy — w drobniuchne formy ujętej.

Tam — gdzieś — w oddali, tysiące, krocie istot pławiło się we łzach furji, nienawiści — uczyło się kłamstw i zdrady, szarpało się na strzępy, żując w bezsilnej wściekłości własne życia. Były te krwawe, tragiczne nieporozumienia alków małżeńskich zupełnie naturalnem następstwem pastwienia się nad instynktami życia i gloryfikowania tegoż pastwienia się. To znęcanie się było poprostu zniewagą owego Boga, w imię którego pętano najszlachetniejsze i najmocniejsze strony natury człowieczej. Samo przyjście na świat już było fałszywie rozpoczęte i stawało się pierwszym tonem w obłudnym akordzie, którym nadal życie całe rozśpiewać się miało.

Znieprawiano wynik upojenia, podciągając go pod nazwę obowiązku, stolerowanego i usankcjonowanego jedynie musem przedłużania rasy. Obowiązkowo płodzone dzieci wnosiły ze sobą nudę przeklętą — nudę chwili, która je poczęła. Nuda ta, podszyta fałszem i kłamstwem, tworzyła podścielisko, na którem miała się doskonalić dusza rasy.

Wieczny i zawsze spłowiały sztandar pożytku społeczeństwa — wydarty ze ślubnych szat półślepych oblubienic, powiewał na świątyni Życia — której okna, te od słonecznego południa, zatkane były szczelnie wiechciami ze słomy i kłakami z waty. Wszystko, co chciało modlić się na jasnej przestrzeni łąk, zasianych rozkochanemi w sobie kwiatami, zapładniającemi się wśród kryształów powietrznych pszczołami, śpiewających dla siebie nieślubnemi parami ptaków — wszystko to zostawało zniwelowane, zdruzgotane i krwią ociekłe, padało pod gradem kamieni, ciskanych opuchłemi dłońmi skryto grzeszników.

*

I wszystko to nagle wytrysło przed oczy Reny z przerażającą siłą, jak nagle mgłę górską przerzyna złoto jaskrawe cichych, bezgromowych błyskawic.

— Oszukano mnie! — wołało wszystko w niej — oszukano! Wpadłam w zasadzkę. Jak idjotce, kazano powtarzać rotę przysięgi, którą słyszałam po raz pierwszy — i powtarzałam ją. Obecnie, kosztem szykan i grymasów, unicestwiać mają to wszystko i wracać mi tak zwaną „wolność”. Jakąż jest ona jednak, ta moja wolność? Pozostaję sama, nie dziewica, nie kobieta zamężna — coś wybrakowanego ze społeczeństwa — wieczysta komedjantka — grająca rolę zadowolonej z losu, a w gruncie szalejącą ciągle w dalszym ciągu obłudnej i fałszywej tragedji, w jaką zastawione sidła mnie wtrąciły. Nikt — żaden wyrok, unieważniający moje małżeństwo, nie zdoła powrócić mi bogactwa pragnień nieznanych, które były jedynym, prawdziwym i najczystszym skarbem moim. Zdarto ze mnie możność kochania się w Miłości i natomiast rzucono mnie na pastwę rzeczy bezcelowych i głupich, wydano w pazury szarej, okrutnej Nudy na resztę życia.

Bo — gdziekolwiek pójdę, gdzie się zwrócę po świeżość wrażeń, będą to zawsze tylko bezpłodne wysiłki — nic więcej. Będę bowiem zawsze tą, która nie miała punktu wyjścia, wzruszającego swą pięknością, która nigdy nie krzyknęła radośnie — witając spazmem rozkoszy własne pole istnienia, lecz odrazu, od tej tkliwej młodości (tendre jeunesse), jak mówią francuzi, stała się jednym ze składników owego świata, który, w cnocie się pławiąc, jest esencją grzechu, pełnego ruiny i klęski! Bo od pierwszej chwili — tego momentu inicjowania mnie w tajnie płciowego życia — zawisła cała dola fizyczna i duchowa moja!

Kobieta zaczyna istnieć od tej chwili dopiero — wtedy poznaje Prawdę — i w tej jednej minucie rozpoznaje drogę, którą iść winna. Albo zachowa w sobie czarującą piękność prawości szczerej, która nieść ją będzie na anielskich skrzydłach wyższości miłosnej — albo pozostanie zszarganą, poszarpaną, wieczyście zranioną grzesznicą — obłudną i zrozpaczoną, zjednoczoną w podłości z przepisami świata.

A ja... właśnie tarzam się, już okryta temi ranami — z przeszłością małżeńskiej zniewagi, którą ciśnięto na mnie w ohydzie poślubnej nocy... Nikt nie zdołałby odczuć, co za świat tragicznej rozpaczy mieścił się w tym jednym krzyku, zdławionym słowami konwenansu.

— Cicho!... Bądź cicho!...

Kazano mi być cicho... milczeć i od razu ciśnięto mnie na ścieżkę tej, która nie miała młodej miłości. Zgasło we mnie światło me własne a rozświetlono natomiast wkoło mnie miljony sztucznych, starczych, fałszywych światełek. Miałam w tem żyć, kłamiąc,

1 ... 22 23 24 25 26 27 28 29 30 ... 36
Idź do strony:

Darmowe książki «Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz