Darmowe ebooki » Powieść » Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska



1 ... 18 19 20 21 22 23 24 25 26 ... 36
Idź do strony:
buda dorożki była podniesiona. Nie wiedziała dlaczego, lecz przelękła się, aby Halski nie zrobił do tego aluzji. Lecz milczał dyskretnie.

Wyczerpana, jakaś zwalczona — lecz nieustępująca, zapytała cicho, jakby po wahaniu:

— Pan... dokąd?...

I zaraz szybko dodała:

— Przepraszam — za niedyskrecję.

— Bynajmniej! — odparł niedbale i wymienił nazwę kawiarni, którą nazwała przed kilku godzinami Weychertowa.

Nie mogła oprzeć się pokusie.

— Pan tam znajdzie towarzystwo?

— Tak, kogoś...

— Panią Weychertową...

— Prawdopodobnie...

Uczepiła się jakiegoś środka, który nie przynosił zaszczytu jej dyplomacji.

— I redaktora...

Sądziła, że to powstrzyma go od pójścia na spotkanie tej kobiety.

Lecz on zaczął śmiać się spokojnie.

— Madame Weychert est doublement veuve aujourd’hui — odparł, niewiadomo dlaczego, po francusku.

— ?...

— Redaktor w Zakopanem, mąż w Kissingen.

— A!...

Wjechali już w miasto. Właśnie mijali ową restaurant-café. Na werandzie pełno było i gwarno. Światła kolorowe migotały. Liście kasztanów kładły na to wszystko palczaste, mistyczne, olbrzymie dłonie.

Rena z jakąś pasją trąciła dorożkarza parasolką w plecy.

Ten zatrzymał konie.

— Dlaczego pani zatrzymuje powóz?

— Dlatego, iżby pan wysiadł.

— Chcę odwieźć panią do domu.

— Zbyteczne! Proszę, niech pan wysiada. Tam czekają na pana!...

Zawahał się. Zrobił gest, jakby chciał koniecznie zajrzeć w jej oczy, które trzymała uparcie od niego odwrócone. Wreszcie powstał i wysiadł z powozu.

— Skoro pani tak każe...

Teraz ogarnęła ją prawdziwa, szalona pasja. Czuła, że dzieją się dokoła niej i z nią samą rzeczy, które się dziać nie powinny. — On tymczasem spokojnie załatwiał sprawę pieniężną z dorożkarzem.

To dopełniło miary. Ten brzęk pieniędzy, liczonych przy blasku latarni, który oświetlał jego prześliczny profil, godny być profilem któregoś z Colonnów lub Orsinich Odrodzenia — przejął ją na wskróś zjadliwą, ohydną rozpaczą. Musiała uciec od niego, od tych miejsc, gdzie w pobliżu znajdowało się ciało tej drugiej, czekające i gotowe do posłuszeństwa.

Podniosła się w dorożce.

— Jedź! — krzyknęła do dorożkarza tak niesamowitym głosem, że aż przeraziła się sama tego dźwięku.

Wyrwała mu bat, zacięła konie.

Te pomknęły, szarpiąc się z furją zwierząt, nagle niesprawiedliwie sieczonych.

Dorożkarz zaklął, ściągając lejce.

Ten i ów przechodzień przystanął, przeczuwając jakąś „scenę”.

Ona opadła na poduszki, cała spocona i drżąca.

— Niegodziwi! Niegodziwi!... — szeptała, dysząc ciężko... Czuła się rzeczą żadną, drobną, osamotnioną, bezcelową. Pędziła wśród wszechświata, przesadzając przeszkody, lecąc do jakiejś mety, którą już czuć i uosabiać sobie przestała.

— Niegodziwi!

A w głębi jej jakiś skowyt lękliwy.

— Żeby mu tylko koła dorożki nóg nie przejechały!...

X

Noc jej była głucha, dzika, pusta. Przechodziła ją całą po pokoju, bosa, anielsko piękna w swej długiej, białej koszuli.

Wstawał w niej świat pasji. Witała go trwożna, lecz nie czyniła nic, aby stłumić to w sobie. Przeciwnie, bezwiednie wyciągała ku niemu ramiona.

W ciszy nocnej dolatywały ją przeczyste, metaliczne dźwięki zegara „po Stanisławie Auguście”. Była chwila, w której jakiś sentyment przesunąć się jej zapragnął przez głowę.

Ilu tak bezsennym kobietom wydzwaniał on już godziny? Ile tak kobiet snuło się w przeźroczach swych nocnych batystów, modląc się o spokój?...

— Lub o zrozumienie stanu swego serca? — dodał jakiś głos z najtajniejszej jej głębi.

