Jaszczur - Honoré de Balzac (biblioteka publiczna online TXT) 📖
Rafael de Valentin postanawia popełnić samobójstwo. Jego życie zupełnie się nie układa — stracił rodzinę, nie udało mu się zrobić kariery dramaturga ani filozofa, przeżywa nieszczęśliwe miłości, a na dodatek traci ostatnie pieniądze w kasynie.
Przypadek jednak sprawia, że Rafael trafia do sklepu z dziełami sztuki, a tam znajduje fragment jaszczuru (skóry przeznaczonej m.in. do wyrobu galanterii) z inskrypcją w sanskrycie. Zdaniem sklepikarza, kto posiada ten talizman, może spełniać swoje marzenia, za każdym razem jaszczur jednak będzie się kurczył, aż zniknie, a właściciel umrze. Po zakupie jaszczuru, Rafael spotyka przyjaciół i postanawia rozpocząć nowe życie.
Jaszczur należy do cyklu Komedii Ludzkiej autorstwa Honoriusza Balzaka. Na serię składa się ponad 130 utworów, połączonych przez wielu powtarzających się bohaterów. Autor ukazuje człowieka niemalże jako przedmiot swoich badań obserwowany w różnych środowiskach. Ważnymi tematami Komedii Ludzkiej są finanse, obyczaje oraz miłość.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Jaszczur - Honoré de Balzac (biblioteka publiczna online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
— Milczeć! — krzyknął Rafael. — Psy, do budy! Emilu, mam skarby, dam ci hawańskich cygar, ile dusza zapragnie.
— Słyszę — odparł poeta — Fedora lub śmierć. Jedź śmiało. Ta przylepeczka Fedora zwiodła cię. Wszystkie kobiety są córkami Ewy. Twoja historia wcale nie jest dramatyczna.
— A, ty spałeś, filucie?
— Nie... Fedora lub śmierć! Słyszę, słyszę.
— Obudź się — krzyknął Rafael, uderzając Emila jaszczurem, jak gdyby chciał zeń dobyć prąd elektryczny.
— Kroćset bomb! — rzekł Emil, wstając i chwytając Rafaela w pół. — Mój drogi, pamiętaj, że jesteś w towarzystwie nieprzyzwoitych kobiet.
— Jestem milionerem!
— Milionerem może, ale pijanym na pewno.
— Pijanym władzą. Mogę cię zabić!... Milczeć, ja jestem Nero! Jestem Nabuchodonozor!
— Ależ, Rafaelu, jesteśmy tu w bardzo mieszanym towarzystwie, zachowuj się cicho, miej godność.
— Moje życie było zbyt długą ciszą. Dziś chcę zemsty, zemsty nad całym światem. Nie będę się bawił trwonieniem marnych dukatów; chcę naśladować, chcę streścić epokę, strawiając życie ludzkie, inteligencje, dusze. Oto zbytek, który ma coś wielkiego, nieprawdaż? Przepych zarazy! Pójdę o lepsze z febrą żółtą, zieloną, niebieską, z armiami, z szafotami. Mogę mieć Fedorę... Ale nie, nie chcę Fedory, to moja choroba, umieram na Fedorę! Chcę zapomnieć Fedory.
— Jeżeli nie przestaniesz krzyczeć, wyniosę cię do jadalni.
— Widzisz tę skórę? To testament Salomona. Mam go, tego Salomona, króla spod ciemnej gwiazdy, jest mój! Mam Arabię i to skalistą, świat cały jest mój. Ty jesteś mój, jeśli zechcę. Och! jeżeli zechcę, strzeż się. Mogę kupić cały twój kramik z czcionkami, będziesz moim lokajem. Będziesz mi układał kuplety, liniował papier. Lokajem, tak...
Przy tych słowach Emil wyciągnął Rafaela do jadalni.
— Więc dobrze, tak, mój kochany — rzekł — jestem twoim lokajem. Ale ty masz być naczelnym redaktorem pisma, milczże! Bądź przyzwoity, zrób to dla mnie! Kochasz mnie?
— Czy ja cię kocham? Dzięki tej skórze będziesz miał zawsze hawańskie cygara. Wciąż skóra, mój przyjacielu, wszechmogąca skóra! Znakomite cousticum, mogę leczyć odciski. Masz odciski? Usunę ci je.
— Nigdy jeszcze nie plotłeś takich głupstw...
— Głupstw, kochanku? Nie. Ta skóra kurczy się za każdym moim pragnieniem... to coś przekręcone... Braman — siedzi w tym wszystkim jakiś braman! — ten braman to musiał być tęgi figlarz, bo pragnienia, widzisz, powinny by rozszerzać...
— Tak, tak.
— Powiadam ci...
— Tak, to zupełna prawda, jestem twojego zdania. Pragnienie rozszerza...
— Powiadam ci, skóra!
— Tak.
— Ty mi nie wierzysz. Znam cię, mój chłopcze, ty łżesz jak świeżo upieczony król.
— Jakże chcesz, abym wierzył w twoje pijackie brednie?
— Idę z tobą o zakład, mogę ci tego dowieść. Weźmy miarę.
— On nigdy nie uśnie — wykrzyknął Emil, widząc, że Rafael szpera po całej jadalni.
Dzięki owej jasności wzroku, której objawy kłócą niekiedy u pijanych z zamroczeniem pijaństwa, Valentin wynalazł z małpią zręcznością przybór do pisania i serwetkę, powtarzając wciąż:
— Weźmy miarę! Weźmy miarę.
— Dobrze więc, dobrze — odparł Emil — weźmy miarę.
Dwaj przyjaciele rozciągnęli serwetkę i przyłożyli do niej jaszczur. Emil, pewniejszy w rękach od Rafaela, obrysował atramentem kontur talizmanu, podczas gdy przyjaciel mówił:
— Pragnąłem dwustu tysięcy franków renty, nieprawdaż? Otóż kiedy je będę miał, ujrzysz, jak się cały ten mój jaszczur skurczy.
— Tak... A teraz śpij. Chcesz, abym cię ułożył tej kanapie? No, dobrze tak?
— Tak, moje niemowlę prasy. Będziesz mnie bawił, będziesz mi wypędzał muchy z nosa. Przyjaciel nieszczęśliwego ma prawo być przyjacielem potentata. Dam ci też... cy... gar... ha.. wań...
— No, no, traw swoje złoto, milionerze.
— A ty traw swoje artykuły. Dobranoc. Powiedzże dobranoc Nabuchodonozorowi!... Miłość! Pić! Francja... chwała i bogac... bogac...
Niebawem dwaj przyjaciele zjednoczyli swoje chrapanie z muzyką rozlegającą się w salonach. Zbyteczny koncert. Świece gasły kolejno wśród trzaskania kryształowych świeczników. Noc spowiła krepą tę długą orgię, w której opowiadanie Rafaela było niby orgią słów, zdań bez myśli oraz myśli, którym często zbrakło wyrazu.
Nazajutrz około południa piękna Akwilina wstała, ziewając, zmęczona, z policzkami pocętkowanymi odciskiem taboretu, na którym spoczywała jej głowa. Eufrazja, zbudzona ruchem swej towarzyszki, zerwała się nagle z chrapliwym krzykiem; ładna jej twarz, tak biała i świeża poprzedniego wieczora, była żółta i blada jak twarz dziewczyny idącej do szpitala. Stopniowo biesiadnicy zaczęli się ruszać, wydając żałosne pomruki, ręce i nogi mieli zdrętwiałe, wszystkie rodzaje zmęczenia czyhały na ich przebudzenie. Lokaj otworzył żaluzje i okna. Zebranie znalazło się na nogach, przywołane do życia gorącymi promieniami słońca, które zamigotało na głowach śpiących. W blasku dnia kobiety przedstawiały wstrętny widok. Niespokojny sen zniszczył wytworne gmachy fryzur i wymiął ich suknie; włosy zwisały bez wdzięku, fizjognomie zmieniły wyraz, lśniące oczy sćmiły się znużeniem. Cera brunetek, rzucająca tyle blasku przy świetle, wyglądała okropnie; limfatyczne twarze blondynek, tak białe i miękkie, kiedy są wypoczęte, stały się zielone; usta, wprzód rozkoszne i czerwone, teraz suche i blade, nosiły szpetne znamiona pijaństwa. Mężczyźni odrzekali się swoich kochanek z tej nocy, widząc je tak zwiędłe i trupie, niby kwiaty zdeptane na ulicy po przejściu procesji. Mężczyźni byli jeszcze okropniejsi. Zadrżelibyście, ujrzawszy te twarze ludzkie o zapadłych i podkrążonych oczach, które zdawały się nie widzieć, nabrzmiałe winem, otępiałe od niespokojnego snu, więcej dającego zmęczenia niż wypoczynku. Te chorobliwe twarze, w których malowały się w całej nagości pożądania fizyczne bez poezji, jaką stroi je dusza, miały coś okrutnego, coś zimno-bestialskiego. To przebudzenie się rozpusty bez strojów i barwiczki, ten szkielet zepsucia odarty z łachów, zimny, pusty, wyzuty z sofizmatów dowcipu lub uroków zbytku, przeraził owych nieustraszonych atletów, mimo iż tak zaprawionych do zapasów z rozpustą. Artyści i kurtyzany w milczeniu wodzili błędnym okiem po nieładzie mieszkania, gdzie wszystko było spustoszone, zniszczone ogniem namiętności. Szatański śmiech rozległ się nagle, kiedy Taillefer, słysząc głuche rzężenie gości, silił się powitać ich uprzejmą miną; twarz jego, spocona i nabiegła krwią, zamajaczyła nad sceną niby piekielny obraz zbrodni bez wyrzutów11. Obraz był zupełny. Było to błoto na łonie zbytku, okropna mieszanina przepychu i nędzy ludzkiej, przebudzenie rozpusty, kiedy swymi krzepkimi rękami wycisnęła wszystkie owoce życia, zostawiając dokoła siebie jedynie plugawe ogryzki lub kłamstwa, w które już nie wierzy. Rzekłbyś, śmierć uśmiechająca się wśród rodziny zadżumionych: pierzchły zapachy, olśniewające światła i wesołość, i pragnienia; został wstręt ze swą mdlącą wonią i swoją przenikliwą filozofią, słońce jaśniejące jak prawda, powietrze czyste jak cnota, kłócące się z tą atmosferą gorącą, przesyconą wyziewami, wyziewami orgii! Mimo nawyku do rozpusty, niejedna z tych młodych dziewcząt pomyślała o swoim przebudzeniu niegdyś, kiedy niewinne i czyste przez sielskie okienko strojne w powoje i róże oglądały ożywczy krajobraz ożywiony radosnym śpiewem skowronka, oświecony zamglonym blaskiem jutrzenki i strojny kaprysami rosy. To znów wyobrażały sobie śniadanie w kole rodzinnym, stół, dokoła którego dzieci śmiały się niewinnie z ojcem, gdzie wszystko oddychało niewysłowionym czarem, gdzie potrawy były proste jak serca. Artysta myślał o swej zacisznej pracowni, o czystym posągu, o wdzięcznym modelu, który go oczekiwał. Młody człowiek, wspomniawszy proces, od którego zależał los jakiejś rodziny, myślał o ważnej konferencji, która żądała jego obecności. Uczony żałował swego gabinetu, dokąd wołało go szlachetne dzieło. Prawie wszyscy boleli nad samymi sobą. W tej chwili Emil, świeży i różowy jak najładniejszy subiekt modnego magazynu, ukazał się ze śmiechem.
— Jesteście szpetni jak łapacze trybunalscy! — wykrzyknął. — Nie zrobicie już nic dzisiaj, dzień jest stracony; najmądrzej będzie pomyśleć o śniadaniu.
Na te słowa Taillefer wyszedł, aby wydać rozkazy. Kobiety zaczęły leniwo poprawiać tualety przed lustrem. Każdy się otrząsnął. Najzawziętsi bibosze12 zaczęli przemawiać do rozumu stateczniejszym. Kurtyzany jęły sobie dworować z tych, którzy jakoby nie czuli się na siłach, aby ciągnąć dalej tę wściekłą ucztę. W mgnieniu oka te upiory ożywiły się; goście potworzyli grupy, zaczęli rozmawiać, uśmiechać się. Zręczni i zwinni lokaje poustawiali szybko sprzęty tak, aby wszystko znalazło się na swoim miejscu. Podano wspaniałe śniadanie, biesiadnicy runęli do jadalni. Tam, jeżeli wszystko nosiło niezatarte ślady wczorajszej orgii, przynajmniej był tam ślad życia i myśli, jak w ostatnich konwulsjach umierającego. Niby w zapustnym pochodzie maski zmęczone tańcem, opiłe pijaństwem, grzebały saturnalie, siląc się wmówić wyczerpanie rozkoszy, aby nie przyznać się do własnego wyczerpania. W chwili, gdy ta mężna zgraja obsiadła stół kapitalisty, Cardot, który poprzedniego dnia znikł roztropnie po obiedzie, aby dokończyć orgii w łóżku małżeńskim, ukazał swą usłużną fizjognomię okraszoną słodkim uśmieszkiem. Rzekłbyś, iż odgaduje jakiś spadek, że go wyobraźnią smakuje, dzieli, opisuje, inwentaryzuje, spadek pełen spodziewanych aktów, brzemienny w honoraria, równie soczysty jak piękny zraz polędwicy, w który amfitrion zatapiał w tej chwili nóż.
— Ha ha! Będziemy jedli śniadanie rejentalnie — wykrzyknął de Cursy.
— Przybywa pan na czas, aby opisać i zaprotokółować wszystkie te kawałki — rzekł bankier, ukazując biesiadę.
— Nie ma tu materiału na testament, ale na konrakciki ślubne, może! — rzekł uczony, który pierwszy raz od roku wspaniale dopełnił aktu małżeństwa.
— Och, och!
— Ha, ha!
— Chwileczkę — odparł Cardot ogłuszony chórem tanich konceptów — przychodzę tu w poważnej sprawie. Przynoszę sześć milionów jednemu z panów. — (Głęboka cisza.) — Proszę pana — rzekł do Rafaela, który w tej chwili wycierał sobie bez ceremonii oczy serwetką, wszak pańska matka była z domu O’Flaharty?
— Tak — odparł Rafael wpół machinalnie — Barbara-Maria.
— Czy ma pan tutaj — ciągnął Cardot — metrykę swoją oraz pani de Valentin?
— Przypuszczam.
— A więc, proszę pana, jest pan jedynym i wyłącznym spadkobiercą majora O’Flaharty, zmarłego w sierpniu roku 1828 w Kalkucie.
— Śliczna kalkutacja! — wykrzyknął dowcipniś.
— Ponieważ major przeznaczył testamentem rozmaite sumy na rzecz instytucji publicznych, rząd francuski upomniał się o spadek u Kompanii Indyjskiej — ciągnął rejent. — W tej chwili sukcesja jest dojrzała do podjęcia. Od dwóch tygodni szukałem daremnie progenitury z panny Barbary Marii O’Flaharty, kiedy wczoraj przy stole...
W tej chwili Rafael nagle wstał, czyniąc gwałtowny gest człowieka, który otrzymał ranę. Rozległ się niby milczący krzyk; pierwszym uczuciem biesiadników była głucha zawiść, wszystkie oczy zwróciły się ku niemu jak płomienie. Potem szmer, podobny do szmeru wzburzonej sali w teatrze, hałas jak gdyby zamieszki ulicznej wzmógł się, urósł, każdy przywitał jakimś wykrzyknikiem tę olbrzymią fortunę przyniesioną przez rejenta. Otrzeźwiony zupełnie tym szybkim posłuszeństwem losu, Rafael rozłożył szybkim ruchem na stole serwetkę którą niedawno zmierzył skórę jaszczuru. Głuchy na wszystko, położył na niej swój talizman i zadrżał mimo woli, widząc małą przestrzeń pomiędzy zarysem wykreślonym na płótnie a brzegiem skóry.
— No i co, co jemu? — wykrzyknął Taillefer. — Tanio doszedł do fortuny.
— Podtrzymaj go, kanclerzu! — rzekł Bixiou do Emila — radość go zabije.
Straszliwa bladość oblekła wszystkie mięśnie zniszczonej twarzy spadkobiercy; rysy jego ściągnęły się, twarz stała się niby trupia maska, oczy zmartwiały. Widział ŚMIERĆ. Ten świetny bankier otoczony zwiędłymi kurtyzanami, twarzami pełnymi przesytu, ta agonia rozkoszy była żywym obrazem jego życia. Rafael spojrzał trzykrotnie na talizman mieszczący się swobodnie w nieubłaganych liniach wykreślonych na serwetce: próbował wątpić, ale jasne przeczucie podcinało jego niewiarę. Świat należał doń, mógł wszystko i nie chciał już niczego. Jak podróżny w pustyni miał nieco wody dla ugaszenia pragnienia i mierzył życie na ilość łyków. Widział, ile dni miało go kosztować każde pragnienie. Wierzył już w jaszczur, słuchał swego oddechu, czuł się już chory, pytał siebie:
„Czy ja nie mam suchot? Czy matka moja nie umarła na płuca?”
— Ha, ha! Rafaelu! Ależ będziesz hulał! Co mi dasz? — mówiła Akwilina.
— Zdrowie nieboszczyka wuja, majora O’Flaharty! To mi człowiek!
— Zostanie parem Francji.
— Ba! Co to jest par Francji od Lipca! — rzekł sceptyk.
— Czy będziesz miał lożę w Operze?
— Mam nadzieję, że sprawisz nam tęgą bibę? — rzekł Bixiou.
— Taki człowiek jak Rafael zna swoje obowiązki — odparł Emil.
Okrzyki rozbawionego zgromadzenia rozlegały się w uszach Valentina, ale nie rozróżniał ani jednego słowa; myślał o mechanicznym i wyzutym z pragnień istnieniu bretońskiego chłopa, obarczonego dziećmi, orzącego rolę, żywiącego się gryką, zapijającego ją jabłecznikiem, wierzącego w Matkę Boską i w króla, przystępującego do komunii na Wielkanoc, tańczącego w niedzielę na murawie i nierozumiejącego kazań wikarego. Widok, jaki uderzył w tej chwili jego oczy, te złocone gzymsy, te kurtyzany, ta uczta, ten zbytek, ścisnęły go za gardło i pobudziły do kaszlu.
— Chcesz szparagów? — zawołał doń bankier.
— Nie chcę niczego! — odparł Rafael grzmiącym głosem.
— Brawo! — odparł Taillefer. — Rozumiesz majątek: to jest patent na impertynencję. Jesteś nasz! Panowie, pijmy na cześć potęgi złota. Pan de Valentin, stawszy się sześciokrotnym milionerem, przychodzi do władzy. Jest królem, może wszystko, jest ponad wszystkim, jak wszyscy bogacze. Odtąd dla niego zdanie: WSZYSCY FRANCUZI SĄ RÓWNI WOBEC PRAWA jest kłamstwem wypisanym na czele konstytucji. Nie on będzie słuchał praw, ale prawa będą słuchały jego. Nie ma rusztowania, nie ma katów dla milionerów!
— Tak — odparł Rafael — sami są swymi katami!
— Także przesąd! — wykrzyknął bankier.
— Pijmy! — rzekł Rafael, chowając talizman do kieszeni.
— Co ty tam robisz? — rzekł Emil, przytrzymując
Uwagi (0)