Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖
Młyn na wzgórzu to powieść autorstwa Karla Gjellerupa wydana w 1896 roku. Akcja rozgrywa się na duńskiej wyspie Falster pod koniec XIX wieku.
Jakub, owdowiały młynarz, jest zakochany w pięknej Lizie. Wkrótce jednak dowiaduje się, że kobieta, którą tak kocha, ma romans z Jorgenem, parobkiem. Ta sytuacja staje się przyczynkiem do tragedii, która rozegra się w starym młynie…
Powieść Młyn na wzgórzu to summa modernistycznych tendencji literackich — obecnego nihilizmu i dekadentyzmu, psychologicznego podejścia do bohaterów, a także głębokiej refleksji moralnej, związanej z charakterystyczną dla epoki postacią femme fatale.
W 1917 roku Karl Gjellerup, duński dramaturg, poeta i powieściopisarz, otrzymał Nagrodę Nobla za całokształt twórczości: za „różnorodną twórczość poetycką i wzniosłe ideały”.
- Autor: Karl Gjellerup
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Karl Gjellerup
— Och, Liza jest bardzo dzielną dziewczyną. Niech mi ktoś pokaże drugą, która by zrobiła tyle co ona.
— Ach tak? Mimo to, Jakubie — mówił leśniczy — powinieneś być ostrożny, inaczej będziesz kiedyś żałował. To „ładna” rodzinka. Brat, najbardziej osławiony kłusownik, może nawet poniekąd morderca... ojciec i dziadek także nie lepsi... zapowietrzona dziura to gniazdo na bagnisku, stamtąd nie wyjdzie na pewno nic dobrego. Ja nie dowierzałbym jej tak bardzo.
— A więc mam jej okazywać nieufność? — zapytał młynarz.
Hanna zganiła także zbyt surowy wyrok brata. Dziewczyna nie może odpowiadać za to, co zawinili członkowie jej rodziny.
Młynarz doznawał szczególnego uczucia, gdy niespodziewanie Liza stała się tematem rozmowy. Głównie dlatego, że uświadomił sobie, iż właściwie w ciągu całego czasu ustawicznie myślał o niej najskrytszą myślą i tęsknił za nią. Była ona obecna tutaj duchem jako kontrast wdzięcznej postaci Hanny — była obecna jak ta osoba, której obrazu szuka się w czarodziejskim zwierciadle, była osią wszystkiego. Jakże wyraźnie uświadamiał sobie podczas tej rozmowy, że Lizę — córkę kłusownika — dzieli nieprzebyta przepaść przeciwieństwa od jego przyjaciół, tych z leśniczówki. Uśmiechnął się na myśl, że Liza mogłaby go okradać, ona, która wszystko trzymała w garści i która niechętnie i pod przymusem przyjmowała sprawiedliwie zapracowany dodatek do płacy. W gospodarstwie była wierna jak szczere złoto — to nie ulegało wątpliwości! Ale czy była mu wierna także pod innym względem? Co łączyło ją z Jörgenem? Jakub wiedział, że była zazdrosna o Hannę, że najbardziej obawiała się małżeństwa z Hanną. Jakże gwałtownie oburzała się zapewne teraz z powodu jego wizyty w leśniczówce, dokąd poszedł dzisiaj po raz pierwszy od czasu owej rozmowy w piekarni! A jeżeli powodując się rozpaczą lub może nawet chęcią zemsty, okaże się łaskawsza dla Jörgena?
Ta myśl wzburzyła gwałtownie jego zmysły. Przypomniał sobie Lizę taką, jaką ujrzał wczoraj przed południem, podczas snu — widział silne, harmonijnie spływające linie jej dojrzałego dziewczęcego ciała, leżące na zasłanym do połowy łóżku, na którym spoczęła, ulegając nagłemu znużeniu wskutek pracy. Zapomniał o otaczającym go zacisznym pokoju i jego zrównoważonych, pobożnych mieszkańcach, o wiernym przyjacielu i o istocie wybranej na towarzyszkę życia — wszystkie jego myśli ześrodkowały się około tej, która najmniej nadawała się do tego właśnie otoczenia, około obrazu niemal rażącego tutaj, a odbijającego się w czarodziejskim zwierciadle.
W tym stanie ducha nie dosłyszał turkotu zajeżdżającego przed dom wózka, turkotu przygłuszonego zresztą szumem lasu i zatoki. Ale Hektor podniósł łeb i zawarczał; Janek podbiegł ku oknu i oznajmił, że przyjechała Liza.
Młynarz natychmiast ocknął się ze swoich marzeń i zerwał się na równe nogi — jak gdyby nagle w zacisznym pokoju wybuchnęła bomba. Wydało mu się, że jego zdradliwe myśli ściągnęły tu Lizę czarodziejską nicią.
