Darmowe ebooki » Powieść » Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖

Czytasz książkę online - «Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Karl Gjellerup



1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... 51
Idź do strony:
obudził się nagle z głębokiego zamyślenia.

— Ach... właściwie... Czy słyszałaś grzmoty?

— Nie.

— Tak, grzmi, burza nadciąga. Może lepiej, abyś wstała.

— Jeżeli pan sobie tego życzy...

— No... cóż się tu działo dzisiaj? Wesoło spędziliście dzień? — spytał młynarz, wyzbywając się niepewności w głosie, a może tylko pokrywając ją żartobliwym, życzliwym tonem.

— Ach, cóż miałoby się dziać?... To co zawsze — odpowiedziała Liza mrukliwie.

— Tak, tak... Lizo... no... ale może przecie...

Roześmiał się dobrodusznie, jak gdyby chcąc zaznaczyć, że mogłaby nastąpić pewna odmiana w codzienności życia i że można by powetować to, co dotąd zaniedbano.

— Teraz musi pan wyjść, bo chcę się ubrać — oświadczyła Liza.

Rozmawiając, uniosła się nieco, oparła się na łokciu i zakryła kołdrą piersi. Teraz poczuła mróz na plecach.

— Oczywiście, oczywiście! Już wychodzę!

Cofnął się do swego pokoju, pozostawiając drzwi na wpół otwarte.

Liza zerwała się z łóżka, narzuciła szybko na siebie najniezbędniejszy strój i podeszła ku oknu. Ponad łysymi wierzchołkami drzew niebo skrzyło się gwiazdami. Burza przeszła widocznie inną stroną. Liza uśmiechnęła się, ponieważ w ogóle nie bardzo wierzyła w tę burzę. Młynarz wpadł zapewne na ten pomysł w chwili, gdy stanął wobec konieczności wyszukania jakiegoś pozoru, bo i teraz tak jak zawsze nie potrafiłby energicznie i brutalnie zabrać się do dzieła. Ale ta rzekoma burza oddała i jej usługę, pozwoliła jej zyskać na czasie, nie tyle celem rozwagi, ile raczej celem skupienia się. Dawno już zdecydowała się, jak postępować — nie trzeba było teraz namyślać się nad tym. Natomiast należało zebrać siły, by wytrwać przy powziętym postanowieniu: nie ulec.

Bez względu na rady, jakie dawał Peer, nie ulec! Jego natrętne napomnienia spotęgowały tylko jej decyzję: nie ulec, gdyby wytworzyła się taka sytuacja, jaka teraz musiała nadejść.

Oto już nadchodziła!

Drzwi skrzypnęły cicho — coraz bliżej stukały wahające się kroki — młynarz stał obok niej. Pogłaskał ją — dość ostrożnie — po twarzy. Płonęła ogniem, natomiast jego ręka była chłodna i wilgotna.

— Biedna Lizo! Jesteś zapewne bardzo śpiąca.

— Nie, wcale nie jestem śpiąca — odpowiedziała, ziewając dyskretnie.

— Nie? To dobrze, bo i mnie się spać nie chce.

— Doskonale się składa, skoro chcemy przeczekać burzę, ponieważ dotąd nie słyszałam jeszcze grzmotów.

— Nie słyszałaś?... Ha, ha, ha?

Młynarz zaśmiał się do rozpuku i poklepał ją po plecach.

— Cóż w tym śmiesznego? — zapytała Liza naiwnie.

— Ha, ha!... A to świetne!... Ha, ha, ha!... A to szelmeczka!... Nie przypuszczałem tego Lizo! A to figlarz z ciebie!

— Ależ... proszę pana!

— Jak to? Czy nie wiesz tak samo dobrze jak ja, że burza wcale nie grozi?

— Nie, skądże bym wiedziała? A dlaczego pan mówił, że burza nadciąga?

— Dlaczego?... he... może dlatego, ponieważ nie chciałem, abyś znowu zasnęła. Nie chciało mi się spać i sądziłem, że moglibyśmy oboje... pogawędzić nieco... prawda? Bo tak bardzo stęskniłem się za tobą.

— Doprawdy?

— Tak, zaręczam ci, Lizo!

— Nie wmówi mi pan tego... przecież był pan tam... u tej panny.

Odwróciła się — jak gdyby opanowana zazdrością.

