Jaszczur - Honoré de Balzac (biblioteka publiczna online TXT) 📖
Rafael de Valentin postanawia popełnić samobójstwo. Jego życie zupełnie się nie układa — stracił rodzinę, nie udało mu się zrobić kariery dramaturga ani filozofa, przeżywa nieszczęśliwe miłości, a na dodatek traci ostatnie pieniądze w kasynie.
Przypadek jednak sprawia, że Rafael trafia do sklepu z dziełami sztuki, a tam znajduje fragment jaszczuru (skóry przeznaczonej m.in. do wyrobu galanterii) z inskrypcją w sanskrycie. Zdaniem sklepikarza, kto posiada ten talizman, może spełniać swoje marzenia, za każdym razem jaszczur jednak będzie się kurczył, aż zniknie, a właściciel umrze. Po zakupie jaszczuru, Rafael spotyka przyjaciół i postanawia rozpocząć nowe życie.
Jaszczur należy do cyklu Komedii Ludzkiej autorstwa Honoriusza Balzaka. Na serię składa się ponad 130 utworów, połączonych przez wielu powtarzających się bohaterów. Autor ukazuje człowieka niemalże jako przedmiot swoich badań obserwowany w różnych środowiskach. Ważnymi tematami Komedii Ludzkiej są finanse, obyczaje oraz miłość.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Jaszczur - Honoré de Balzac (biblioteka publiczna online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
— Och, powtórz mi to, ukochany!
— Ach, czymże są słowa? — odparł Valentin, roniąc gorącą łzę na ręce Pauliny. — Później spróbuję ci wyrazić moją miłość; w tej chwili mogę tylko czuć...
— Och! — wykrzyknęła — ta piękna dusza, ten piękny talent, to serce, które znam tak dobrze, wszystko to jest moje, tak jak ja jestem twoja?
— Na zawsze, moja słodka istoto — rzekł Rafael wzruszonym głosem. — Będziesz moją żoną, moim dobrym duchem. Twoja obecność zawsze rozpraszała moje zgryzoty i orzeźwiała mi duszę; w tej chwili twój anielski uśmiech oczyścił mnie niejako. Mam uczucie, że zaczynam nowe życie. Okrutna przeszłość, moje smutne szaleństwa zdają mi się już tylko złym snem. Jestem czysty, blisko ciebie. Czuję wiew szczęścia. Och! Bądź tutaj zawsze — dodał, tuląc ją ze wzruszeniem do bijącego serca.
— Niech przyjdzie śmierć, kiedy zechce — wykrzyknęła Paulina w ekstazie — żyłam!
Szczęśliwy kto odgadnie ich słodycze, poznał je!
— O mój Rafaelu — rzekła Paulina po dwóch godzinach milczenia — chciałabym, aby na przyszłość nikt nie wchodził na to drogie poddasze.
— Trzeba zamurować drzwi, wstawić kratę w okienko i kupić ten dom.
— Tak, właśnie — rzekła.
Następnie, po chwili:
— Zapomnieliśmy troszkę szukać twoich rękopisów!
Zaczęli się śmiać ze słodką beztroską.
— Ba! drwię sobie ze wszystkich nauk! — wykrzyknął Rafael.
— O, mój panie, a sława?
— Ty jesteś moją jedyną sławą.
— Byłeś bardzo nieszczęśliwy, zapełniając maczkiem te stronice — rzekła, przeglądając papiery.
— Moja Paulino...
— Och, tak, jestem twoją Pauliną... A co?
— Gdzie ty mieszkasz?
— Ulica Saint-Lazare. A ty?
— Ulica de Varenne.
— Jak my będziemy daleko od siebie, aż do...
Urwała, spoglądając na kochanka z chytrą i zalotną minką.
— Ależ — odparł Rafael — mamy co najwyżej dwa tygodnie rozłąki przed sobą.
— Naprawdę! Za dwa tygodnie będziemy po ślubie!
Zaczęła skakać jak dziecko
— Och! Jestem wyrodna córka — podjęła — nie myślę już o ojcu, o matce, o niczym w świecie. Ty nie wiesz, ukochany mój, ojciec jest bardzo chory. Wrócił z Indii bardzo cierpiący. O mało nie umarł w Hawrze, gdzieśmy po niego pojechały. Och, Boże! — wykrzyknęła, spoglądając na zegarek — już trzecia! Muszę być w domu, kiedy się obudzi, o czwartej. Jestem panią domu; matka robi wszystko, co ja zechcę, ojciec mnie ubóstwia, ale nie chcę nadużywać ich dobroci, to by było nieładnie! Biedne ojczysko, to on posłał mnie do teatru wczoraj... Przyjdziesz go odwiedzić jutro, nieprawdaż?
— Czy margrabina de Valentin uczyni mi ten zaszczyt, aby przyjąć moje ramię?
— Och, zabiorę klucz od tego pokoju — odparła. — Czy to nie jest nasz pałac, nasz skarb?
— Paulino, jeszcze jeden pocałunek...
— Tysiąc! Mój Boże — rzekła, patrząc na Rafaela — to zawsze będzie tak? Zdaje mi się, że śnię.
Zeszli powoli po schodach; potem jedno przy drugim, idąc zgodnym krokiem, drżąc razem pod ciężarem tego samego szczęścia, tuląc się jak dwa gołąbki, przybyli na plac Sorbony, gdzie czekał powóz Pauliny.
— Chcę jechać do ciebie — wykrzyknęła. — Chcę zobaczyć twój pokój, twój gabinet, usiąść przy stoliku, przy którym pracujesz. To będzie tak jak dawniej — dodała, rumieniąc się. — Józefie — rzekła do służącego — jadę jeszcze na ulicę de Varenne. Jest kwadrans na czwartą13, a o czwartej muszę być w domu. Niech Grzegorz popędza konie.
I kochankowie znaleźli się niebawem w pałacu Rafaela.
— Och, jaka jestem rada, żem obejrzała to wszystko — wykrzyknęła Paulina, mnąc w palcach jedwabne firanki ocieniające łóżko. — Kiedy będę usypiać, znajdę się tu w myśli. Wyobrażę sobie twoją drogą głowę na tej poduszce. Powiedz mi, Rafaelu, nie radziłeś się nikogo, urządzając swój pałac?
— Nikogo.
— Naprawdę? To nie kobieta...?
— Paulino!
— Och! Czuję się bardzo zazdrosna! Masz dobry gust. Chcę mieć jutro łóżko takie samo jak ty.
Rafael pijany szczęściem wziął Paulinę w ramiona.
— Och! Mój ojciec... mój ojciec!... — rzekła.
— W takim razie odwiozę cię, chcę jak najmniej rozstawać się z tobą — wykrzyknął Valentin.
— Jakiś ty dobry! Nie śmiałam cię prosić...
— Czyż nie jesteś moim życiem?
Byłoby nużącym wiernie notować tutaj te urocze szczebioty miłości, którym jedynie akcent, spojrzenie, niepodobny do przetłumaczenia gest, dają cenę. Valentin odwiózł Paulinę do samego domu i wrócił, mając w sercu tyle szczęścia, ile człowiek może odczuć i udźwignąć tu na ziemi. Kiedy usiadł w swoim fotelu przy kominku, myśląc o nagłym i zupełnym ziszczeniu wszystkich swoich nadziei, zimna myśl przeszyła mu duszę, tak jak ostrze sztyletu przeszywa pierś. Spojrzał na jaszczur: skurczył się lekko. Zaklął potężnie, pochylił głowę na fotel i trwał bez ruchu, patrząc przed siebie, a nie widząc.
— Wielki Boże! — wykrzyknął — Jak to! Wszystkie moje pragnienia, wszystkie! Biedna Paulina!...
Wziął cyrkiel, zmierzył, ile ten ranek kosztował go istnienia.
— Nie mam przed sobą ani dwóch miesięcy! — rzekł.
Oblał go zimny pot; naraz ogarnęło go uczucie niewymownej wściekłości; chwycił jaszczur wołając:
— Jestem głupiec!
Wybiegł pędem, przebył ogród i rzucił talizman do studni.
— Niech się dzieje co chce!... — rzekł. — Do czarta wszystkie te głupstwa!
Rafael poddał się szczęściu kochania i żył z oczyma w oczach Pauliny. Ślub ich, opóźniony przez trudności, które zbytecznym byłoby opowiadać, miał się odbyć w pierwszych dniach marca. Wypróbowali się, nie wątpili o sobie samych; szczęście objawiło im całą siłę ich uczucia. Nigdy dwie dusze, dwa charaktery nie zespoliły się tak doskonale jak oni mocą namiętności. Poznając się, pokochali się tym bardziej: z obu stron ta sama delikatność, wstydliwość, rozkosz, najsłodsza ze wszystkich rozkoszy, rozkosz aniołów; żadnej chmurki na ich niebie; kolejno pragnienia jednego stawały się prawem drugiego. Bogaci oboje, nie znali kaprysów, których by nie mogli zaspokoić, tym samym nie mieli kaprysów. Wytworny smak, poczucie piękna, prawdziwa poezja ożywiała duszę Pauliny; gardziła kobiecymi błyskotkami, uśmiech ukochanego zdawał się jej piękniejszy niż wszystkie perły wschodu, muślin lub kwiaty tworzyły jej najbogatsze ozdoby. Zresztą Paulina i Rafael uciekali przed światem, samotność była im tak piękna, tak szczodra! Co wieczór to urocze stadło ukazywało się w Operze lub we Włoskim. Jeżeli zrazu salony ostrzyły sobie na nich po trosze języki, niebawem wir wypadków, które przeszły przez Paryż pogrążył w niepamięci tych niewadzących nikomu kochanków. Wreszcie — co mogło być usprawiedliwieniem w oczach świętoszek — ślub był zapowiedziany, a przypadkowo służba była dyskretna; żadna zatem szczególna złośliwość nie zmąciła ich szczęścia.
Pod koniec lutego, w porze, gdy ładne dni dawały jak gdyby przedsmak wiosny, jednego rana Paulina i Rafael jedli razem śniadanie w małej cieplarni, rodzaju saloniku pełnego kwiatów, wychodzącego wprost na ogród. Łagodne i blade słońce zimowe, którego promienie sączyły się poprzez rzadkie rośliny, ogrzewało temperaturę. Żywe kontrasty rozmaitych liści, kolory kwitnących pęków, wreszcie kapryśna gra świateł i cieni, wszystko to radowało oczy. Kiedy cały Paryż grzał się jeszcze przy smętnych kominkach, młoda para gawędziła i śmiała się pod baldachimem kamelii, bzów, paproci. Radosne ich głowy wychylały się ponad narcyzy, konwalie i róże bengalskie. W tej bogatej i rozkosznej cieplarni nogi stąpały po afrykańskiej macie barwnej jak dywan. Ściany obite zielonym drelichem nie zdradzały najmniejszego śladu wilgoci. Sprzęty były z drzewa na pozór grubego, ale wypolerowana ich kora błyszczała od schludności. Młody kot, przycupnąwszy na stole, dokąd go zwabił zapach mleka, pozwolił się Paulinie mazać kawą; bawiła się z nim, broniła śmietanki, której mu dawała zaledwie powąchać, aby wypróbować jego cierpliwość i podtrzymać walkę; parskała śmiechem przy każdym jego grymasie i plotła tysiąc głupstw, aby nie dać Rafaelowi czytać dziennika, który już dziesięć razy wypadł mu z rąk. Było w tej rannej scenie niewymowne szczęście, jak wszystko, co jest naturalne i prawdziwe. Rafael wciąż udawał, że czyta gazetę i przyglądał się ukradkiem Paulinie drażniącej się z kotem, swojej Paulinie otulonej w długi peniuar, który nie zasłaniał mu jej całkowicie, swojej Paulinie z włosami w nieładzie i pokazującej małą stopkę z błękitnymi żyłkami w pantofelkach z czarnego aksamitu. Urocza w tym rannym stroju, rozkoszna jak fantastyczne postacie Westhalla, zdawała się równocześnie młodą dziewczyną i kobietą; może bardziej młodą dziewczyną kobietą; kosztowała szczęścia bez przymieszki i znała z miłości jedynie pierwsze upojenia. W chwili gdy zupełnie pochłonięty słodkim marzeniem Rafael zapomniał o dzienniku, Paulina chwyciła go, zmięła, uczyniła zeń kulę, rzuciła w ogród, a kot pobiegł za polityką, która, jak zawsze, robiła koziołki. Kiedy Rafael ubawiony tą dziecinną sceną chciał dalej czytać i sięgnął ręką po gazetę, której już nie było, rozległ się śmiech szczery, radosny, przeciągły niby śpiew ptaka.
— Jestem zazdrosna o gazetę — rzekła, wycierając łzy, które wycisnął jej ten dziecinny śmiech. — Czy to nie jest zdrada — ciągnęła, stając się nagle kobietą — aby czytać w mojej obecności proklamacje rosyjskie i woleć mowę cesarza Mikołaja od słów i spojrzeń miłości?
— Nie czytałem, aniele ukochany, patrzyłem na ciebie.
W tej chwili ciężkie kroki ogrodnika, pod którego okutymi butami zaskrzypiał piasek w alei, rozległy się koło cieplarni.
— Niech pan wybaczy, panie margrabio, jeżeli przeszkadzam, i jaśnie pani także, ale przynoszę państwu osobliwość, jakiej jeszcze nigdy nie widzieli. Przed chwilą, kiedy, za pozwoleniem państwa, wyciągnąłem ze studni wiadro wody, wydostałem ten osobliwy wodorost! O, jest! Musi to być bardzo nawykłe do wody, bo ani nie zwilgło ani nie przemokło. Suche to jak drewno i wcale nietłuste. Ponieważ pan margrabia jest z pewnością uczeńszy ode mnie, pomyślałem że trzeba mu to przynieść i że go to zajmie.
I ogrodnik pokazał Rafaelowi nieubłagany jaszczur, którego powierzchnia nie miała ani sześciu kwadratowych cali.
— Dziękuję, Vanière — rzekł Rafael. — To bardzo ciekawe.
— Co tobie, aniele? Ty bledniesz! — wykrzyknęła Paulina.
— Zostaw nas, Vanière.
— Głos twój przeraża mnie — ciągnęła młoda dziewczyna — dziwnie jest zmieniony... Co tobie? Co się tobie dzieje? Gdzie cię boli? Tobie niedobrze! Lekarza! — krzyknęła. — Jonatas, na pomoc!
— Cicho, Paulino, cicho — odparł Rafael, odzyskując panowanie nad sobą. — Chodźmy stąd. Jest tu może jakiś kwiat, którego zapach mnie mdli. Może to ta werwena?
Paulina skoczyła ku niewinnej roślinie, chwytając za łodygę i rzucając w ogród.
— O mój aniele! — wykrzyknęła, obejmując Rafaela uściskiem silnym jak ich miłość i podając mu z tkliwą zalotnością wiśniowe wargi do pocałunku — widząc, jak bledniesz, zrozumiałam, że ja bym cię nie przeżyła: twoje życie jest moim życiem. Rafaelu, dotknij ręką moich pleców. Czuję w nich jeszcze mróz. Wargi twoje są palące. A twoja ręka?... Jest jak lód — dodała.
— Szalona! — wykrzyknął Rafael.
— Czemu ta łza? Daj mi ją wypić.
— O Paulino, Paulino, zanadto mnie kochasz!
— W tobie się dzieje coś niezwykłego, Rafaelu?... Bądź szczery, ja wnet odgadnę twoją tajemnicę. Daj mi to — rzekła, biorąc jaszczur.
— Jesteś moim katem! — wykrzyknął młody człowiek, spoglądając ze zgrozą na talizman.
— Jaki zmieniony głos! — rzekła Paulina, upuszczając ów złowrogi symbol losu.
— Kochasz mnie? — spytał.
— Czy cię kocham, cóż za pytanie?
— Więc zostaw mnie, idź.
Biedne dziecko wyszło.
— Jak to! — wykrzyknął Rafael, znalazłszy się sam — dziś, w wieku nauki, kiedyśmy odkryli, że diamenty są krystalicznym węglem, w epoce, gdy wszystko umiemy wytłumaczyć, kiedy policja stawiłaby nowego Mesjasza przed sąd i przedłożyłaby jego cuda Akademii, w czasie, w którym wierzymy tylko w to, co stwierdzone notarialnie, ja miałbym wierzyć, ja, w jakieś Mane, Tekel, Fares?... Nie, na Boga, nie uwierzę, aby najwyższa istota mogła znaleźć przyjemność w dręczeniu niewinnego człowieka... Idźmy poradzić się uczonych.
Przybył niebawem, pomiędzy Halą win, olbrzymim zbiornikiem beczek, a Salpêtrière, olbrzymim seminarium pijaństwa, nad małe bajorko, gdzie pluskają się kaczki, wyróżniające się rzadkością gatunków, a mieniące ich kolory, podobne katedralnym witrażom, błyszczą w promieniach słońca. Wszystkie kaczki świata były tutaj, krzycząc, chlapiąc się, żerując i tworząc coś w rodzaju kaczego parlamentu, ale na szczęście bez konstytucji i zasad politycznych. Żyły, nie lękając się myśliwych, pod okiem przyrodników, którzy zaglądali na nie od czasu do czasu.
— Oto pan Lavrille — rzekł odźwierny do Rafaela, który poprosił o audiencję u tego arcykapłana zoologii.
Margrabia ujrzał małego człowieczka głęboko zatopionego w mądrych dumaniach nad obrazem dwóch kaczek. Uczony ten, człowiek w sile wieku, miał fizjognomię łagodną, osłodzoną jeszcze uprzejmym wyrazem; ale w całej jego osobie wyrażała się namiętność nauki. Peruka jego, ustawicznie drapana i fantastycznie przekrzywiona, odsłaniała rąbek siwych włosów i świadczyła o żądzy odkryć, która podobnie jak wszystkie namiętności odrywa nas tak potężnie od rzeczy tego świata, iż tracimy świadomość własnego ja. Rafael, człowiek nauki i wiedzy, patrzył z podziwem na tego przyrodnika, którego dni poświęcone były rozszerzeniu wiedzy ludzkiej i którego błędy nawet pomnażały chwałę Francji; ale elegantka uśmiechnęłaby się z pewnością na widok odstępu znajdującego się pomiędzy spodniami profesora a kraciastą kamizelką, która to przestrzeń była zresztą suto wypełniona koszulą, pomarszczoną obficie wskutek ciągłego schylania się i prostowania w miarę zoologicznych spostrzeżeń.
Po paru wstępnych uprzejmościach Rafael uważał za stosowne wypalić panu Lavrille banalny komplement na temat jego kaczek.
— Och, na punkcie
Uwagi (0)