Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖
Młyn na wzgórzu to powieść autorstwa Karla Gjellerupa wydana w 1896 roku. Akcja rozgrywa się na duńskiej wyspie Falster pod koniec XIX wieku.
Jakub, owdowiały młynarz, jest zakochany w pięknej Lizie. Wkrótce jednak dowiaduje się, że kobieta, którą tak kocha, ma romans z Jorgenem, parobkiem. Ta sytuacja staje się przyczynkiem do tragedii, która rozegra się w starym młynie…
Powieść Młyn na wzgórzu to summa modernistycznych tendencji literackich — obecnego nihilizmu i dekadentyzmu, psychologicznego podejścia do bohaterów, a także głębokiej refleksji moralnej, związanej z charakterystyczną dla epoki postacią femme fatale.
W 1917 roku Karl Gjellerup, duński dramaturg, poeta i powieściopisarz, otrzymał Nagrodę Nobla za całokształt twórczości: za „różnorodną twórczość poetycką i wzniosłe ideały”.
- Autor: Karl Gjellerup
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Karl Gjellerup
Niejednokrotnie wspominał o tym w rozmowach z Hanną. Otóż Hanna przypomniała sobie przed paroma dniami, że wśród jej nut znajduje się stary rocznik muzycznego czasopisma. Wyszukała go i zaraz w pierwszym zeszycie, który wpadł jej w rękę, wyczytała tytuł Zaczarowany flet. Wyuczyła się porządnie tego utworu i cieszyła się bardzo na efekt, jaki wywoła. Niestety, nadzieja zawiodła.
— Ot, to zapewne ten sam kawałek — dowodził młynarz, chcąc ją pocieszyć — nie potrafiłem go tylko rozpoznać. Tyle czasu już minęło.
— Nie, czekaj pan — rzekła Hanna, przeglądając tylną okładkę zeszytu. — Widzę tu jeszcze coś innego z takim samym tytułem... Jest to utwór Mozarta, jednego z największych kompozytorów. Ma pan dobry smak.
Wydawało się niemal, że jest dumna z jego dobrego smaku.
Wyjęła z małej szafy bibliotecznej stos nut, wyszukała wśród nich jeden zeszyt i zaczęła grać: „Jakież rozkoszne, jakie słodkie dźwięki...”
— To jest właśnie to samo! — zakrzyknął młynarz, a oblicze jego rozpromieniało dziecięcą radością. Teraz nie myślał już o Lizie; podmuch wielkiej sztuki oczyścił jego serce.
Także leśniczy, który znowu zajął się dopasowywaniem dębowych gałęzi, uśmiechnął się i z uznaniem kiwał głową, gdy tony umilkły.
— Tak, to i mnie się podoba! Wesoła melodia, brzmiąca niemal jak taneczna muzyka... a jednak słychać w niej... nie wiem, jak się wyrazić... a jednak brzmi ona, powiedziałbym, prawie jak pobożna pieśń. Z prawdziwą przyjemnością słucham takiej muzyki.
— O, mam tu jeszcze dużo takich samych utworów i gram dzisiaj z ochotą, bo palce chodzą dziwnie łatwo, chociaż po raz pierwszy dopiero czytam te nuty.
— Niestety, jest już trochę późno — wtrącił młynarz — my dwaj musimy już myśleć o powrocie.
— Szkoda, bardzo miłe jest nasze dzisiejsze spotkanie — zauważył leśniczy. — Ale oczywiście, masz słuszność, zwłaszcza ze względu na chłopca jest już nawet za późno.
— Dam dobrą radę — odezwała się Hanna, odwracając od fortepianu. — Zostaw pan Janka tutaj u nas. A gdyby pan jutro przysłał przez parobka jego rzeczy, mógłby od razu pozostać tutaj parę dni... przyrzekłam mu mianowicie, że poproszę pana o pozwolenie. Pogoda będzie nie najgorsza, bo, jak się zdaje, niebo już się wyjaśnia.
— O tak, wypogadza się — przytwierdził leśniczy, spojrzawszy przez okno.
Gdyby oboje obserwowali w tej chwili bystro młynarza, dostrzegliby ku swemu zdumieniu na jego twarzy wyraz niedającej się wytłumaczyć trwogi. Przypomniał sobie żywo ten wieczór spędzony u szwagra, kiedy taka sama propozycja stanęła przed nim jak pokusa. Wówczas nie zgodziłby się za żadną cenę wypuścić dziecka z rąk i pójść samotnie do domu, do Lizy. Ta niewinna istota, żyjąca spuścizna po nieboszczce żonie, była dla niego niejako anielską strażą, broniącą go w jego pokoju przed złymi duchami. Jakże inaczej niż obecnie, kiedy ten projekt obudził w nim niecierpliwe pragnienie, aby chłopca jako głos sumienia pozostawić tutaj u pobożnych przyjaciół. Zrazu przeraziło go to odkrycie, nie miał odwagi uczepić się energicznie tej nieoczekiwanej propozycji, nie śmiał wprost podnieść oczu. Nazbyt się wstydził tej czystej duszy, która nie przeczuwając nic złego, pracowała ręka w rękę z szatanem-kusicielem i która nieświadomie popychała ku wiarołomstwu swego przyjaciela, chociaż pragnęła być jego duchem opiekuńczym.
— No, Janku, a ty co powiesz? Czy chcesz zostać u wuja Wilhelma i cioci Hanny? — zapytał bezdźwięcznie, wpatrując się w chłopca pełnym oczekiwania wzrokiem.
„Może nie objawi wielkiej ochoty — pomyślał — a w takim razie nie będę go namawiał”.
Janek jednak skakał z radości i przyrzekał, że będzie bardzo grzeczny.
— A zatem, jeżeli chłopiec nie będzie dla was ciężarem... — mruknął ojciec.
— Ach, cóż znowu, przeciwnie, bardzo nas to cieszy!
Młynarz powstał i podszedł do stojącego w rogu stolika z przyborami do palenia, aby na nowo nabić fajkę tytoniem. Hanna grała dalej. Pieśń Sarastra i uroczysta muzyka w świątyni zachwyciły rodzeństwo jeszcze bardziej niż poprzednie ustępy z opery. Umysł młynarza był nazbyt zmącony gwałtownym podnieceniem, by niebiańskie piękno muzyki znalazło w nim oddźwięk.
Liza siedziała przy oknie w swym pokoiku i pracowała z takim ponurym wyglądem twarzy, jak gdyby sporządzała jakąś zdradziecką, czarodziejską sieć. Była to jednak tylko szara, wełniana skarpetka, która wydłużała się szybko wśród migotania drutów, pracowicie poruszanych rękami. Zmierzch gęstniał.
Na dworze nocny wicher obdzierał ostatnie liście z drzew owocowych, których kontury zaledwie rysowały się jeszcze na tle nieba. Raz po raz bezlistna gałązka dzikiego wina uderzała w szyby, to znowu odzywał się jęczący krzyk sowy. Liza zaledwie dostrzegała swoje ręce. Ale to światło wystarczało jej do poruszania drutami, tak jak wystarczało Pilatusowi do mruczenia.
Kiedy czuła, że oczy jej zmęczyły się, kiedy doznawała potrzeby spojrzenia w światło, opuszczała wzrok i napotykała dwa światełka, dwie żółte źrenice, błyszczące sympatycznym dla niej blaskiem — oczy Pilatusa.
Ten wierny spiritus familiaris zauważył natychmiast po jej powrocie, że jego pani nie jest już tak nieprzystępna jak poprzednio; wobec tego ukazał się na widowni, co bynajmniej nie wywołało sprzeciwu, lecz rozumiało się samo przez się. Ale widocznie podczas przedpołudnia, kiedy cichutko jak mysz krył się w kąciku, spotęgował się w nim niezwykle silnie popęd do mruczenia. Może zresztą działała jakaś inna, nieznana pobudka. Bądź co bądź mruczał teraz tak głośno, że nikt by nie uwierzył, jakoby te dźwięki wydawał kot domowy, zwykły okaz felis domestica. Raczej przypuszczałby, że słyszy głos pantery, upojonej krwią po pożarciu sarny. A tej ulubionej muzyce wtórowała Liza ostrym, przenikliwym brzękiem stalowych drutów — pracując na zgubę biednej Jenny.
Albowiem Liza i teraz jeszcze, po powrocie z zakończonej tak pomyślnym wynikiem wyprawy, nie była bynajmniej w lepszym humorze aniżeli przed południem, kiedy drżał przed nią cały młyn. Niezadowolenie zmieniło jedynie charakter: wyzwoliła się z nastroju zniechęcenia. Przez zetknięcie się z rodzinnym bagniskiem Liza, jak Anteusz, spotęgowała swoje siły, zwiększyła dziesięciokrotnie swoją żywotność. Złość nie przygniatała już tak mglistą niemocą jej umysłu, skondensowała się i skierowała energicznie na zewnątrz, skutkiem czego nie zagrażała już najbliższemu otoczeniu. Nie tylko Pilatus, ale nawet Karo mógłby się zbliżyć ku niej bez obawy.
Złość Lizy wyemanowała z jej ciała.
Opowiadają o pewnym świętym buddyście, że skupiał całą siłę swego ducha, wytężał całe napięcie i przenikał pewną określoną okolicę świata swym dobroczynnym wpływem i kojącym cierpienia współczuciem. Podobnie Liza skierowała teraz swą wolę ku północnemu zachodowi (jako dziecko kłusownicze, jako córka mokradeł i lasu miała w głowie naturalny kompas) i wpatrywała się po przekątnej, poprzez izbę i najbliższy róg kanapy w nienawistną jej stronę świata, przenikając ją swym gniewem, pogardą i pragnieniem zemsty. A potem jej wypromieniowany z ciała duch ześrodkował się w jednym jedynym punkcie i przepełnił go najintensywniejszą, rozżarzoną wściekłością: punktem tym była leśniczówka.
Teraz, kiedy znała jej wnętrze — oglądała je własnymi oczyma — pobiegła duchem tam, gdzie oni wszyscy siedzieli przy stole. Na środku stołu stała babka. Jak żółć przenika w krew i zatruwa mleko matki, tak jej nienawiść przepajając ciasto, zmieniłaby je w śmiertelną truciznę, gdyby niosła w tę drogę także materialne pierwiastki, a nie tylko duchową nagość. Nie zatrułaby jedynie tego kawałka, który spożywał młynarz! O, nie! W jego ustach każdy kęs przemieniałby się na podobieństwo owych potraw i napojów, o jakich powiadał Jörgen, wtajemniczony w dzieje średniowiecza. Wówczas mądrzy ludzie, jak na przykład panna Metta, umieli je tak przyrządzać, że ktokolwiek je spożył, ulegał obłędnej i nieprzepartej namiętności. Czemuż by nie? Wszak istniały zioła, oddziaływające w taki sposób na bydło, czemuż by nie miało być ziół dla ludzi? Tamte bydlęce znała — ale te inne? Dlaczego matka nie wtajemniczyła jej w to tam na bagniskach?
Tak, dla niego słodki szał zmysłów, szał bez granic, który by przygnał go tu do niej poprzez las i noc — dla wszystkich innych śmiertelna trucizna.
Dla wszystkich! Najpierw dla tej, której nienawidziła, jak tylko kobieta nienawidzić może rywalkę. Potem dla brata, przyrodzonego wroga jej rodziny. I dla chłopca, którego obłaskawiła wprawdzie z wielkim trudem, ale w którego spojrzeniu czaił się jeszcze i dzisiaj ślad dawnej niechęci. Dla Hektora i dla Jenny — Peer oszczędziłby dzięki temu kulę! Nie zapomniała o nikim, nawet o obu kucykach (wrota stajni znajdowały się z prawej strony), które w tej chwili nie przeczuwając nic złego, stały w ciepłej stajni i chrupały zatruty owies. Nie zaszkodził on, oczywiście, ich silnym organizmom, tak jak w islandzkiej baśni nie zaszkodziło Sigmundowi Welsungowi zatrute piwo.
Siedziała tak, nie licząc godzin, nie zważając, że czas upływa; nie nudziła się, rozmyślając jak dziki drapieżnik nad zaspokojeniem głodu. Ręce jej mechanicznie poruszały drutami, skarpetka rosła na długość. Była już dosyć duża, by okryć męską nogę, była dość gęsta, by ogrzać ją w wysmarowanych tranem butach, zmuszonych kroczyć po bagnisku w czas jesiennej słoty. Skarpetka zwisała już tak nisko w dół, że kiedy Pilatus otarł się o nogę Lizy i podniósł łeb do góry, dotknął nosem brzegu skarpetki. Połaskotało go to tak, że kichnął.
Dopiero wówczas Liza powstała wreszcie, rozebrała się, nie zapalając światła, i położyła się do łóżka.
Nie było to trudne: trudniej było zasnąć. Rzucała się po łóżku, tak że trzeszczało. Pilatus, który ułożył się do snu w najcieplejszym zakątku, pomiędzy komodą a kuchenną ścianą, ziewnął głośno parę razy, jak gdyby wyłuszczał swoje przekonanie z wyższego punktu widzenia zwierzęcej równowagi umysłu: uspokójże się nareszcie, głupia ludzka istoto, i nie przeszkadzaj mi! Czyż nie widzisz, że chce mi się spać?
Ale Liza nie uspokoiła się. Paliła ją gorączka, więc odrzuciła kołdrę na bok — zaczęła marznąć i przykryła się znowu. Wszak było już bardzo późno! Czy nie powrócą wcale do domu? Ach, gdyby miała tę świadomość, że młynarz leży tu obok, za ścianą, a nie przebywa u tamtej! Ale niełatwo wyrwać się z jej szponów! Zapewne siedzi teraz przy fortepianie i wygrywa. Liza widziała wyraźnie ten obraz oczyma duszy, chociaż bowiem siedziała tam ze skromnie opuszczonymi oczami, to jednak przyjrzała się dobrze tej czarodziejskiej skrzyni. Wtedy stała ona niema i głucha; teraz dźwięczała zapewne tonami pod dotknięciem palców tamtej.
Uczepiła się tej myśli, nie znajdując innej, okrutniejszej podniety do samoudręki. Tajemnica tej całkiem niepojętej dla niej sztuki gry na fortepianie przyczyniła się do tego, że Liza wyolbrzymiała skromną umiejętność swej rywalki do bajecznych rozmiarów — to, co nam wydawałoby się niemal czarodziejską sztuką jakiegoś Liszta, było niczym w porównaniu z potęgą, w jaką wyobraźnia Lizy wyposażyła wirtuozostwo Hanny Christensen. Pod tym względem nienawiść nieuka ku wykształceniu pogłębiała i tak już bynajmniej nie powierzchowną nienawiść Lizy ku Hannie w prawdziwą przepaść. I wpatrywała się w tę przepaść, upajając się zawrotem głowy.
Przewracała się na łóżku, gryzła poduszkę i płakała nad sobą samą, nad nieszczęśliwym, opuszczonym dzieckiem, które wyparła w cień istota nieporównanie hojniej obdarzona przez los, które odpędzono i oszukano, zabierając mu to, co mu się należało po sprawiedliwości! Jak długo jeszcze pozwolą jej sypiać na tym łóżku, zanim wygnają ją jak parszywego psa?
Ale to się nie stanie, to się nie może stać! Czyż nie doznawała podczas swego pobytu u matki uczucia przenikającego ją tak żywo, że właśnie ona, jasnowłosa córka czarnego torfowiska, jest wybrana, by wznieść się wysoko? Czyż to zetknięcie się z rodzinną ziemią nie dało jej poczucia siły i nieomylnej pewności, że leśniczanka zawiedzie się w swych planach, o czym też zapewniała brata z całym wewnętrznym przekonaniem? Więc skądże to nagłe zwątpienie? Czy wydarzyło się coś nowego od owej chwili? Czyż nie przeprowadziła w leśniczówce swojej woli? Czyż nie była posłanniczką do Smoczego Dworu, niosąc z radością wieść, że młynarz nie potrzebuje drugiej służącej?
Dzięki tym rozmyślaniom odzyskała spokój — spokój, ale nie sen. Nie chciała spać. Chciała wiedzieć, kiedy młynarz z synem powrócą do domu, chociażby nawet musiała w tym celu czuwać do białego dnia.
Nie trwało to w nieskończoność, ale bądź co bądź długo.
Drzwi domu otwarły się. Nareszcie!
Słyszała, jak młynarz wszedł do sieni, a potem udał się do kuchni, gdzie zaświecił światło. Ale — nasłuchiwała, podniósłszy się na łóżku z zapartym oddechem — nie? Nie dosłyszała drobno dreptających22 kroczków Janka.
Teraz wszedł do swej sypialni obok niej — sam!
Serce jej uderzyło gwałtownie — oczekiwaniem, a poniekąd także trwogą.
Młynarz chodził po pokoju i widocznie nie rozbierał się. Kroki jego świadczyły o wahaniu się, parokrotnie przybliżały się ku jej drzwiom. Teraz przystanął i długo stał cicho. Wydało się jej, że słyszy westchnienie. Niewątpliwie stał tuż przy drzwiach!
Zastukał.
Przeraziła się. Nie wiedziała, czy odpowiedzieć, czy też raczej udawać mądrze, że śpi.
Drzwi otwarły się po cichu.
— Lizo, czy już śpisz?
— Tak, panie, jest już późno, jak się zdaje, dochodzi dwunasta godzina.
— Doprawdy? — Młynarz spojrzał na zegarek. — Tak, niebawem wpół do dwunastej.
Stał niezdecydowany w drzwiach. Z prawej strony, nieco z tyłu, na umywalni w jego pokoju paliła się świeca, a promień światła muskał jego policzek, który wyglądał bardzo czerwono. Trzymał jeszcze ciągle w ręku zegarek i nie wiedział widocznie, co uczynić.
— Czy pan życzy sobie czegoś? Może wstać i ugotować panu herbaty?
— O nie, dziękuję.
— No więc o cóż chodzi?
Słysząc to bezpośrednie zapytanie i zniecierpliwiony ton głosu, uprzytomnił sobie z przykrością, że prawdę mówiąc, nie powinien niczego szukać w jej izbie, zwłaszcza w nocy, skoro nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego.
Szybko schował zegarek do kieszeni, jak gdyby
Uwagi (0)