— Niespodziewane odwiedziny — rzekł leśniczy, odpowiadając na zionące pustką spojrzenie swego przyjaciela. Odłożył dębowe gałęzie, które dopasowywał, i pospieszył za Jankiem, który wybiegł już z domu.
— Nie stało się chyba nic złego? — szepnęła Hanna. Niesamowity nastrój młynarza udzielił się i jej także.
— Na Boga! Czyżby pożar w młynie!
Młynarz skoczył ku drzwiom.
— Czy coś się stało Lizo?
— O, nie, proszę pana! Przywożę tylko polecenia od teściowej pana — odpowiedziała Liza. Wyskoczyła już z wózka i zajęła się gorliwie okryciem szweda derką oraz wyprzęgnięciem go, w czym pomagali jej Janek i leśniczy.
Hanna uszczęśliwiona, że jej ukochanemu młynowi na wzgórzu nie grozi niebezpieczeństwo, stanęła również w otwartych drzwiach i zaprosiła Lizę, aby ogrzała się w ciepłym pokoju — brat zajmie się już koniem. Liza niezwłocznie skorzystała z zaproszenia.
Z odpowiadającą swej roli skromnością usiadła na samym krajuszku podanego jej krzesła i opuściwszy oczy, zdawała sprawę ze swego posłannictwa, podczas gdy Hanna nalewała dla niej filiżankę kawy i podawała jej parę grubych kawałków babki.
Hektor obwąchiwał nowego gościa, a Liza spróbowała pogłaskać go pieszczotliwie ręką. Ale pies zwietrzył natychmiast niechęć, jaką Liza żywiła ku myśliwskim psom — odwiecznym wrogom swej rodziny — i podwinąwszy ogon, wycofał się na legowisko pod piecem. Zaledwie ochłonęła po tym drobnym niepowodzeniu, gdy nagle coś zimnego dotknęło jej lewej, zwieszonej w dół ręki. Wstrząsnąwszy się lekkim dreszczem, spojrzała ku ziemi; spod brzegu obrusa wysuwała się długa, ostra, szarobrunatna mordka. Wielkie liliowobrunatne oczy skierowały się ku niej, a w głębokim cieniu zalśniła srebrna obróżka, dźwięcząc łagodnie i miło dzwoneczkiem.
Podczas jazdy do leśniczówki Liza rozglądała się pilnie na wszystkie strony i wytężała ostro słuch, spodziewając się, że ujrzy gdzieś w pobliżu lub usłyszy tę sławną Jenny. Kiedy teraz nagle i niespodziewanie znalazła się oko w oko ze zwierzęciem, do którego zagłady tak namiętnie dążyła, przestraszyła się tak gwałtownie, że cofnęła się w tył wraz z krzesłem i omal nie przewróciła się na ziemię ku wielkiej uciesze Janka, który wszedł właśnie z leśniczym.
— Ależ Lizo! To tylko Jenny... ona nie gryzie!
— To moja sarenka. Opowiadałam ci o Jenny... pamiętasz... wówczas w kuchni.
— Tak jest, panienko... przepraszam bardzo za moją głupotę... bardzo miłe zwierzątko... czarujące!
Liza przemogła się i chciała także Jenny przywitać pieszczotliwym dotknięciem, ale głowa sarny zniknęła tak samo szybko, jak się ukazała, i tylko odzywający się kiedy niekiedy srebrzysty dźwięk dzwonka, za każdym razem wprawiający Lizę w zakłopotanie i dławiący jej głos w krtani, wskazywał, gdzie się Jenny ukrywa.
Młynarz siedział najbliżej niej w rogu kanapy i nie patrząc na nią, targnął nerwowo brodę. Jeszcze ciągle wydawało mu się to niemal snem, że ona siedzi obok — że Liza kłusowniczanka, złodziejska córka, siedzi w tej leśniczówce, gdzie zawsze szukał przed nią schronienia i gdzie je znajdował. Podczas każdego, najdrobniejszego jej poruszenia emanował z jej włosów, z jej ubrania, z jej całej istoty jakiś szczególny wiew świeżości — surowy chłód listopadowego wichru, woń lasu, łąki i bagniska, zwiędłych liści i słonego jeziora, a wszystko przepajał zwierzęcy, zdrowy zapach jej oddechu. Ta atmosfera izolowała go w środku zacisznego, przepełnionego nieco ciężkim powietrzem pokoju, wprawiała go jak gdyby w lekkie oszołomienie. Rozumiał zaledwie najważniejsze szczegóły z tego, co Liza opowiadała.
Teraz umilkła i wypijała kawę skromnymi łyczkami.
— Tak, Lizo — odezwał się nieco przymglonym głosem — nie wiem doprawdy, co powiedzieć. Bardzo być może, że jesteś przeciążona pracą. Wczoraj przed południem zasnęłaś podczas roboty wskutek znużenia... Tak, tak... nie wiesz o tym nawet...
— O, tak, zdrzemnęłam się przez chwilę.
— Ale nie wiesz wcale o tym, że wszedłem do izby... tak twardo spałaś. Nie chciałem cię budzić... Ale teraz należy się zastanowić nad tym, nie mogę wymagać od ciebie tak wiele, ponad siły...
Filiżanka zadźwięczała na spodku, gdy Liza odstawiła ją na stół.
— Ach, nie, proszę pana, niech się pan z tym nie liczy, bardzo proszę! Był pan tak dobry i powiększył mi płacę... więc jeżeli będę otrzymywać ten dodatek... to wypadnie panu taniej aniżeli brać drugą dziewczynę. A teraz byłam właśnie tam na bagnach... zawiozłam matce konfitury, ciasto i owoce, które otrzymałam łaskawie od pana dla niej i za które ona bardzo pięknie dziękuje... i ja także dziękuję panu... A matka była bardzo chora i musi teraz ciągle leżeć... potrzeba bardzo dużo pieniędzy, więc muszę zarabiać jak najwięcej. A skoro pan zechce dać mi po temu sposobność... Ja jestem tak młoda i silna, chociaż zmęczę się trochę niekiedy, nie zaszkodzi mi to wcale i z pomocą bożą potrafię wszystkiemu podołać...
Liza rzadko uciekała się do pomocy Pana Boga, ale atmosfera domu zachęciła ją do tego i zauważyła też, że wywarło to doskonałe wrażenie. Również łzy dziecięcej miłości, które napłynęły jej do oczu zupełnie mimo woli, gdy wspomniała o chorej matce, przemówiły bardzo na jej korzyść w opinii dobrodusznego rodzeństwa z leśniczówki.
— Tak, tak, Lizo, skoro takie jest twoje mniemanie, to pozostawimy wszystko po staremu... mnie to zupełnie dogadza. A teraz powinnaś wracać do domu, zanim się ściemni. Więc powiedz tam w Smoczym Dworze, że dziękuję im bardzo, ale nie skorzystam z tej propozycji.
Liza powstała. Wszyscy widzieli jej pokorę i pełne wdzięczności uradowanie; nikt nie dojrzał w jej sercu tryumfującego śmiechu. Jak doskonale załatwiła zlecenie otrzymane ze Smoczego Dworu! Kto wie, jaki byłby ostateczny wynik, gdyby zamiast niej sama Smocza matka patronowała tej sprawie?
I jeszcze jedną kwestię związała ze swym odjazdem.
Czy Janek nie pojechałby z nią razem? Dziedzic martwi się bardzo o niego, ponieważ dla małego chłopca jest to daleka droga; uspokoiła go więc bardzo myśl, że chłopiec oszczędzi sobie powrotnej drogi. Dziedzic sądził także, że i babka będzie zadowolona, skoro się dowie, że Janek nie odbywał drogi w obie strony piechotą.
Ale Janek objawił energicznie niechęć, by już teraz wracać do domu — niechęć, w którą wmieszały się nawet pewne echa jego dawnej antypatii ku Lizie. Skutkiem tego przyjacielska rada Smoka nie mogła zostać uwzględniona... chyba gdyby zgodzono się na ofiarną propozycję Lizy, że pójdzie do domu piechotą. Ale młynarz o tym nie chciał słyszeć.
Stał obok dziewczyny i z przyjemnością spoglądał na jej białą szyję, wychylającą się z czarnego kołnierza płaszcza. Szyja była biała, krągła, tylko nazbyt obnażona, co nie było wskazane podczas jazdy w chłodny, wieczór listopadowy. Czy nie ma szalika, aby owinąć szyję? Nie, nie ma, ale nie odczuwała bynajmniej zimna. Młynarz dowodził, że pod wieczór będzie znacznie chłodniej i że podczas powrotnej drogi wicher będzie dął wprost w jej twarz. Na wpół żartobliwie przypomniał, że całe gospodarstwo w młynie spoczywa na jej barkach i że nie wolno jej zaziębić się. Było to zatem zgodne z jego własnym interesem, gdy przyniósł swój wełniany szalik i uparł się, że Liza musi się nim owinąć. On sam nie odczuje braku, ponieważ byłoby za gorąco wędrować pieszo z szalikiem na szyi. Wprawdzie Hanna ofiarowała się chętnie pożyczyć własny szalik, ale nie znalazł on łaski w oczach młynarza jako nazbyt cienki. Jego szalik jest w sam raz dobry do wieczornej podróży.
I nie znosząc dalszego oporu, owinął jej własnoręcznie szyję.
Już podczas sprawozdania Lizy zaświecono lampę. Gdy teraz wrócono do pokoju po jej odjeździe, mężczyźni znowu zapalili fajki. Hanna wspomniała jeszcze o niedawnym gościu, podkreślając, że Liza, jak się zdaje, jest dobrą córką i że wzmacnianie się świętych węzłów rodzinnej miłości nawet wpośród takich ludzi jest nader pocieszającym objawem. Była to najwidoczniej pewnego rodzaju rewokacja, ponieważ i ona, i zwłaszcza jej brat wyrażali się niezbyt życzliwie o rodzinie Vibe. Młynarz przytwierdził z ożywieniem, ale natychmiast odbiegł od tego tematu i wszczął polityczną dyskusję z Wilhelmem.
Obaj przyjaciele często i chętnie wchodzili w tę dziedzinę. Istniała pomiędzy nimi różnica przekonań, konieczna do wymiany myśli i spostrzeżeń, ale nie była ona tak głęboka, by aż wywoływała rozdźwięki. Clausen był poniekąd „dzikim”, ale głosował z lewicą — głównie dla świętego spokoju w rodzinnym kole, ponieważ Smok był politykusem, co się zowie, gotowym zawsze dawać każdemu na piśmie, że Estrup19 będzie obalony przy najbliższej okazji: „zwali się, że aż będzie trzeszczeć, wie pan”, i nasz Alberti, szczwana sztuka, zaleje tęgo sadła za skórę wszystkim junkrom i profesorom, a w razie potrzeby da im to na piśmie. Natomiast leśniczy Christensen należał do prawicy — raczej z religijnych niż politycznych względów, ponieważ oburzał go niemoralny, wątpliwej wartości sojusz chłopskiej partii z bezbożnymi „Europejczykami20”.
Tym razem polityczna rozmowa obu przyjaciół przybrała ostrzejszy charakter. Młynarz starał się zmóc w sobie dręczące go myśli o Lizie przez zapał, z jakim bronił sprawy lewicy: nareszcie trzeba skończyć z tym rządem, który gospodaruje tak długo bez parlamentarnego budżetu, z rządem, który jest naśladownictwem pruskich gabinetów junkierskich, lecz który nie jest odpowiedni w Danii. A mówiąc to, rozmyślał jednocześnie, dokąd też już zajechała Liza i jak dobrze się stało, że owinęła szyję jego wełnianym szalikiem.
Wbrew twierdzeniom młynarza leśniczy przepowiadał rychłą zagładę starej Danii, jeżeli chłopi nie pozbędą się energicznie tego zgubnego sojusznika, jakim są bezbożni „literaci” — ba, to już nie sojusznicy, to raczej prowodyrzy!
Ze zdziwieniem i z troską spostrzegła Hanna ten zwrot rozmowy ku poważnym, a nawet roznamiętniającym tematom, groźny dla harmonii wieczoru, i nadaremnie przemyśliwała, jakim by sposobem najzręczniej wyprowadzić zacietrzewionych mężczyzn z tej zdradliwej dziedziny.
Młynarz zauważył jej niepokój i niepewne spojrzenia, błądzące między robótką ręczną a fortepianem. Przekonał się już dostatecznie, że polityczny diabeł, choćby się najgroźniej srożył, nie zdoła wyprzeć diablika, który rozgościł się w jego istocie. Więc też ochotnie przerwał tę rozmowę.
— Słuchaj, Wilhelmie, zaniechajmy tej nudnej polityki i poprośmy raczej siostrę, aby nam coś zagrała.
— Bardzo chętnie — rzekła Hanna, podchodząc do instrumentu. Zapaliła świece, rozłożyła cienki zeszyt na pulpicie i zaczęła grać. Była to pieśń Papagena21.
— I cóż? — spytała, skończywszy grać i spoglądając wyczekująco na młynarza.
— Bardzo ładny kawałek.
— Tak, ale czy nie zna pan tego utworu? — pytała z dźwiękiem rozczarowania w głosie.
— Nie przypominam sobie.
— A ja sądziłam, że to jest właśnie ten utwór, który pragnął pan usłyszeć jeszcze kiedyś.
— Zaczarowany flet? Wydaje mi się wprawdzie, że istnieje pewne podobieństwo... ale widocznie już zapomniałem.
Jeszcze jako chłopiec Jakub Clausen był pewnego razu gościem na plebanii, gdy jakaś dama grała na fortepianie. Melodia, która pozostała w jego wspomnieniu pod nazwą Zaczarowany flet, wywarła na nim silne, długotrwałe wrażenie. Kiedy Hanna przegrywała mu to lub owo, nieraz doznawał nieokiełznanej tęsknoty, by jeszcze raz posłyszeć tę muzykę,
Uwagi (0)