Jaszczur - Honoré de Balzac (biblioteka publiczna online TXT) 📖
Rafael de Valentin postanawia popełnić samobójstwo. Jego życie zupełnie się nie układa — stracił rodzinę, nie udało mu się zrobić kariery dramaturga ani filozofa, przeżywa nieszczęśliwe miłości, a na dodatek traci ostatnie pieniądze w kasynie.
Przypadek jednak sprawia, że Rafael trafia do sklepu z dziełami sztuki, a tam znajduje fragment jaszczuru (skóry przeznaczonej m.in. do wyrobu galanterii) z inskrypcją w sanskrycie. Zdaniem sklepikarza, kto posiada ten talizman, może spełniać swoje marzenia, za każdym razem jaszczur jednak będzie się kurczył, aż zniknie, a właściciel umrze. Po zakupie jaszczuru, Rafael spotyka przyjaciół i postanawia rozpocząć nowe życie.
Jaszczur należy do cyklu Komedii Ludzkiej autorstwa Honoriusza Balzaka. Na serię składa się ponad 130 utworów, połączonych przez wielu powtarzających się bohaterów. Autor ukazuje człowieka niemalże jako przedmiot swoich badań obserwowany w różnych środowiskach. Ważnymi tematami Komedii Ludzkiej są finanse, obyczaje oraz miłość.
- Autor: Honoré de Balzac
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Jaszczur - Honoré de Balzac (biblioteka publiczna online TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac
W tych godzinach zamroczenia trunkiem wszystko jawi ci się odziane w twoją liberię. Ty, król stworzenia, odmieniasz ją wedle ochoty. W tym nieprzerwanym oszołomieniu gra leje ci do woli swój roztopiony ołów w żyły. Pewnego dnia stałeś się własnością potwora; przychodzi wówczas na ciebie, jak na mnie przyszło, wściekłe przebudzenie: niemoc siadła u twego wezgłowia. Jeśliś starym żołnierzem, zjadają cię suchoty; jeśliś dyplomatą, anewryzm zawiesza w twoim sercu śmierć na nitce; mnie może choroba płuc powie: „Chodźmy!”, tak jak powiedziała niegdyś Rafaelowi z Urbino, skoszonemu nadużyciem miłości. Oto jak żyłem! Wszedłem w świat albo za późno, albo za wcześnie; bez wątpienia siła moja byłaby niebezpieczna, gdybym jej nie stępił w ten sposób: czyż pod koniec orgii puchar Herkulesowy nie wyleczył świata z Aleksandra? Wreszcie dla pewnych zawiedzionych istnień trzeba nieba lub piekła, rozpusty lub schroniska na górze św. Bernarda. Przed chwilą nie miałem siły, aby prawić morały tym dwom istotom, rzekłem wskazując Eufrazję i Akwilinę. Czyż one nie są moją wcieloną historią, obrazem mego życia? Nie miałem prawa ich oskarżać, wydały mi się niby moi sędziowie. Wśród tego żywego poematu, na łonie tej upajającej choroby, miałem wszakże dwa ataki przeszywającego bólu. W kilka dni potem, jak się rzuciłem niby Sardanapal na mój stos, spotkałem Fedorę w przedsionku teatru. Czekaliśmy każde na swój powóz.
„A, więc jeszcze pana oglądam przy życiu”.
Słowa te wyczytałem w jej uśmiechu, w jakiejś złośliwości, którą szepnęła swemu towarzyszowi, opowiadając mu bez wątpienia moją historię i sądząc mą miłość wedle pospolitej miary. Dumna była ze swej zawodnej przenikliwości. Och! Umierać dla niej, ubóstwiać ją jeszcze, widzieć ją w moich orgiach, w moim pijaństwie, w łóżku kurtyzan i czuć się ofiarą jej żartu! Nie móc rozedrzeć piersi, wyrwać z niej mojej miłości, aby ją rzucić do jej stóp! W końcu wyczerpałem bez trudu mój skarb; ale te trzy lata dawniejszego trybu życia obdarzyły mnie tak potężnym zdrowiem, iż w dniu, w którym znalazłem się bez pieniędzy, miałem się znakomicie. Aby móc umierać dalej, podpisałem krótkoterminowe weksle, nadszedł dzień wypłaty. Okrutne przejścia! Ileż wzruszeń dla młodego serca! Nie byłem jeszcze dojrzały do tego, aby się zestarzeć; dusza moja była wciąż młoda, żywa i krzepka. Mój pierwszy dług wskrzesił wszystkie moje cnoty, które podeszły wolnym krokiem, jawiąc żałosne oblicze. Umiałem z nimi paktować niby ze starą ciotką, która zrazu łaje, a w końcu uroni i łzy, i pieniądze. Wyobraźnia moja, bardziej surowa, przedstawiała mi moje nazwisko wędrujące od miasta do miasta po rynkach Europy. Nasze nazwisko to my sami, powiedział Euzebiusz Salverte. Po tych błędnych wędrówkach miałem jak ów sobowtór niemiecki wrócić do mego mieszkania — którego nie opuszczałem — aby się zbudzić nagle. Ach, ci funkcjonariusze banku, te finansowe wyrzuty sumienia, odziani szaro, noszący srebrną tabliczkę, liberię swego pana!... Niegdyś patrzałem na nich obojętnie, kiedym ich spotkał gdzie na ulicy: dziś nienawidziłem ich z góry. Czyż pewnego rana jeden z nich nie miał się zjawić, aby zażądać ode mnie rachunku z jedenastu weksli, które nagryzmoliłem? Mój podpis wart był trzy tysiące franków, ja sam nie byłem ich wart! Komornik o twarzy obojętnej na wszystkie rozpacze, nawet na śmierć, jawił się przede mną niby kat, który mówi skazańcowi: „Oto wybiło wpół do czwartej”. Pomocnicy jego mieli prawo mnie pochwycić, zapisać moje nazwisko, zbrukać je, wyszydzić. BYŁEM WINIEN! Być winnym czyż nie znaczy przestać należeć do siebie? Czyż inni nie mieli prawa żądać rachunku z mego życia? Czemu jadłem pudding z ananasem? Czemu piłem szampan z lodu? Czemu spałem, chodziłem, myślałem, bawiłem się, nie płacąc im? W momencie poezji, na łonie jakiejś myśli lub też przy śniadaniu, otoczony przyjaciółmi, wśród miłych żartów, wesela, mogłem ujrzeć wchodzącego pana w brązowym ubraniu, z wytartym kapeluszem w ręku. Ten pan to będzie mój dług, mój weksel, upiór, który zmrozi mą radość, zmusi mnie, bym wstał od stołu i rozmówił się z nim; zabierze mi moją wesołość, moją kochankę, wszystko, nawet łóżko. Wyrzut sumienia jest znośniejszy, nie ciska nas ani na bruk, ani do więzienia, nie pcha nas na tę okropną drogę występku; wiedzie nas jedynie na rusztowanie, kędy kat uszlachetnia: w chwili naszego stracenia wszyscy wierzą w naszą niewinność, podczas gdy społeczeństwo nie przyzna ani jednej cnoty rozpustnikowi bez pieniędzy. Następnie te długi na dwóch nogach, odziane w zielone sukno, o niebieskich okularach lub różnokolorowych parasolach; te długi uosobione, z którymi spotykamy się oko w oko na rogu ulicy, w chwili, gdy się uśmiechamy: ci ludzie posiedli okrutny przywilej powiedzenia mi w twarz: „Pan de Valentin jest mi winien, a nie płaci. Mam go. Och, niech się nie waży ani skrzywić na mnie”. Trzeba się kłaniać swoim wierzycielom, kłaniać się z wdziękiem. „Kiedy pan zapłaci?” mówią. I jesteś zmuszony kłamać, płaszczyć się dla pieniędzy, giąć się przed głupcem siedzącym na swej kasie, cierpieć jego zimne spojrzenia, te spojrzenia pijawki wstrętniejsze niż policzek, znosić jego małomieszczańskie morały i jego tępą ciemnotę. Dług to płód wyobraźni, której oni nie rozumieją. Ten, kto się zapożycza działa często pod wpływem porywu duszy, natomiast nic wielkiego, szlachetnego nie powoduje tymi, którzy żyją w pieniądzu i znają tylko pieniądz. Ja miałem wstręt do pieniędzy. Wreszcie, weksel może się przeobrazić w starca obarczonego rodziną, zdobnego cnotami. Byłem może winien pieniądze żywemu obrazowi Greuza, paralitykowi otoczonemu dziećmi, wdowie po żołnierzu; i wszyscy wyciągali ku mnie błagalne ręce. Straszliwi wierzyciele, z którymi trzeba płakać: kiedy się ich spłaci, jeszcze trzeba by ich wspomóc! W wilię wypłaty położyłem się z owym fałszywym spokojem człowieka, który śpi przed straceniem, przed pojedynkiem: zawsze się daje kołysać kłamliwym nadziejom. Ale po przebudzeniu, kiedym ochłonął, kiedym poczuł moją duszę uwięzioną w portfelu bankiera, opisaną, zahipotekowaną, pokreśloną czerwonym atramentem, długi moje opadły mnie jak szarańcza; czaiły się w zegarze, na fotelach lub wciśnięte w sprzętach, które najbardziej lubiłem. Owi mili martwi niewolnicy, stawszy się pastwą harpii sądowych, mieli być porwani ręką komornika i brutalnie rzuceni w halę licytacyjną. Ach! Te moje graty, wszakże to też byłem ja. Dzwonek u drzwi rozbrzmiewał w moim sercu, uderzał mnie tam, gdzie powinno się uderzać królów — w głowę. Było to męczeństwo bez nagrody w niebiesiech. Tak, dla człowieka uczciwego dług to piekło, ale piekło z komornikiem i lichwiarzami. Niezapłacony dług to podłość, to początek łajdactwa, gorzej jeszcze, to kłamstwo! Wskazuje drogę zbrodni, gromadzi belki na rusztowanie. Weksle moje zaprotestowano. W trzy dni potem zapłaciłem je; oto jak. Spekulant jakiś zaproponował mi, abym mu sprzedał wysepkę na Loarze, gdzie był grób mojej matki. Zgodziłem się. Podpisując kontrakt u rejenta, doznałem w tej ciemnej kancelarii uczucia piwnicznego chłodu. Zadrżałem, odnajdując to samo wrażenie chłodnej wilgoci, jaka mnie ogarnęła nad dołem, w który chowano mego ojca. Przypadek ten oddziałał na mnie niby złowroga przepowiednia. Zdawało mi się, że słyszę głos matki i widzę jej cień; jakaś nieznana siła powtarzała głucho moje imię wśród dźwięku dzwonów! Ze sprzedaży wyspy zostało mi po zapłaceniu wszystkich długów dwa tysiące franków. Zapewne mogłem był wrócić do spokojnego życia nauki, wrócić na moje poddasze, doświadczywszy życia, wrócić z głową pełną rozległych spostrzeżeń i zdobywszy już niejaki rozgłos. Ale Fedora nie wypuściła swojej ofiary. Nieraz spotykaliśmy się. Nazwisko moje często obijało się jej o uszy; powtarzali je jej wielbiciele, oszołomieni moim dowcipem, powodzeniem, mymi końmi, pojazdami. Pozostała zimna i nieczuła na wszystko, nawet na te okropne słowa: „Zabija się dla pani!” wymówione przez Rastignaca. Powierzyłem całemu światu swą zemstę, ale nie byłem szczęśliwy. Grzebiąc się w ten sposób w życiu aż do błota, coraz żywiej przeczuwałem rozkosz podzielanej miłości, ścigałem jej majak w kaprysach rozpusty, na łonie orgii. Na moje nieszczęście, zawiodłem się w mej szlachetnej wierze; dobrodziejstwa moje odpłacano niewdzięcznością; błędy moje znalazły nagrodę w tysiącznych rozkoszach. Smutna filozofia, ale prawdziwa dla rozpustnika! Wreszcie Fedora zaraziła mnie trądem swej próżności. Zgłębiając mą duszę, znalazłem ją zgangrenowaną, przegniłą. Duch zła wpił mi w czoło swoją ostrogę. Niepodobna mi już było obejść się bez ciągłych dreszczów życia wciąż stawianego na kartę oraz bez okropnych wyrafinowań bogactwa. Gdybym miał miliony, wciąż byłbym grał, jadł, gonił. Bałem się już zostać sam ze sobą. Potrzebowałem kurtyzan, fałszywych przyjaciół, wina, dobrej kuchni, aby się ogłuszyć. Więzy łączące człowieka z rodziną były we mnie stargane na zawsze. Stawszy się galernikiem użycia, miałem dobiec mego samobójczego wyścigu. Przez ostatnie dni mego dostatku, dopuszczałem się co wieczór niesłychanych wybryków; ale co rano śmierć odrzucała mnie w życie. Niby właściciel dożywocia, mogłem był śmiało przejść przez pożar. Wreszcie znalazłem się sam z jedną dwudziestofrankówką: przypomniałem sobie wówczas szczęście Rastignaca...
— Ha, ha!... — wykrzyknął Rafael, przypominając sobie nagle swój talizman i wyjmując go z kieszeni.
Czy to że zmęczony wzruszeniami tego długiego dnia nie był już zdolny powodować swą inteligencją w strugach wina i ponczu, czy że przywiedziony do rozpaczy obrazem swego życia upił się bezwiednie potokiem własnych słów, Rafael ożywił się, doszedł do stopnia podniecenia graniczącego z szaleństwem.
— Do diabła ze śmiercią! — wykrzyknął, potrząsając kawałkiem skóry. — Chcę teraz żyć! Jestem bogaty, posiadam wszystkie cnoty. Nic mi się nie oprze. Któż nie byłby dobry, kiedy może wszystko? Ha, ha! O, he! Pragnąłem dwustu tysięcy renty, będę je miał. Pokłońcie mi się, wieprze, które się barłożycie na tych dywanach jak na podściółce z gnoju! Jesteście moi: bajeczna sukcesja! Jestem bogaty, mogę was kupić wszystkich, nawet ot, tego posła, który tam chrapie. Dalej, wykwintna kanalio, błogosławcie mnie! Jestem papieżem.
Wykrzykniki Rafaela, aż dotąd ginące w basso continuo chrapania, doszły nagle do uszu gości. Ten i ów śpiący obudził się z krzykiem: ujrzeli mówcę słaniającego się na nogach
Uwagi (0)