Lecz zaraz pod dreszczem, spadającym na nią jakby deszcz drobnych płomieni:

— Serca? Czy o serce tu chodzi?...

Przerażona zatrzymała się.

Zabrakło jej tchu.

Ona go nie kochała. Ona...

Dokończyć nie śmiała. Jakaś jasność przebijała się ku niej wśród mroków.

Chciała odeprzeć tę jasność, lękając się jej więcej, niż śmierci.

— Nie! Nie!... Tak nie jest...

Gdyby mogła, padłaby na kolana przed własnem sercem, przed sentymentem.

— Odezwij się! Ratuj mnie!...

Odwróciła się ku oknu, przez które znów świt leniwie zmęczony się wkradał.

— Ja ko-cham! ko-cham!... — szeptała zbielałemi usty.

I tuląc swe ręce do piersi, gniotąc i kalecząc swe ciało, dodała:

— Tylko kocham! Tylko kocham! Nic więcej.

*

Robiła to ustępstwo. Przyśpieszała wyznania, odrzucała formy przejściowe, aby coś stłumić w sobie, czego dopuścić na powierzchnię nie chciała. Wchodziła w układ z samą sobą. Decydowała się na ustępstwo.

— Będziesz kochać, kochać nieszczęśliwie, beznadziejnie. To ci wolno... to cię nie shańbi. Przeciwnie, to jest piękne, szlachetne, to należy do uczuć wyższych, na które zdobywać się mogą tylko doskonalsze gatunki kobiet.

Uspokoiło ją to trochę. Zdawało się jej, że walka jej skończona. Ogarnął ją teraz bezgraniczny smutek. Szło jej głównie o to, aby nadać mu ton specjalnie melancholijny.

Wydobywała na wierzch złożone do lamusa dziewczęce tkliwości. Delikatnie, z głową zwieszoną, posunęła się do łóżku, które zdało się jej być przytuliskiem marzeń.

— Myśleć o nim będę!... — postanowiła, układając się wdzięcznie na pościeli — tylko myśleć...

Chętnie byłaby się rozpłakała, ale łzy nie przychodziły. Natomiast jakby gorące strugi spływały od karku wzdłuż krzyża i bioder. Pościel powoli stawała się jej wrogą i nieprzychylną. Nie wstawała jednak, leżała uparcie, starając się pozostać nieruchomą i zapadać w trans.

Zdawało się jej chwilami, że zdaleka dolatuje ją jakiś szept dwojga ludzi, szept jakby gryzących się ust, warg, pijących pocałunki...

Halucynacja ta słuchowa płynęła jakby na fali gorąca poprzez cienie, cisze. Podkradała się do niej, wyciągając szeleszczące macki. Ona całą siłą wydzierała tylko z tego szeptu część jego głosu, druzgocąc w niebycie współudział kobiety. Nadawała mu dźwięki szlachetne i wzniosłe. Dławiła to, co mogło być charczeniem będącej u zenitu rozkoszy. Tylko wysączała zeń słodycz i harmonję melancholji i poiła się niemi, oddychając ciężko.

— On jest sam! Sam! — szeptała mimowoli kłamstwa zbielałemi wargami, którym kazała się uśmiechać.

I z rezygnacją przybierała pozę ukrzyżowanej — oczekującej na mękę ducha, która już dla niej jako rozkosz przedstawiać się zaczynała. Nie tłumaczyła sobie tego stanu, który był przecież nadzwyczaj łatwy do zrozumienia.

Tak negowała i bała się rozkoszy cielesnej, iż oczekiwała z niecierpliwością na męczarnię duchową, chcąc bólem przygłuszyć siłę i moc pragnienia, które wielkiem pożądaniem z głębin jej biły w więzienne bramy jej ciała, gotowe, zdrowia i odczucia pełne.

Jak pensjonarka ofiarowywała sobie bukiet sentymentów, czując, że już bezsilną jest i że tam na dnie bunt straszny gotów jest do zerwania tam, nałożonych tak sztucznie przez przygotowane i przyrządzone szabloniki umów społecznych. Więc jeszcze sięgała do romantycznych katarynek i uniesień i nakręcała się na pozytywkowy ton czułości, sądząc, że zaspokoi to, co przypuszczała chwilową, chorobliwą chimerą.

*

Prawie sennie zdołała ukołysać w sobie te gniewliwe, instynktowne porywy. Tuląc się w myśli w morze uczucia, brała już je za rzecz realną i kładła je jako kres swej rozterce wewnętrznej.

— Kocham... kocham...

Fałszywo, zgrzytliwie jednak było jej z tem. Półnaga, płonąca — i ona i rzeczy martwe, które ją otaczały, całe aż kładły się pod stopy zmysłowości, bezbronne i stęsknione. Dziewczęce uroki nocnych tęsknot, białe i niewyraźne, dysharmonją tu były i prawie śmiesznością. I człowiek, do którego szarpało się to pragnienie idealnych uniesień, tak mało był im podatny i odpowiedni, że raczej zdawał się mściwie odpychać od siebie podobnie jękliwe i anemiczne zachcianki. Dziewicom na nocne tęsknice nie był przedmiotem ten Halski o ustach płonących kwiatem purpury kaktusa, w jedwabiu brody. Myśl o tych ustach nagle szarpnęła ciałem Reny. Jedną sekundę wydało się jej, że są tuż nad nią, pochylone, uśmiechnięte, dyszące. Jedną sekundę czuła w dyszeniu tem woń świeżo skoszonego siana, w połączeniu z lekkim zapachem tytoniu. Było to wrażenie zupełnie realne, doskonałe, ludzkie — wnikało w nią przez jej otwarte usta i zatrzymało się wzdłuż krzyża pomiędzy łopatkami, jak pchnięcie noża. Zatamowało jej oddech. Porwało ją. Zniszczyło jej doskonałą pozę cierpiącej romantyczki.

Jak obłąkana usiadła na łóżku.

Poznała wrażenie owej nocy, wrażenie chwili, gdy giął ją w swych stalowych objęciach.

— Jezus Marja! — jęknęła — Jezus Marja!...

XI

— Pani Weychertowa!

— ?...

— Czy prosić?

Rena chce powiedzieć nie, lecz sama nie wie, dlaczego odpowiada pokojówce, odsłaniającej story:

— Tak... tak...

Ciągnie ją zwierzęco, instynktownie do tej kobiety.

Zapomina nawet o „przypudrowaniu się”. Przytuliła się do poduszek, na drzwi patrzy łakomie.

Wchodzi Weychertowa. Jest dziwnie świeża, odmłodzona. Coś bije z jej twarzy, z jej całej postaci. Wyszlachetniała. Promienieje w swym białym płóciennym kostjumie, obszytym czarną wypustką. Głównie zmiana korzystna skoncentrowała się w jej oczach, które mają jakieś plusy szczęścia, jakieś resztki blasków niedomówionych, łaskotliwe i przymilające się prośby i triumfalną wieść zupełnego zadowolenia. Wszystko to Rena odczuwa w jednej chwili. Spodziewała się znaleźć Weychertową znędzniałą, pogrążoną w jakiejś szpetocie, wstrętną; natomiast ta wzmożona piękność, to wyszlachetnienie urody, ta kobiecość oszlifowana nagle najdoskonalej, uderzyła w nią triumfująco i przygniotła ją bez słowa, samą milczącą potęgą swoją.

Do piersi Weychertowa miała przypiętą przecudną, rozkwitłą różową różę. I twarz kobiety miała ten sam czarujący odcień, jakim płonęły delikatne listki kwiatu. Zdawać się mogło, że Weychertowa zdołała właśnie tej nocy zakwitnąć wszystkiemi czarami swej tajemnej istoty. Dyszała jeszcze przeżytą rozkoszą i wyżywała jej ostatnie promienie. Biło od niej to, iż miłosna ekstaza była dla niej obecnie sprawą pierwszorzędną i wszystko w jej istocie na razie było tej sprawie podporządkowane. Prymitywną kobiecością przepojone powstało w niej to, co było słodyczą i wdziękiem danym jej od natury. Głos jej rozdźwięczał się jakąś młodą tkliwością i miał giętkość równą jej ruchom budzącej się z objęć fauna rozemdlonej nimfy. Nic z burżuazyjnego prostactwa zdawało się nie pozostawać w niej na razie, i to co władało nią, miało nie tylko pozór, lecz i ugruntowanie jasnej, wywołanej z mroków, Prawdy.

Z gęstwy rozrzuconych włosów śledzi ją Rena w milczeniu. Od razu poczuła się niższą i zwyciężoną. Chciała w swej czystości pogardliwie przygnieść tę drugą, ciepłą jeszcze od uścisków mężczyzny, a natomiast z tą całą swą czystością uczuła się jakoś fałszywą i nagle zepchnięta na ścieżkę poboczną, wijącą się wśród bezużytecznego chwastu i zielska. Lecz przyznać tego nie chciała. Wpiła palce w koronki poszewek i w duszy pluła jadem...

— Podła!... — myślała — podła!...

Weychertowa bystro, lśniącemi oczyma ogarnęła jej twarz.

— Co ci jest, Reno? — zapytała — czy jesteś chora?

— Ja?

— Tak! Bardzo źle wyglądasz!

Rena nie poruszyła się nawet. Wydymając usta, odparła:

— Wszystkie źle w lecie wyglądamy!

Weychertowa roześmiała się wesoło.

— O! Ja... nie!... — Spotkałam właśnie Halskiego. Szedł do bibljoteki. Powiedział mi, że nigdy tak doskonale nie wyglądałam, jak dzisiaj...

Na Renę uderzyły płomienie. To imię, tak nagle rzucone pomiędzy one obie, stało się wyzwaniem brutalnem i koniecznem.

— Halski zawsze kłamie! — odparła w rozdrażnieniu. — Wczoraj mówił mi to samo!...

— Wczoraj wyglądałaś rzeczywiście trochę lepiej. Ale dziś musiałaś źle spać...

— Spałam doskonale.

— Ja za to nie spałam wcale, a wyglądam lepiej, niż ty...

Rena podniosła się ruchem pantery.

— Nie spałaś? — zapytała przeciągle i mimowoli. — Co robiłaś?

Weychertowa wybuchnęła świeżym, rozperlonym śmiechem...

— Co?... — podjęła. — Co?... Och!...

Urwała, oczy jej zaświeciły nagle, jak dogasające w alkowie światełka, które rozjaśniały mroki szalonej, miłosnej nocy. Równocześnie Rena uczuła dziwne wrażenie, iż na wpół otwartych ustach Weychertowej przesunął się ślad drugich ust, stłoczonych z jej wargami, ust, woniejących świeżo skoszonem sianem. I teraz już nie wiedziała poprostu, kto odebrał to wrażenie. Ona sama, czy też ta kobieta, do której ciągnęła ją jakaś siła i odpychał ją gorzki, wstrętny niesmak.

Milczały tak obie, z oczyma wbitemi w siebie. Umysły ich błąkały się. Obie zdawały się winne i obie zdawały się być sędzią. Powoli powstawała pomiędzy niemi atmosfera żądzy w całej świeżości, strącająca ze siebie wszelkie spróchniałe naleciałości tego, co ludzkość gwoli swych egoistycznych potrzeb ukuła i zardzewiałym pancerzem na akt najwyższej doniosłości — wtłoczyła. Nawet mówić o swym czynie nie śmiała Weychertowa i ona, która kilka godzin przedtem czarująco szczera i przez to doskonale piękna, potrafiła znaleźć słowa prawdziwego i istotnego znaczenia — w tej chwili zdławiona, rzuca się w bagno dwuznacznych wykrętów, zawieszeń głosu, nie mogąc jeszcze skłamać zupełnie bezczelnie, leci już ogarnięta zgnilizną manowców ludzkich, nie przyznaje się, słuchając tych tajemnych rozkazów, które przyjmowała gotowe z całą uległością przeznaczonego do noszenia jarzma bydlęcia.

Pierwsza Rena przerywa milczenie. Sucho, urywanym głosem zapytuje:

— Kiedy wyjeżdżasz?

Weychertowa odpowiada:

— Nie wiem... Nie wiem jeszcze.

— Jakto? Miałaś jechać w tym tygodniu?

— Tak... ale złożyło się inaczej.

— I...

— Nie wiem, nie wiem jeszcze...

To, co Rena doznała, jest po prostu bólem, jakiego jeszcze nie rozumiała. Wie, że jeśli Weychertowa chce zostać, to już jedynie dla Halskiego i przez Halskiego. Zuchwale teraz dobiera się do dna rzeczy.

— Redaktor przecież ma wyjechać do Reichenhallu...

Przez usta Weychertowej przemknął się jakby cień niesmaku.

— Podobno.

— A ty?

— Ach! Niech jedzie. Należą mu się wakacje. — Zresztą być może, że wymuszę to na nim, że pojedzie do żony, do Zakopanego, na jakiś czas dłuższy.

Rena przybrała wyraz najwyższej ironji, na jaką ją stać było.

— Czy nie jesteś zanadto szlachetna...

— ?...

— No tak! Odstępując z taką wspaniałomyślnością swego... adoratora.

Chciała powiedzieć „kochanka”, lecz nie miała na tyle odwagi.

Weychertowa wydęła usta.

— Och! Redaktorowa jest chora, to wiadome. On właściwie jest jej bratem, przyjacielem... A to w każdym razie — żona... Należy się jej to.

— Nie kochasz go więc?

— Ja?

Ogromna szczerość objawiła się nagle

1 ... 18 19 20 21 22 23 24 25 26 ... 36
Idź do strony:

Darmowe książki «Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz