Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖
Kobieta bez skazy, w 1912 niewpuszczona na scenę we Lwowie, oprotestowana w Kielcach przez matki-Polki, krytykowana po premierze w warszawskim Teatrze Rozmaitości, została przez autorkę przerobiona na powieść.Rena Bohusz przeprowadza właśnie kościelne unieważnienie swojego małżeństwa, z rozbawieniem opisując proces w listach do przyjaciółki. Uważa się za osobę z zasadami i obnosi się z opinią kobiety „bez skazy”, niedostępnej poza małżeństwem. Równocześnie pod nieobecność męża doskonale się bawi, prowadzi dom otwarty, w którym znajomi zbierają się na flirty i romanse pozamałżeńskie. Zachęca swego młodego wielbiciela, Alego Kaswina, przyciąga go, po czym odsuwa u progu sypialni. Jednym z gości Reny jest profesor Halski, zdobywca kobiet, który coraz bardziej ją fascynuje.Ten wnikliwy obrazek mieszczańskiej hipokryzji jest punktem wyjścia do głębokich i śmiałych rozważań dotyczących sytuacji kobiety w ówczesnym opresyjnym społeczeństwie. Autorka z pasją i odwagą piętnuje „wiedźmę o długich rękach i wyschłej piersi, ochrzczoną mianem moralności”.
- Autor: Gabriela Zapolska
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kobieta bez skazy - Gabriela Zapolska (gdzie mozna czytac ksiazki online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Gabriela Zapolska
Ona mówiła dalej — rozmodlona w swej ekstazie, płomienna, iskrząca ustami — falą krwi — gorącem słów, ciała, drżenia rąk...
— Pan wiódł ten korowód rozkoszy ku mnie. Pan to w owej nocy, gdy w swawolnym geście chwycił mnie w ramiona — nie wiedział, że trzymasz w tej chwili przepełnioną do brzegu czarę swych zmysłów. Gdyby była tam, na dnie ciebie, miłość ku mnie, nie byłabym ci się wydarła z rąk — bo każdy puls bił ku tobie tętnem płomiennem i rozszalałem — ale była w tobie tylko swawola — chwilowe pożądanie.
Przyzwał na pomoc gwałtowność i odparł:
— To jedno — w takich chwilach niema miłości — jest tylko powód rozkosznych pragnień i uniesień!
Przerwała mu z nieopisanym smutkiem.
— Dla ciebie, dla was, którzy życie całe szliście w tym kierunku — ale ja jeszcze rozróżniałam, jeszcze się broniłam...
Załkała nagle bez łez — tem ciężej, tem boleśniej.
— Dziś — jestem bezbronna — nie walczę, poddaję się rozkoszy... poddaję się tobie.
Pochyliła się kornie — czarująco, kwiat rozkoszny oddający swój kielich — w tem półcieniu, jakby raczej wizja osunięta z mrocznych mgieł.
Halski porwał się z miejsca. Był to ruch bezwiedny — pęd płciowy — szarpnięcie się mimowolne.
I tak mało było szlachetności w tem czemś banalnem i przewidywanem, że wobec nieruchomej piękności gestu kobiety zamarło, jakby strącone anielskim ruchem skrzydeł.
Przeszedł mimo niej — nagle zwarty w sobie — przysunął się do okna i oparł czoło o szybę. Poza nim szemrał głos korny Reny.
— Nie wiem nic ze świata waszego... nie znam nic... Jestem ślepa.
Pociągnęły go te słowa, kazały mu się odwrócić — podejść ku niej cichym krokiem nieufnego kota.
Spotkała się z jego wzrokiem, lecz była tak zbłąkana, że nie rozumiała, o co mu będzie chodziło.
Instynktownie osunęła się znów na krzesło. Zakryła oczy.
Uczuła go ponad sobą. Pochylał się. Woń jego włosów, jego odzieży przepoiła ją.
— Więc istotnie — zapytał prawie szeptem — istotnie nie miałaś nigdy kochanka?
— Nigdy!
— Oprócz męża nie znałaś innego mężczyzny?
— Nie! Nie!
Triumfalnie, radośnie zabrzmiał jej głos. Sądziła, że tą czystością swoją podbija go i wiąże.
I gdy pochylony już tak, że spijał z jej ust oddech i chłonął w siebie iskrzenie się jej oczu — zapytał:
— Przysięgasz?
Odparła mu bez wahania, szeptem mniszeczki, ujawniającej czystość swego ciała w adoracji północnej.
— Przysięgam!
Oczekiwała ramion, ust, zwarcia się ciał...
Oderwał się od niej, jakby z żalem, z trudem.
Sądziła, iż jej nie wierzy. Szybko mówić zaczęła.
— Jestem szczera, uwierz! — Czuję się jak dziecko i widzialnie zarysowuje się we mnie całe usposobienie moje obecne. Będziesz... pierwszym, który wprowadzi mnie w wasz świat, w świat upojeń i szałów. Powiesz — przeszłam czar poślubnych chwil? — Nie! Stokroć razy — nie! Tamten człowiek — tamten strzęp człowieka był tylko mrocznem złudzeniem, on to był przyczyną główną, bezsprzeczną, iż z obelgą na sercu cisnęłam się w walkę życia przeciw temu, co wy, wielcy, w miłości cudem zowiecie.
Łkanie jej odczuwało się znowu.
Łkanie bez łez, a raczej z podłożem śmiechu, w którym dźwięczały tony rozkosznych spazmów zamierających w ekstazie kobiet. Intuicją wiedziony rozegrał się jej organizm pieśnią o najmocniejszych i najwspanialszych dźwiękach. Pieśniarką była w tej chwili, genjalną twórczynią hymnu, który zapiera się doczesności i wstępuje nagle w górne, prześwietlne regjony.
— Ja czułam, wiedziałam, że to jest Cud, klękałam przed tą Cudownością — mówiła wśród łkań — w mej bieli dziewiczej — ale przed tą prawdą, bez dreszczów i bez celu — cofnęłam się wpółtrupem. A przecież ja waszą formę miłości uznawałam za jedyną formę...
Umilkła, wyczerpana — prawie padająca. Cichym szeptem dodała:
— Oto jest spowiedź moja! Jestem gotowa iść za tobą... nie będę się więcej broniła...
I znów czekała napróżno. Halski milczał. Teraz on zasłonił oczy i oddychał ciężko.
Wyciągnęła ku niemu ręce, a potem ściągnęła je ku sobie, na swe piersi, jak dwa ptaki, które zbyt wcześnie wysłane zostały, jakoby dwa posły. Natrafiły miast pożądanego lasu purpurowego kwiecia, bijącego żarem — na lodową mgłę, zwartą i nieprzeniknioną.
Cofnęła się w drobiazgowość i z bolem zaczęła się doszukiwać w niej przyczyn.
— Milczysz! — zaczęła nieśmiało. — Czy jeszcze w głębi pana tkwi obraza za moje dziecinne, marne przechwałki...
Szybkim ruchem przeciął jej słowa.
— Nie krzywdź mnie posądzeniem, iż jeszcze we mnie gra jakaś drobiazgowość. To jest marne, żadne wobec tego, co się rozegrywa między nami w tej chwili.
Głos jego był zmieniony. Brzmiał surowo, z wielką przymieszką smutku.
Z radością wsłuchała się w jego słowa.
— Tak! tak! — zawołała w uniesieniu. — To wszystko nie istnieje, tylko moja miłość ku tobie, nic więcej. Ona trwała od tak dawna! Od tak dawna! Ja miałam inne myśli, ja się teraz przyznaję. Ja myślałam, że zdołam rozerwać moje małżeństwo — że... Ale dziś ja się na wszystko godzę — ja będę pana... kochanką! Ja będę! Będę pomiędzy temi pana kobietami, mnie wszystko już jedno! Wszystko jedno!
I z temi słowami osunęła się prawie na ziemię, w najwyższym, uczuciowym nieładzie i rozterce. Było to oddanie się tak zupełne, tak zdanie się na łaskę i niełaskę — takie zaparcie się dobrowolne, ekstatyczne, sięgające największych głębin — iż więcej od kobiety nikt żądać nie mógł i nie śmiał.
Przed jakimś tronem, wszechwładztwem, jakąś siłą i przemocą padała w proch jej władza i rozścielała się całunem.
Czekała.
Lecz było to napróżno.
Halski blady, z twarzą zacienioną — prawie stary — podniósł się z miejsca i odsunął w cień.
— Powstań pani! — wyrzekł, nie patrząc na nią. — Powstań! Proszę! To są królewskie dary! Ja nie jestem ich godny.
Zaczęła szukać kontaktu jego oczu, nie znalazła — zmartwiała spytała zbielałemi usty.
— Jakto? Dlaczego?
Opancerzył się surowością głosu. Wygnał z niego nawet naloty smutne.
— Pani mi przynosi zbyt wiele! — wyrzekł twardo. — Nieskazitelność swych uczuć, swych zmysłów. Jesteś tak piękną, jak tylko może być piękną kobieta w uniesieniu miłosnem. Co ja pani dam w zamian? Rutynę miłosnej ekstazy — wydoskonalenie w szkole miłosnej zmysłowości. Gdy przejdzie pani uniesienie i rozpętany głód wrażeń erotycznych, będzie pani miała do mnie żal straszny, że to tylko przezemnie zeszła pani ze swego tronu, na którym, bądź co bądź, z taką wyniosłością doskonałą trzymała się pani dotąd. I będzie mnie pani nienawidziła!
Porwała się z ziemi, wybiegła ku niemu.
— Nigdy!
Cofnął się jeszcze więcej, jakby w obronie.
— Będzie mnie pani nienawidziła — powtórzył z całą siłą. — Ja to wiem, ja to czuję, a ja tego nie chcę!
Przerwał mu krzyk Reny, nie krzyk, ale skowyt raczej, od głębin jej tak tajemnych, że aż groźnych.
— Pan mnie nie kocha!...
Zwinęła się cała, jakby skazana, zatraciła kształt, linję. Była jak kolumna na opuszczonej mogile.
On odegnał jej słowa, jak chmurę opadających go nagle motyli.
— Ja nie wiem! Nie wiem! Nie mogę zrozumieć jeszcze tego. To jedno już tylko wiem, że nie mogę znieść myśli, iż pani nienawidzieć mnie kiedyś możesz...
Głucho mówił dalej:
— Niech kto inny podejmie się roli inicjatora. Ja nie mogę. Honor mi na to nie pozwala. Tak samo, jak honor nie pozwala mi uwodzić dziewczyny, tak samo nie pozwala mi uwieść kobietę, która ma nieskalaną opinię.
Z oczyma zamkniętemi — z wyrazem nieokreślonego cierpienia wyjękła:
— Och, przeklęte to wszystko... przeklęte.
Wyciągnął ku niej drżącą rękę.
— Błagam panią! Niech pani nie utrudnia mi sytuacji. Muszę być prawie w tej chwili bohaterem... Jesteś pani cudowna... powab idzie od ciebie, garnie mnie, a ja muszę być od ciebie zdaleka. Wierz mi, na to potrzeba wielkiej siły woli...
Podniosła powieki i spojrzała na niego. Blady był, wyczerpany — a oczy miał wielkie, świetliste — żyjące. I przejął ją nawskróś rozpalony ból pragnienia, aby za cenę bodaj życia należeć do tego właśnie człowieka, gdyż sądziła, iż on jeden — jeden tylko potrafi wydobyć u niej ukojenie zupełne.
I razem z tem pragnieniem powstało w niej postanowienie dojścia do tego posiadania jakąkolwiek drogą.
Zamajaczyły, zakłębiły się jakieś myśli.
Otarła oczy.
— Chwilę jeszcze... — wyrzekła twardym już, chropawym głosem. — Gdybym nie była bez skazy, lecz taką, jak... te inne — te pana kochanki, te... wyszkolone, które przeszły przez ręce nie jedne — słowem, gdybym miała już innych kochanków — nie wahałbyś się pan?
Rzucił się ku niej jakiemś konwulsyjnem drgnieniem, choć pozostał na miejscu.
— Ani na chwilę!
— I nie miałbyś do mnie obrzydzenia!
— Nigdy!
Zawirowało, zakłębiło się od pasji, od nerwowej namiętności, możliwej pomiędzy tymi dwojgiem ludzi. Z poza zaciśniętych zębów — skurczonych rąk, szalały pragnienia i wymieniały się — tem silniejsze, gorętsze, że z oddali, że wstrzymywane na uwięzi. Bez słów, cali w oczach — w oddechach, tonęli w sobie i mdleli w niedokończonych spazmach, które ich od szczęk, wzdłuż pleców przeszywały.
Była to minuta strasznego wtajemniczenia się w siebie samych, porozumienia się i położenia z oddali piętna posiadania. Cała pasja miłości i nienawiści dwóch płci ujawniła się w tej minucie, szczególniej w zwarciu się uczuciowem źrenic i we wrogim skurczu szczęk, pragnących ssać ciało, krew — jednoczyć się tą krwią i triumfować bolem, wyrywającym krzyk z piersi przeciwnika.
Pierwsza ocknęła się Rena. Z ciężkiem westchnieniem wydarła się z płomieni, któremi dyszała. Wyprostowała się — odetchnęła — otarła pot z czoła. — Twarz jej zmieniła się. Z rozpłomienionej pasją stała się jakby nagle przetworzona w uosobienie kamiennej woli.
Zmiana ta była tak widoczna, iż Halski mimowoli zapytał:
— Co pani postanowiłaś?
Odparła, zabierając się do odejścia:
— Nic! Potrzebuję tylko być samą, uspokoić się...
Postąpił za nią ku drzwiom.
Odwróciła się i ogarnęła szybko przestrzeń całego mieszkania.
— Tak! Miałeś pan rację! — wyrzekła. — To zbyt królewski dar... Żegnam pana, a raczej do widzenia!...
Gdy ujrzał ją naprawdę odchodzącą, porwał go żal za utratą tak wielkiej, pięknej rozkoszy. Wyciągnął ku niej ręce — lecz ona cofnęła się dawnym swoim, królewskim gestem.
— Nie tak! Nie tak! — rzuciła.
Przez myśl mu przemknęło, iż ma w projekcie znów jedynie małżeństwo.
I pierwszy raz — nie zraziła go tem, nie odepchnęła — przeciwnie, był jej wdzięczny za to wstąpienie znów na stopnie ołtarza nieskazitelności.
Spojrzał uważnie w jej oczy. Nie było w nich chuci — był natomiast jakiś z determinacją połączony smutek. — Owiał go także. — I nagle jakaś cisza, dobro, ukojenie przemknęło się pomiędzy niemi.
— Do widzenia! — padło z jej strony, jakby ciche i niewyraźne.
I gdy już niknęła w fałdach portjery, wyłoniła się jeszcze ze złocistych opon.
— Uścisnąć mnie pan możesz! — doleciało doń, jakby obcym wymówione głosem.
Czuł, że jeśli zezwala mu na ten uścisk, to instynktem przedziwnym zrozumiała, iż odnalazł w sobie dość spokoju, aby na ten uścisk pozwolić. Zagarnął ją w ramiona, przytulną i swoją. Lecz szybko linja giętka jej pleców zaczęła mu ożywać pod rękami i dawać znać o istnieniu ciała. Za chwilę przywarli do siebie ustami, całem ciałem i zamienili się w strugi prądów, wymieniających się wzajemnie.
— Ty! Ty! — padło z jego ust zaciśniętych.
Ukąsiła go nagle do krwi w dolną wargę i przy tem zwinęła ruchem żmiji. — Wysunęła mu się z rąk, jakby podcięta szpicrutą — zawahała się u progu — i znikła, rzuciwszy w świście charczącego oddechu:
— Do widzenia!
Do domu biegła silnym, pewnym krokiem.
— Tak! — myślała. — Zrobię tak! W ten sposób jedynie mogę go posiąść!
Wzdrygnęła się gdzieś w dali.
— Posiąść? — Ja, mężczyznę?
I natychmiast usprawiedliwiała się.
— Tak... mężczyznę, ale nie jego! Nie takiego jego!
Usprawiedliwiała najzupełniej teraz już te kobiety, które żyły z nim poprzednio.
— Tak, nie mogły uczynić inaczej... musiały. Bezkarnie nie można być w jego objęciach. Cóż dziwnego, że one padały! Nieszczęsne! Skoro ja...
Histerycznie była teraz podrażniona.
— Skoro ja... — dodała — na wszystko jestem gotowa.
Jakiś smukły cień zamajaczył na trotuarze w pobliżu jej domu.
Był to Kaswin.
— Szedłem właśnie do pani! — pozdrowił ją szykownie.
Zatrzymała się i ogarnęło ją obłędne drżenie. Patrzyła na to młode chłopię i myślała:
— Może... może...
Nagle zdecydował ją łagodny ton mowy „małego”.
— Nie mogę już żyć bez pani!
Czuła błąd — wykrzywienie się linji jej postępków — czuła, że powinna zatrzymać się, namyśleć — ochłonąć.
Lecz „pasja” kładła jej bielmo na oczy, szumem wypełniała uszy, nie dozwalała na nic, coby graniczyło z jakąkolwiek logiką.
Z poza zaciśniętych zębów rzuciła:
— Mały! Weź mnie dziś na kolację!
Rozpromienił się nagle — rozjaśnił.
— Co?... Renusiu? Ty chciałabyś spędzić ten wieczór ze mną?
Wstrząsnęła się, po tonie jego poznała, iż nie zrozumiał.
— Chcę... ale spędzić inaczej! — zawołała. — Inaczej...
— ?...
— Po waszemu!
— Jak?... Gdzie?
Zaczęła podniecać siię coraz więcej gorączkowo.
— A to już twoja rzecz, panie mężczyzno, i to mężczyzno zakochany we mnie. Prowadź mnie, gdzie jest wolno wejść ludźmi obcymi, a wyjść kochankami!
Aż cisnął się, jak małe zwierzątko, radośnie usposobione.
— Reno? Ty mnie kochasz! — wykrzyknął z pewnym rodzajem dziecięcego patosu, który przecież był szczerą prawdą.
Ona roześmiała się.
W półcieniu
Uwagi (0)