— Tak, właśnie u niej... w ciągu całego tego czasu myślałem o tobie... jeszcze zanim przybyłaś. A cóż dopiero potem! Nie wytrzymałem dłużej. Skoro tylko nadarzyła się sposobność, pognałem do domu... i oto mnie masz teraz.

Chciał otoczyć ją ramieniem, ale ona szybko umknęła w bok.

— Gdzie Janek? — zapytała, łapiąc oddech, jak gdyby przeraziła ją myśl, że chłopiec wejdzie tu lada chwila.

— W leśniczówce. Zostawiłem go tam, bo chciałem być tu z tobą sam na sam.

Przyciągnął ją ku sobie. Dziewczyna wzbraniała się, wpierając łokcie w jego pierś.

— Lizo!!

— Nie, nie!... Czego chce pan ode mnie?

Głos jej dygotał trwogą. Było to zupełnie nieznane jej dotąd uczucie trwogi, które nagle zrodziło się w praźródłach dziewictwa... jako nieoczekiwany sprzymierzeniec, popierający jej cnotliwe postanowienie.

— Ależ Lizo! Nie bądźże śmieszna! Wiesz przecie, że cię kocham, a ty kochasz mnie troszeczkę... prawda?

Przycisnął ją do piersi i ucałował parokrotnie.

— Panie! — błagała.

W jej błagalnym głosie brzmiała jeszcze ciągle owa elementarna trwoga; młynarz wyczuwał drżenie jej całego ciała. I ona to odczuwała... i jeszcze coś więcej. Nie jest dobrze zawierać sojusze z nieznanymi, podziemnymi mocami. Ten nowy element, który nagle przyszedł jej na pomoc, wydał się jej teraz zdradliwym sprzymierzeńcem, gotowym w każdej chwili wydać ją na łup wroga.

— Ty mały głuptasku! — szeptał młynarz.

— Nie, nie! Nie chcę... nie chcę! — krzyczała, wyrywając się rozpaczliwym wysiłkiem z jego uścisku.

Młynarz stał ogłupiały, a ona tymczasem skoczyła ku drzwiom, zabezpieczając sobie odwrót. Ale nie skorzystała z tej drogi ucieczki, zatrzymała się w rogu obok komody. Tu nie była osamotniona: Pilatus ocierał się o jej nogę, dotrzymywał jej towarzystwa i uspokajał ją swą obecnością.

— Cóż to wszystko znaczy? — zawołał Jakub gniewnie. — Zaprzestań wreszcie tych głupstw.

I zaczął iść ku niej.

Czy Pilatus poczuwał się do obrony swej pani, czy też mniemał, że jemu samemu grożą te ciężkie kroki, nie wiadomo — bądź co bądź skoczył w przód, wygiął grzbiet, najeżył sierść i syknął z demoniczną niemal wściekłością.

Ta niespodziewana przeszkoda zatrzymała młynarza. Nie przeczuwał, że kot jest w izbie, a nagłe pojawienie się zwierzęcia niemal tak go przeraziło, jak gdyby ujrzał przed sobą kobolda, wyskakującego spod podłogi. Młynarz utkwił wzrok w kocie, kot w nim; kot syczał, a on burknął:

— Przeklęte bydlę!

Kopnięcie nogą odrzuciło „przeklęte bydlę” ku drzwiom.

Liza, pozbawiona teraz ochrony swego opiekuńczego ducha i narażona bezpośrednio na atak mężczyzny, wydała przeraźliwy, donośny okrzyk, a młynarz zamiast pójść naprzód, jak zamierzał, zatoczył się prawie aż pod okno, skąd właśnie wyszedł. Nie był bynajmniej przygotowany na tak zacięty opór, a ucho jego nie dosłyszało, że ten krzyk wydarł się z jej gardła nie tyle ze strachu przed nim, ile raczej ze strachu przed sobą samą, albowiem ten niepewny sprzymierzeniec, którego nie wzięła w rachubę, przechodził teraz na stronę wroga z rozwiniętymi sztandarami przy dźwięku muzyki pożądania.

— Nie krzycz tak — burknął wreszcie młynarz, odzyskawszy władanie głosem, co prawda jeszcze trochę zachrypłym. — Nie masz powodu obawiać się mnie.

Istotnie, Liza nie obawiała się go już teraz. W tonie jego głosu dosłyszała przyznanie się, że wzięła nad nim górę, i zupełnie jasno zdawała sobie sprawę z tego, że obecnie pozycja jej jest bardzo korzystna.

— To niegodnie ze strony pana wykorzystywać to, że jestem biedną dziewczyną i muszę służyć... Do tamtej panny nie zbliżałby się pan w taki sposób... Tamtą chciałby pan poślubić... ale ze mną można sobie przecie na wszystko pozwolić... nie jestem nic więcej warta, zdaniem pana!... Tak, to jest pańskie przekonanie i przekonanie innych ludzi, a szwagier pana powiedział mi to prosto w oczy...

— Henryk? Co on...?!

— Tak jest, ponieważ nie pozwoliłam się obmacać, powiedział, że wszystkie moje wdzięki chowam dla pana. Tak, jak gdyby służąca nie mogła być uczciwą dziewczyną!

Szczere oburzenie wybuchnęło łzami... jeżeli nie w oczach, to przejawiło się bądź co bądź w głosie, gdy wypowiadała te i tym podobne skargi. Równocześnie wyciągnęła szufladę komody i zaczęła w niej grzebać.

Młynarz, ogłuszony lawiną słów, stał bezradnie. Przedsiębrał słabe usiłowania, by powstrzymać ten wylew, wtrącał parokrotnie pokorne usprawiedliwienie, ale rezultatem było tylko to, że potok słów spieniał się coraz gwałtowniej, roztrącając wszystkie zapory.

Och, ona wie doskonale, że nie może się równać z tamtą, nie jest przecie panią! Ale chociaż ktoś nie umie grać na fortepianie i nie wypożycza książek z wierszami w złocistych oprawach, to jednak niekoniecznie jest od razu „taką”. Tak, ona jest tylko biednym dzieckiem z trzęsawiska... nie pochodzi z leśniczowskiej rodziny... jej ojciec i brat są kłusownikami, ale strzelają tak samo celnie, a może i celniej niż leśniczy... co zresztą nie jest zbrodnią... właściciel lasu ma dosyć zwierzyny dla siebie... chociaż przezywają ją Lizą kłusowniczanką, to jednak ma ona swój honor i uczciwość... a chociaż nie biega na misyjne zebrania, zna dobrze dziesięcioro przykazań i nie jest bynajmniej (jeszcze raz) „taką”!

Tutaj potok został na chwilę powstrzymany tamą: nie zamierzał jej bynajmniej obrazić... ani myślał o tym... ale przypuszczał, że ona go lubi... że może... w pewnym wypadku...

Tutaj tama runęła, a potok, przerwawszy ją, unosił teraz wraz z sobą szalonym pędem słowa.

Tak jest, lubi go, nie przeczy temu i nie jest to wcale grzechem. Ale wie aż nazbyt dobrze, że nic nie wyniknie z tej miłości... jest tylko biedną dziewczyną, zmuszoną służyć u obcych... jednym jej życzeniem jest, by wszystko pozostało po dawnemu. Oczywiście, nie oczekiwała takiego postępku z jego strony — a teraz wszystko się skończyło — wszystko się skończyło!

Podczas tej przemowy Liza wyjęła równocześnie z szuflady kapelusz i szal. Teraz — gdy „wszystko się skończyło” — schyliła się i wyciągnęła spod komody parę trzewików.

— Co to znaczy? Po co ten kapelusz i szal? — zapytał młynarz, który z rosnącym zdumieniem i zaniepokojeniem obserwował jej ruchy przy słabym blasku świecy, wpadającym do izby przez na wpół otwarte drzwi.

— Odchodzę.

— Co?!

— Wracam do domu.

Myśl o odejściu była zarówno wzruszająca, jak smutna. Jeszcze bardziej smutny i wzruszający był wywołany wyobraźnią obraz nędznej chałupy, którą odwiedziła przed niewielu godzinami jako hojna dobrodziejka, a pod której strzechę musiała teraz powracać jako naga wygnanka, okryta tylko dostojeństwem swej cnoty. Ale najbardziej upokarzająca była myśl, że Peer powita ją sarkastycznie, dając jej odczuć swoją wyższość: „No tak, gdybyś była posłuchała mojej rady!”. Pod wpływem tego potrójnego oddziaływania odtajało zamarznięte źródło łez. Liza zawyła przeraźliwie, wbijając jednocześnie stopy w trzewiki i rozdzierającym szlochem powtórzyła parokrotnie:

— Wracam do domu!

Ale młynarz przerwał jej gniewnie — a może też trochę przelękniony.

— Czyś oszalała, Lizo?... Do domu... teraz... o północy!

— To obojętne dla mnie, że noc i północ... niech nawet szaleje burza grzmotami i błyskawicami — powtórzyła teraz mimo woli kłamstwo młynarza, ponieważ wobec zmienionych stosunków było to bardzo efektowne. — Nie mogę tu pozostać... jestem uczciwą dziewczyną.

— Ależ bądźże rozumna, Lizo! Nie mogę pozwolić, abyś tak uciekła! Cóż by ludzie powiedzieli?

Liza nie kłopotała się tym, co ludzie powiedzą. Nie prosiła ich wcale, aby coś mówili, a i tak strzępią już sobie na niej języki — jak na przykład Smok — dlatego musi odejść! Jest uczciwą dziewczyną (jeszcze raz), a bynajmniej nie „taką” (po raz trzeci), i prosi tylko, by jej pozwolono odejść w spokoju.

— Słuchaj no, Lizo — rzekł młynarz — udobruchaj się! Pogódźmy się! Z domu nie odejdziesz... w każdym razie nie teraz. Ja wracam do swego pokoju, a jeżeli chcesz, zamknij drzwi na klucz.

Na tej podstawie zawarto tymczasowy rozejm. Liza była jednak tak pełna względów, że nie zaryglowała swoich drzwi.

Młynarz nie położył się do łóżka. Siedział na krześle, mimo że świeca już się dopalała. Z zawstydzeniem rozmyślał o tym, że nazbyt przybliżył się do dziewczyny. Wprawdzie niejednokrotnie wydawało mu się, że cała jej istota dyszy czymś wyzywającym go. Ale może to tylko on sam wmawiał w siebie, że dziewczyna kusi go spojrzeniem, uśmiechem, ruchami? Niewątpliwie on sam zawinił! A ona — ona kochała go — wszak powiedziała to otwarcie!

Z drugiej strony ściany leżała na łóżku Liza śmiertelnie znużona. I ona przebiegała myślą wszystko, co zaszło, ale nie zakończyła swych rozmyślań samooskarżeniem. Przeciwnie, była dosyć zadowolona z samej siebie.

I kiedy wreszcie nad ranem po ciężarnym burzą dniu sen skleił oczy czarownicy z młyna, zasnęła z błogą świadomością, że posunęła się o duży krok naprzód ku wytkniętemu celowi.

Księga IV
I

Kiedy Liza, przewracając się z boku na bok na łóżku, przetarła wreszcie oczy i rozejrzała się wkoło, izbę wypełniał chorobliwy, blady brzask, tak mdły, że zatonąłby w ciemności, gdyby biało pobielone ściany nie dopomogły mu do zwycięstwa i utrwalenia się.

Okno nie było zasłonięte — mimo to jednak wydawało się, że wisi w nim zasłona ciemnoszarej, beznadziejnej barwy, tak gęsta mgła leżała na podwórzu. Smutny dzień listopadowy wstawał bez śladu blasków słońca; szarości nieba nie mąciła najmniejsza barwna smuga lub plama. Wrzask kawek, które obsiadły owocowe drzewa, brzmiał tak samo bezbarwnie, jak bezbarwny był świt. A nawet kiedy zaczęły piać koguty — kogut z młyna i kogut ze Smoczego Dworu odpowiadały sobie nawzajem — poranna ich pieśń nie dźwięczała jak pobudka, ale raczej wydawało się, że oba połknęły podczas nocy niesłychaną ilość mgły i że teraz buntują się przeciwko temu, usiłując z trudem wykrztusić ją i wypluć.

Przebudzenie się Lizy nie było bynajmniej weselsze aniżeli przebudzenie się dnia.

Przede wszystkim pomyślała i o tym, jaki jest dzień tygodnia. Był to piątek. Cztery dni przeminęły od owej pamiętnej niedzielnej nocy, a w ciągu tego całego czasu nic się nie zmieniło w jej stosunku do młynarza. Wydawało się, że ani na krok nie przybliżyła się do celu. Jeszcze tylko parę dni, potem Janek powróci do domu, a korzystna sposobność będzie bezpowrotnie stracona. Z każdym dniem wzmagały się jej wątpliwości, czy też istotnie postąpiła dobrze, stawiając młynarzowi tak stanowczy opór. W każdą bezsenną noc słyszała coraz wyraźniej przestrogę Peera. Czyż naprawdę wypuściła z rąk łanię, chcąc uchwycić kozła, którego jednak dosięgnąć nie

1 ... 25 26 27 28 29 30 31 32 33 ... 51
Idź do strony:

Darmowe książki «Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz