Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖
Młyn na wzgórzu to powieść autorstwa Karla Gjellerupa wydana w 1896 roku. Akcja rozgrywa się na duńskiej wyspie Falster pod koniec XIX wieku.
Jakub, owdowiały młynarz, jest zakochany w pięknej Lizie. Wkrótce jednak dowiaduje się, że kobieta, którą tak kocha, ma romans z Jorgenem, parobkiem. Ta sytuacja staje się przyczynkiem do tragedii, która rozegra się w starym młynie…
Powieść Młyn na wzgórzu to summa modernistycznych tendencji literackich — obecnego nihilizmu i dekadentyzmu, psychologicznego podejścia do bohaterów, a także głębokiej refleksji moralnej, związanej z charakterystyczną dla epoki postacią femme fatale.
W 1917 roku Karl Gjellerup, duński dramaturg, poeta i powieściopisarz, otrzymał Nagrodę Nobla za całokształt twórczości: za „różnorodną twórczość poetycką i wzniosłe ideały”.
- Autor: Karl Gjellerup
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup (książki online biblioteka txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Karl Gjellerup
Pozornie tylko kłócił się ten zacięty upór z jego pragnieniem odjazdu z tych miejsc. Szwed chciał zademonstrować, że nie pozwala obcym rządzić sobą tak łatwo jak czeladzi ze Smoczego Dworu.
— Do jakiego celu ma posłużyć ta stara prochowa rura? — zapytała Liza, rozgorączkowana jeszcze swą zwycięsko zakończoną walką z koniem.
Peer wyszedł właśnie z drzwi i rozejrzawszy się — zgodnie z przyzwyczajeniem — badawczo na prawo i na lewo, zbliżał się do wózka, niosąc w ręku dosyć starą strzelbę, w lufie której tkwiła korkowa zatyczka.
— Nie zamierzasz chyba zabierać jej na wózek?
— Otóż to właśnie. Spojrzyj, spocznie tu w sianie tak wygodnie jak dziecko w kołysce.
— Ależ Peerze — upomniała Liza, przełożywszy wreszcie szczęśliwie niezbyt giętką uździenicę przez sprzączkę — nie wybierasz się chyba w jasny dzień na polowanie jako właściciel dóbr?
— Krótko, ale dobrze powiedziane! — odparł Peer, okrywając strzelbę sianem z miłością i troskliwością. — Tak — mruknął z zadowoleniem — teraz leży sobie tam jak ów stary Szwed... nie ten — wskazując palcem konia poprzez ramię — ale jak ów zuch, o którym opowiadał nam niegdyś nauczyciel. Chłop wiózł żołnierza ukrytego w wozie z sianem, a chociaż dragoni kłuli szablami ze wszystkich stron, dzielny wojak ani pisnął. Jak sądzę i moja strzelbina także ani piśnie.
Zaczął się wspinać na koło, a stamtąd na siedzenie wózka, powoli i ociężale jak starzejący się chłop. Kto by patrzył na jego poruszenia, nie przypuściłby, że Peer skoro zachodziła potrzeba, wdrapywał się na drzewa jak małpa. Ale dokazywał tych sztuk tylko z konieczności.
— Otóż — wyjaśniał w dalszym ciągu po tej krótkiej dygresji w dzieje Gustawa Wazy — otóż ponieważ bynajmniej mi nie dogadza włóczyć się piechotą po gościńcach ze strzelbą na ramieniu... dlatego jadę. — Te ostatnie słowa podkreślił z emfazą przez to, że opadł na siedzenie wózka tak ciężko jak worek z mąką. — Mianowicie w południowych okolicach lasu na Sundzie... no, czemu stoicie tu i gapicie się, głupie skrzaty... raczej pomóżcie... okryjcie mi nogi porządnie derką i zapnijcie skórzany fartuch wózka!... Otóż znalazłem tam wypróchniały buk... o, otwór nieduży i tylko z góry można się dostać do niego, ale dostatecznie wielki, by ukryć w nim strzelbę. Czy teraz już zwęszyłaś, Lizo?... Dzięki temu będę spokojnie spacerował, a jeżeli nawet spotkam kogoś po drodze, nie ośmieli się mnie podejrzewać.
— Ale to przecie nie jest twoja nowa angielska strzelba, Peerze!
— „Mr. Green”? Nie, nie Lizo... takiego wytwornego dżentelmena nie lokuje się w wypróchniałych drzewach. Niekiedy może on zamieszkać w twojej szafie... tacy wytworni dżentelmeni lubią się ukrywać w szafie u pięknej dziewczyny... he, he, he... Ale stara strzelba także się przyda niekiedy... więc niech będzie przygotowana w tej kryjówce... Czy wszystko pozapinane?... Porządnie?... No, to jazda!
Ale trzy siostry zaczęły krzyczeć co sił. I one także chciały pojechać do lasu.
I zaczęły już wdrapywać się z tyłu na wózek.
— Nie, nie — zawołała Liza. — Muszę pomówić z Peerem... a nie przypuszczacie chyba, by do tego były potrzebne aż trzy pary niepowołanych uszu?... Następnym razem pojedziecie ze mną... Mario, czy słyszysz?... Uważaj!
Popędziła konia, a tym razem szwed nie lenił się. Maria, stojąca na szprychach tylnego koła spadła tak gwałtownie, że wywinęła kozła. Natychmiast jednak zerwała się i dogoniła siostry biegnące za wózkiem.
— Następnym razem? Kiedyż to będzie?... Następnym razem?!
To „następnym razem” — powtarzane piskliwie i trójgłosowo: piskliwie, pytająco z zawodem, ironicznie, prawie groźnie — brzmiało w uszach Lizy niby krakanie złowróżbnego ptaka. Świadomość, że ten następny raz nie pozostaje w naszej mocy, że nie wiemy, czy następnym razem znajdziemy się na ziemi, w niebie lub w piekle — świadomość ta, tak niechętnie przyjmowana przez młodość, nagle zmroziła krew w jej żyłach.
— Następny raz niech diabli wezmą... niech diabli wezmą... niech wezmą! — darły się za nią trzy małe diablice, wytężając resztki głosu, gdy zmęczone, bez tchu musiały wreszcie zaniechać pościgu.
— Dziewczęta naprawdę dziczeją — zauważyła Liza z niezadowoleniem, pragnąc dzięki rozmowie stłumić ogarniającą ją lodowatą grozę, jaką ten bezbożny okrzyk zbudził, nie wiadomo czemu, w jej bynajmniej niebogobojnym duchu.
— Istotnie — przytwierdził Peer — dobre wychowanie szwankuje nieco tutaj na bagnisku... chociaż wierzbowych rózeg wcale nie brakuje.
Kostyczny humor brata rozproszył od razu jej niesamowity nastrój. Roześmiała się wesoło i odwróciła się, aby jeszcze raz zobaczyć siostry, które tak niewiele skorzystały z tej dogodnej sytuacji, że w pobliżu rosło tyle rózeg wierzbowych.
Trzy obiecujące czarowniczki z bagniska ujęły się za ręce i wiodły zawrotny tan, miotając się górną częścią ciała, zadzierając nosy ku niebu. Krótkie spódniczki powiewały około chudych łydek, sześć czarnych warkoczy fruwało w powietrzu. Rodzinny dom w tyle wydawał się maleńki, do połowy jakby przysłonięty mokradłami. Obok w brzozowych zaroślach mignęła łaciasta plama, a przeciągłe „muuu!” zabrzmiało jak pożegnanie.
I właśnie ten odgłos padł znowu niby czarny cień na jej duszę. Była to niewątpliwie głupia myśl, ale jednak Lizie wydawało się, że po raz ostatni usłyszała ryczenie krowy Blis...
Dróżka, wijąca się między krzakami i chwastami, była niemal jeszcze gorsza aniżeli ta, którą przyjechała do gniazda na bagnisku, a wózek dzięki obciążeniu ciałem Peera nie stał się bynajmniej lżejszy. Szwed zmienił początkowy ożywiony trucht na spokojniejszy, potem zaczął iść stępa i zwalniał coraz bardziej, aż wreszcie wlókł się noga za nogą.
Powożąca dziewczyna, która podczas jazdy w tamtą stronę ciągle zagrażała mu biczem, teraz pozwalała na to ze spokojem. Liza przygotowywała się do poważnej rozmowy.
— Czy to ty, Peerze — przerwała nagle milczenie — nawsadzałeś matce w głowę te rodzynki?
— Jakie znowu rodzynki?
— Wspomniała o tym, że mogę wyjść za młynarza.
— Mój Boże, staruszka leży bez ruchu i rozmyśla nad tym i owym, ponieważ nic lepszego robić nie może. Ja nic nie mówiłem. Znasz chyba moją opinię o tym młynarstwie.
— Tak jest. Czy widziałeś kiedyś potem tych dwoje?
— No tak, widziałem ich raz... było to w najbliższą niedzielę po mojej bytności w młynie na wzgórzu... Ale stali tak blisko domu, że nie mogłem podsłuchać, o czym mówią. Ale śmiali się.
— Tak... śmiali się! — powtórzyła Liza z miną człowieka, który postanowił śmiać się na ostatku.
Uznała, że śmiech jest mniej niebezpieczny aniżeli wspólne zastanawianie się nad grzesznością ludzkiej natury: śmiech znała dobrze i wiedziała, jaką ma wartość.
— Czy grała coś, kiedy powrócili do domu?
— Nie słyszałem, a pozostawałem dość długo w pobliżu.
Liza skinęła głową z zadowoleniem i podcięła biczyskiem czarny chwast rosnący na skraju drogi.
— Z tego nic nie będzie... stanie się tak, jak przewiduje matka.
Peer odwrócił się ociężale połową ciała, by spojrzeć na nią z zadziwieniem i badawczo. Odwrócenie samej głowy było niewygodne z tego powodu, że szyję okręcił trzykrotnie wełnianym szalem.
— Więc gadajże nareszcie dziewczyno, jak daleko z nim zaszłaś?
Liza roześmiała się.
— Jeżeli tylko o to chodzi, to mogę go zaprowadzić, dokąd zechcę... Nie dawniej jak wczoraj przed południem zaścielałam właśnie łóżko młynarza, kiedy nagle ogarnęło mnie straszne znużenie... zdarza się to niekiedy w ostatnim czasie... Usiadłam na łóżku. Wtem usłyszałam, że młynarz nadchodzi. Chciałam się zerwać, ale potem rozmyśliłam się, położyłam się, zamknęłam oczy i udałam, że mnie sen zmorzył wskutek zmęczenia. Wszedł do izby, stanął obok mnie... stał długo... mogłam dosłyszeć jego oddech... pochylił się nade mną, poczułam na czole jego gorące tchnienie, wydawało mi się, że widzę poprzez zamknięte powieki, jak pochłania mnie spojrzeniem, wydawało mi się, Peer, że jego oczy niby macki suwają się wzdłuż mojego ciała... wystarczyłoby podnieść się, aby go uchwycić.
— A więc do wszystkich diabłów, czemuż nie zrobiłaś tego dziewczyno?! — zawołał Peer. Był sam zrównoważonym i zimnokrwistym człowiekiem, ale takie panowanie nad sobą wydało mu się jednak bezcelowe.
Liza potrząsnęła głową i odpowiedziała z ironicznym uśmiechem i przemądrzałym wyrazem twarzy:
— To nie była właściwa droga, Peerze.
— Hm. Nie wydaje mi się to tak pewne.
— Nie, Peerze, tą drogą nie doszłabym z nim do celu.
— Naprawdę?... Bądź co bądź pokrzyżowałoby to przynajmniej plany tej z leśniczówki. Nie mogą się pobrać tak prędko... ze względu na przyzwoitość... a taka świętoszka dba bardzo o zachowanie pozorów. Rok musi upłynąć... Kiedy to młynarka umarła?... W maju?... No więc: gdybyś była w ciąży, to cały plan panny z leśniczówki, by się wydać za młynarza, wziąłby w łeb od razu.
— A potem? Czy myślisz, że potem ożeniłby się ze mną?
— Ożeniłby się, albo i nie... ale przynajmniej trzymałabyś go mocno w garści... A że jakiś tam mały bękart będzie się plątał u nas w domu, to nie ma znaczenia, kapka mleka zawsze się znajdzie. A z młynarza, słabego dobrodusznego chłopa, wyciągnęłabyś ładny grosz...
— Słuchaj no, Peerze! — przerwała z oburzeniem Liza. — Czy dopomagałam wam uczciwie moimi drobnymi oszczędnościami, czy nie? Kiedyście kupowali Blis, kto wysupłał ostatni grosz, aby starczyło na kupno rasowej krowy? A potem, kiedy nabyłeś angielską strzelbę... nie zaprzeczam bynajmniej, że zasługujesz na najlepszą strzelbę, jaka istnieje na świecie, ponieważ umiesz jej używać, ale ta zasługa jeszcze nie wystarczy na kupienie... więc zapytuję: kto znowu dał pieniądze?...
— Tak, tak. Lizo! To wszystko prawda... wiemy o tym, cenimy twą dobroć...
— A więc czy wobec tego macie prawo żądać ode mnie, bym złożyła ofiarę z siebie dla waszej korzyści, bym poniżyła się, zmieszała z błotem?...
— Ależ nie myślałem o tym wcale... radziłem ze względu na twoje własne dobro.
— O tym pomyślę już sama; nie jestem już chyba dzieckiem, Peerze.
Jeżeli wargi Lizy po jakimś powiedzeniu zamykały się w ten sposób, że nie można było dostrzec najmniejszego błysku wielkich, białych przednich zębów, to — jak Peer wiedział już z długiego doświadczenia — lepiej było na razie nie poruszać dalej tego tematu.
Liza zmarszczyła czoło. Pogrążyła się w natężonym rozmyślaniu. Plany i zamysły, nadzieje i obawy przesuwały się przez jej umysł, a ona badała je, wytężając wolę z postanowieniem urzeczywistniania projektów. Roztargnionym spojrzeniem patrzyła na dobrze wypasionego konia, który równym krokiem biegł między dyszlami, wyrzucając tylne nogi, machając ogonem; luźno zwisające cugle uderzały go falującym ruchem po bokach i po udach.
Nagle rozległ się gwałtowny szmer i szelest w zaroślach na skraju drogi i spłoszony kozioł przebiegł nieregularnymi, elastycznymi skokami przez krzaki malin i buczyny, wyrzucając kopytami kupę zeschłych liści.
Szwed przeląkł się i poniósł, a Liza szybko ściągnęła cugle, usiłując nie bez trudu zahamować ten dziki galop. Peer wychylił się i spoglądał za uciekającą sarną, której jasny zad migotał jeszcze tu i ówdzie wśród zagajnika.
— Ha, ha! — zaśmiał się. — Ta zwierzyna znalazła się bliżej mojej strzelby, aniżeli sama przypuszczała!... Ale nie groziło jej niebezpieczeństwo... tak jak Jenny we wrześniu... pamiętasz?
Ale Liza nie śmiała się.
Przestała zwracać uwagę na drogę i na okolicę; jakby obudziwszy się ze snu, wpatrywała się w wielką, powikłaną kratę cienkich, smukłych buków, poza którą otwierał się szary horyzont i pożółkłe rżyska pól, a w dali widniała duża, biała, o spadzistym dachu wieża wiejskiego kościółka.
Tostrup. Proboszczowski las!
O tym, że droga ku Sundowi prowadzi przez proboszczowski las w Tostrup, Liza oczywiście wiedziała — wiedziała tak dawno, że wprost nie pomyślała o tym. A teraz, gdy nagle stanęła pośrodku tego lasu, który był zresztą tak niewielki, że ze wszystkich stron prześwietlały okoliczne niwy, teraz jednak doznała jakiegoś nerwowego wstrząsu. Przypomniała sobie rozmowę, którą prowadziła w mrocznej izdebce z Jörgenem na kilka godzin przed śmiercią młynarki.
— Czy i ty widziałeś ją kiedykolwiek? — spytała zupełnie nieoczekiwanie.
— Kogo? Kogoż to i ja miałem widzieć?
— Ją!
Liza wskazała biczem niewielki wzgórek po prawej stronie, porośnięty młodszą wiekiem buczyną i wyglądający tak, jak gdyby dawniej była w tym miejscu polana.
— Ach tak! Hm... tak, pewnego wieczora widziałem coś podobnego.
— Kiedy to było?
— Na wiosnę... w maju... Powiem ci nawet dokładnie: było to owego wieczoru, kiedy młynarka umarła. Myślałem właśnie wówczas, że już niedługo pociągnie; dlatego zapamiętałem to, kiedy dowiedziałem się następnego dnia, że wyzionęła ducha.
Peer zerknął w bok badawczym spojrzeniem. Nie uszły jego uwagi ziemista bladość siostry, na wpół przymknięte oczy, drżenie w kątach ust. Wytłumaczył to na swój sposób.
— Jakież to straszne! — wyszeptała wreszcie jakby sama do siebie.
— No tak, nie było to przyjemne; nie przeczę bynajmniej, że mróz przeszedł mi po kościach. Dlatego też nie zachodziłem tu później, chociaż nie braknie tu sarenek, jak widzieliśmy dopiero co.
— Nie o tym myślałam. Jest to jednakże straszna myśl, że taka kobieta... po śmierci... musi się błąkać...
Zazwyczaj Liza nie zastanawiała się wcale nad tym, co czeka człowieka po śmierci. Nie była wprawdzie niedowiarkiem. Zbyt mało zajmowała się tym wszystkim, czego nauczyła się podczas przygotowań do konfirmacji, by zwątpiła we wpojone jej zasady. Trwały one w niej do tej chwili, ale nie roztrząsała ich nigdy. Niebo było gdzieś daleko w górze, piekło — gdzieś w dole. Nie wyobrażała sobie jasno ani ognia piekielnego, ani radosnego „alleluja” w niebiesiech. To było dobre dla innych, którzy mieli dość grzechów na sumieniu, by się dostać do
Uwagi (0)