Darmowe ebooki » Powieść » Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska



1 ... 23 24 25 26 27 28 29 30 31 ... 36
Idź do strony:
zabijając w sobie codziennie resztki mej woli i indywidualnych pragnień. Wydarto mi modlitwę moją i narzucono nawet w rozmowie z Bogiem szablony, poznaczone etykietami. Kazano mi korzyć się i dziękować wtedy, gdy torturą znaczył się dzień każdy — gdy noc każda była stosem ofiarnym, na którym płonęłam w zaprzeczaniu samej sobie!...

Na twarz Reny wystąpił jakiś nieznany rumieniec. Oczy jej straciły słodki, banalny wyraz i nabrały blasku, który mają oczy tych, którzy żyją w świetle dnia.

Coraz uparciej wpatrywała się w szyby szaf, poza któremi piętrzyły się akta i czoło jej okrywało się potem.

Ogarniał ją bunt, dawniej jej nieznany — bunt, który przez to samo, że zwracał się ku przemożnym i wszechwładnym potęgom, nabierał jakiegoś ogromu i sam stawał się potężnym.

Bladła, to ciemniała jej twarz, oczy płonęły. Ćwierkotanie ptactwa z poza okna i lekki poszum zieleni ginął i drobniał w poświście krwi, bijącej w jej tętnach.

— Skrzywdzono mnie! Oszukano mnie!... — biło od jej wnętrza głosem więzionych, bezprawnym wyrokiem, skazańców.

I nagle z gestem zuchwałym, ściśniętą pięścią, uderzyła z całej siły w szybę — jednej szafy.

— Przeklęci!... Przeklęci!...

Kto? Nie umiała sformułować.

Tylko pierś jej wzbierała rozpaczną chęcią walki i zdawało się jej, że czuje się do tej walki zdolna. Całe lawiny skarg, zarzutów, cisnęły się jej pod czaszkę. To stłuczenie szyby, poza którą widniały szare stosy dowodów, w jakie karby ujęto ludzkość — ta krew, która nagle polała się z jej ręki, nie oprzytomniła jej ani na chwilę. Przeciwnie — ból — posoka krwi podnieciły ją.

— Oszukano mnie!...

Postanowiła rzucić ten krzyk, ten bunt, w oczy areopagowi, przed którym stanie za chwilę. Badać ją będą — według szablonu — punkta przedkładać, „na mocy których unieważnia się małżeństwa”. Lecz ona im przedłoży punkt, który uderzy w nich, jak grom — powie im, że wyzyskano ją, oszukano i obecnie włóczą ją po cierniowych drogach wykrętów i kłamstw, aby pokryć swoje własne uwodzicielstwo...

Powie im...

*

Drzwi wejściowe otworzyły się cicho. Zaledwie skrzypnęły. Rena podniosła oczy. Przed nią stał wysoki, smukły, niemłody mężczyzna w sutannie. Twarz miał żółtą dziwnie, tą żółtością, jakby z innego świata, a równocześnie nadającą chorobliwie dystyngowane piętno jego rysom. A rysy te były bez zarzutu, tak prostolinijne, tak doskonałe, że aż ta doskonałość przerażała. Brwi, nakreślone silnie, miał ściągnięte tak, iż prawie schodziły się ze sobą. To nadawało szczególny wyraz natężonej uwagi jego oczom — przenikliwym i głęboko w czaszkę wsuniętym. Usta zacięte miały wygląd ust, poza któremi niema miejsca ani na słodycz, ani na jakiekolwiek rozdrażnienie, wynikające z uczuć, bądź radości, bądź osobistego, wewnętrznego smutku.

Cały ten człowiek zdawał się stać wyniośle na straży czegoś, co zapewniało mu silną podstawę i wyróżniało z pośród innych. Lodowy chłód otaczał go i zdawał się bić od niego.

Czuć było, że w chwili, gdyby ktoś cierpieniem znużony, padł mu na ręce, ten człowiek byłby zapytał:

— O co chodzi? Nie pojmuję...

Oczyma zwarli się przez chwilę z Reną. Ona pod wrażeniem jego źrenic przeszywających, chłodła i drętwiała. Ujarzmiał ją. Rękę skaleczoną schowała za siebie, posunęła się, aby nie widział okruchów rozbitej szyby. Wobec jego wyniosłości, to co uczyniła, wydało się jej dziecinnym, śmiesznym czynem...

Suchym gestem wskazał jej drzwi, prowadzące do dolnych izb.

— Proszę...

Przeszła, owijając rękę w spiesznie dobytą z woreczka chustkę.

Na stole stał krucyfiks pomiędzy dwoma świecami.

Izba była prosta i naga, jak pierwsza — zalana tylko potokami słońca.

Ksiądz powoli, systematycznie zapalił obie świece. Blade światełka zamigotały ubogo na tle słonecznej jasności.

— Proszę pani!...

Rena zbliżyła się.

— Proszę uklęknąć!

Uklękła powolna i jakby nagle podcięta na siłach.

— Proszę powtarzać za mną!...

Powtórzyła bezdźwięcznym głosem przysięgę. Ksiądz stał nieruchomy, bez uczucia, jak z bryły wykuty.

Podniosła się.

Chciała coś mówić — głosu jednak dobyć nie mogła.

— Zechce Pani podpisać?...

— ?...

— Swoje nazwisko!

Ujęła pióro — podpisała. Nie wiedziała co. Znów uczyniła to samo, co przed laty. Ciemna, oślepła, podpisywała jakiś akt — jakieś zeznanie.

— Dziękuję pani!

Wyniośle skinął jej głową.

I stał się fakt dziwny, niezrozumiany dla niej, niepojęty.

Pokornie ujęła żółtą, ciemną, bezkrwistą rękę.

I... pocałowała ją.

Poczem powoli — wyszła na ulicę.

Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
XV

Koło redakcji — Rena zwolniła kroku. — Mimowoli przyszedł jej na myśl redaktor „od Weychertowej” — jak popularnie nazywano wielbiciela Maryli.

— Czy powrócił? Kiedy? — Czy może co się dzieje z jego kochanką...

Na dole były biura administracji.

Wstąpiła.

— Czy pan redaktor naczelny wrócił z Zakopanego?

— Jeszcze wczoraj...

— A... tak!...

— Czy pani życzy sobie widzieć się z nim?

— Tak!...

Nie życzyła sobie wcale — lecz mimowoli odpowiedziała „tak”.

Świdrujące oczy administratorki przeszyły ją do głębi.

— Wyszedł... ale oto papier, pióro, może pani napisze...

Podsuwała narzędzia tortury, na brudną, zniszczoną pułeczkę. Lecz czyniła to z ironją — przeczuwając w Renie raczej erotomankę, niż grafomankę.

Rena machinalnie pod tym wzrokiem napisała:

— Czekam na Pana dziś, nad wieczorem.

I dodała.

— Pilna sprawa.

Włożyła kartkę w kopertę. — Ręka administratorki pochwyciła list.

— Oddam do własnych rąk.

Porozumiewawczo spojrzały na siebie.

Wielka konfraternia kobieca zamieniała masońskie znaki.

Rena wyszła.

Siadła do tramwaju.

Obojętnie zasunęła się w kącik. Nie spojrzała nawet w lustro.

Konduktor przesunął się koło niej, nie widziany, odbierając monetę.

Minęły te czasy, gdy zaśmiewała się, denerwując go dotknięciami palców na dłoni.

Wstręt wzbudzały nawet w niej wspomnienia tych „zabawek” erotycznych.

— Czy to możliwe, żebym się dopuszczała czegoś podobnego? Jakże nizką, nędzną, małą byłam wówczas w pragnieniach mych i technice mych czynów...

Przeszyła ją trwożna mysl, aby Halski nie dowiedział się nigdy, do jakiej podłoty doszła jej erotyczna faza...

— Zwłaszcza on...

Z całą godnością odebrała monetę, nie dając nic nawet konduktorowi na piwo.

Zdawało się jej, że w ten sposób zmazuje swe poprzednie postępki.

— Jemu (Halskiemu) wolno być zwierzęciem! Ale ja...

Nadęła się — wyprostowała. Jakiś nieszczęsny pasażer — Bogu ducha winien — przesunął się koło niej, dotykając jej kolan.

— Przepraszam pana! — wyrzekła sucho, zbierając dokoła siebie suknię.

Wystraszony tym wyniosłym tonem, pomknął w kąt wozu.

Sterroryzowała go jeszcze spojrzeniem, któregoby się nie powstydziła żadna matrona lub kandydatka do onej.

I siedziała już tak, godna, surowa, a we wnętrzu jej zaczynało swą podziemną robotę piekiełko, budzące się na najlżejsze o Halskim wspomnienie.

W domu opadł ją znów rój myśli piekących a nieuchwytnych.

Pierwszą jej chęcią było odczytanie listu Halskiego, lecz powściągnęła się. Sądziła, iż w ten sposób łatwiej zapomni. Rozpoczęła przegląd piór, jakie zalegały pudełka.

Pogrążała ręce w delikatny puch i wyciągała je, przepojone tym zapachem, który długo leżące w zamknięciu pióra wydzielały.

Lecz wprędce znużyła ją ta zabawa.

Jak nagle zepsuta w sprężynach lalka, padła na szezląg i tak przetrwała całe popołudnie. Jakaś gorączka chwyciła ją oburącz. Trawiła ją w stronę Halskiego, a scena w kancelarji konsystorza — ten bunt, rwący się pędem ku obłudzie, splatał się w jakieś straszne, dręczące majaki.

— Coś mi kazali podpisać... ale co?... Co?...

Mignęło jej zawiadomienie adwokata, lecz z jakiemś okrucieństwem histerycznem zapragnęła pogrążyć się w coraz gorszym odmęcie.

— Niech będzie tak!... Niech będzie tak!...

Zastał ją w tem usposobieniu redaktor.

Przyszedł wyświeżony — w nowym letnim garniturze, ogolony — dumny z ładnej cery, którą się odznaczał.

— Jestem na rozkazy!

Spojrzała nań zdziwiona.

Zapomniała na razie, iż go wezwała.

Przypatrując mu się, poczuła nagle, iż budzi się w niej jakaś małpia złośliwość. Taki był piękny, pretensjonalny, pachnący, a jednak obrzydliwie oszukiwany.

Mignęła jej przed oczyma żółta, gorąca zasłona.

— A więc? — pytał piękny jegomość.

Uśmiechnięta, leniwo podniosła się z sofy.

— Powraca pan z Zakopanego?

— Wczoraj.

— Chciałam się zapytać pana, jaki sezon. Może tam pojadę... na korespondencje waszych dzienników spuszczać się nie można. Wiadomo — fabrykujecie je na miejscu, przy biurku...

— O!... Tak źle nie jest. Co do Zakopanego, sezon nędzny. Ale jeśli pani przyjedzie... sezon będzie udany. A więc?

— Więc... nie wiem sama...

Przysiadł się do niej demonstracyjnie.

— Och! Niech się pani zdecyduje.

— Cóż panu po tem?

— Ja także jadę do Zakopanego.

— Więc i Weychertowa? — Nie mówiła mi nic.

— Pani Weychertowa zostaje jeszcze jakiś czas w mieście.

— A...

Zaczęło w niej drgać wszystko z całą namiętnością.

— Dlaczego? Dlaczego? Cóż to? Poróżniliście się?

— My? — jamais de la vie! Ale obowiązki...

— Pana?

— Naturalnie.

— A! Prawda!... Zapomniałam, że pan jest żonaty. Ale czy żona pana pragnie tak bardzo obecności pana w Zakopanem?

Spoważniał nagle i odparł:

— Sądzę, że tak.

Zaczęła śmiać się brzydko i ironicznie.

— Któż to panu wyperswadował — czy Weychertowa?...

Starał się przybrać minę subtelną.

— Może!

— A ja jestem tego pewna... Niezgłębiona jest przebiegłość kobiet.

Wyprostował się, jakby nagle kazano mu przysięgać na ewangelię.

— To nie przebiegłość kieruje panią Weychertową, ale jej wielka szlachetność duchowa...

— Ah! Ah! Ah!...

Śmiech Reny przechodził prawie w spazm. Patrzyła na niego z pod przymkniętych rzęs, wpół leżąc na szezlągu. Domowa jej lekka suknia rozwarła się — batyst i koronki jej dessous pieniły się, przeświecając różowy atłas jej ciała.

Wydał się jej głupi nieskończenie i godzien losu oszukiwanego sromotnie kochanka.

— Swoją drogą! — zaczęła — Weychertowa na tej szlachetności nieszczególnie wychodzi.

— ?...

— Naturalnie. — Masz pan wielką ochotę ją zdradzić.

Przybrał minę kuszącą.

— Och!

— Naturalnie. Inaczej nie byłbyś zjawił się tak skwapliwie i w tak doskonałym rynsztunku...

Przymilająco spojrzał na nią lekkim zyzem.

— Pokusa zbyt silna! — wyszeptał.

Patrzyła nań drwiąco.

— Pan w nic nie wątpi!

— Jakto?

— Przyzna pan, że trójka w zaprzęgu ciężka do prowadzenia.

— Jakto? Trójka?

— No — żona...

— Och! Bez konsekwencji.

— Weychertowa!

Usiłował spoważnieć.

— Bez konsekwencji.

— Taaak?... Chciałabym, żeby to Weychertowa posłyszała. Mogłaby się panu odpłacić.

Uśmiechnął się z całą zarozumiałością mężczyzny.

— Nie boję się!

— Taki pan pewny siebie?

— Troszkę.

— Nie boi się pan?

Porwała się nagle. — Usiadła z nogami na sofie. Przybrała postać huryski z jakiejś reklamy lub afisza.

— Nie boi się pan? — powtórzyła — ej, da?... Nawet naprzykład... Halskiego?

Rzuciła to nazwisko z pasją i natychmiast przeraziła się. Lecz on zupełnie spokojnie przyjął to wyzwanie.

— Ach! Tem bardziej Halskiego.

— Dlaczego — tem bardziej?

— Bo Halski nie może podobać się kobiecie subtelnej, niezwykłej, nadzwyczajnej...

Rena znów zaniosła się od śmiechu.

— Więc przypuszcza pan, że Weychertowa jest dla Halskiego nie do zdobycia?

— Jestem pewien.

Jakaś małpia złośliwość zadrgała w Renie. Chciała pomścić i Halskiego i siebie samą. Przed sobą bowiem czuła się upokorzoną słowami redaktora.

— Panie kochany! — wyrzekła powoli, opierając się na rękach, podczas, gdy tors tej wydłużał się jak u pantery. — Panie kochany!... on revient toujours à ses premiers amours.

Oczekiwała awantury. Tymczasem redaktor uśmiechnął się dobrodusznie.

— Och! To są dawne czasy! — wyrzekł powolnym głosem. — A od tej chwili edukacja miłosna pani Weychertowej uczyniła nadzwyczajne postępy. Człowiek, który jak Halski nie przebiera, byle tylko ilość... Nie robi już na niej wrażenia... Halski może wzbudzać tylko pęd owczy... Weychertowa już wzniosła się ponad to. Potrafi wybrać coś pewnego, stałego, bezpiecznego... człowieka żonatego... a więc dys-kret-nego!...

Po Renie przebiegły dreszcze. Nagle, jakby już było po fakcie, jakby już była metresą Halskiego, ujrzała się powleczoną na pręgierz opinji publicznej, oplwaną, wyszydzoną, odartą ze swej nieskazitelności.

Skurczyła się, zamigotały jej oczy.

— Pan sądzi... — wyrzekła jakimś dziwnym, obumarłym głosem — że Halski nie jest dyskretny?...

Redaktor rzucił się gwałtownie.

— Halski? Co mnie Halski obchodzi? Nie wiem nic o jego dyskrecji. To wiem jedno, że ja jestem dyskretny i że powierzyć mi się może nawet... taka... lilia biała jak pani!...

Rena zerwała się na równe nogi. Stała się bowiem rzecz nadzwyczajna. To, co dawniej sprawiało jej rozkosz, co uważała jako rzecz konieczną i nieodłączną od siebie, ten hołd, oddawany jej cnocie i nieskazitelności, zabrzmiał w jej uchu nagle, jak ironia, jak szyderstwo...

Uczuła się śmieszną.

— Pan sądzi mnie pozbawioną kobiecości? — zapytała gniewnie.

Wykrzywił się z całym wdziękiem.

— Broń Boże! Kobiecość pani nie umarła — ale śpi...

— Zaręczam panu, że nawet nie śpi!...

Odwrócił się ku niej promieniejący.

— Tem lepiej! Tem lepiej!

— Dla kogo?

— Dla nas!

Wydał jej się niesmacznym. Z żółtych półbutów widać mu było źle wyciągnięte, brązowe, nieszczególne skarpetki. Oczy miał pokryte mgłą zdechłej melancholji.

Zbudziła się w niej duma.

— Dla jakich nas? — spytała.

Odparł skromnie:

— Mężczyzn!

Wzruszyła ramionami.

— Pan jest bez konsekwencji — i to podwójnie. Żonaty...

— Tak mało — żona chora w Zakopanem...

Powstał i przysunął się ku niej.

Miał gest i wyciągnięcie rąk, które ona znała aż nadto dobrze. Drżały niecierpliwą pożądliwością,

1 ... 23 24 25 26 27 28 29 30 31 ... 36
Idź do strony:

Darmowe książki «Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz