Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
— Praca — zaczął nagle, wskazując rozrzucone ćwiartki — idzie szybko. Opisywałem właśnie ten rzadki okaz... No! A cóż pan masz dobrego do powiedzenia?
— Jeżeli mam ci prawdę powiedzieć, Steinie — rzekłem z wysiłkiem, który mnie samego zadziwił — to przyszedłem, by ci opisać rzadki okaz.
— Motyla? — pytał żywo.
— Nie, rzecz mniej doskonałą — odparłem, czując nagle ogarniające mnie wątpliwości — człowieka!
— Ach, tak! — szepnął, a twarz jego, gdy zwrócił się do mnie, stała się poważna. Patrzył na mnie przez chwilę, po czym rzekł: — Ano, ja również jestem człowiekiem.
Oto macie go całego: on umiał szlachetnie zachęcić człowieka wahającego się jeszcze przed zdobyciem się zwierzenia; jeżeli się wahałem, to niedługo.
Wysłuchał mnie cierpliwie. Chwilami głowa jego znikała w kłębach dymu i pełne współczucia pomruki wydobywały się z tej chmury. Gdy skończyłem, odłożył fajkę, pochylił się ku mnie, opierając łokcie na poręczach fotela i splatając palce obu rąk.
— Rozumiem doskonale. On jest romantykiem!
Zdiagnozował od razu przedstawiony przypadek i zdumiony byłem, w jak prosty sposób to uczynił; rzeczywiście, rozmowa nasza przypominała konsultację w gabinecie doktorskim — Stein z miną uczonego siedział przed biurkiem, ja z boku, z miną zaniepokojoną, tak, że zupełnie właściwe było moje pytanie.
— Jakaż na to rada?
Podniósł w górę długi palec.
— Jeden jest tylko środek! Jedna tylko rzecz może nas wyleczyć od bycia sobą!
Szybkim ruchem palec opadł na biurko.
Omawiany przypadek stawał się coraz prostszy, a zarazem bardziej beznadziejny. Nastała chwila milczenia.
— Tak — rzekłem — właściwie chodzi nie o to, jak się wyleczyć, ale jak żyć!
Potwierdzał trochę smutnym kiwaniem głową.
— Ja, ja! Możemy powtórzyć za waszym wielkim poetą: „oto jest pytanie”. — Kiwał ze współczuciem głową. — Być! Ach! Ale jak?
Stanął i oparł palce na biurku.
— Chcemy tak rozmaite role odgrywać — zaczął znowu. — Ten wspaniały motyl znajdzie kupkę śmieci i siedzi na niej spokojnie; ale człowiek nigdy nie usiedzi spokojnie na swej kupce błota. Chce mu się być tym, to znów tamtym... — To podnosił, to zniżał swą rękę. — Chce mu się być to świętym, to grzesznym... A ile razy zamknie oczy, zawsze mu się zdaje, że jest istotą doskonałą, tak doskonałą, jaką nigdy być nie może... chyba we śnie.
Spuścił szklaną nakrywkę skrzynki, automatyczny zamek zadźwięczał ostro, a biorąc skrzynkę w obie ręce, przeniósł ją na właściwe miejsce, przechodząc ze świetlanego koła w pierścień niepewnego mroku. Robiło to dziwne wrażenie, jak gdyby te parę kroków uniosło go poza ten konkretny i zawiły świat. Jego wyniosła postać, jakby niematerialna, cicho pochylała się nad niewidzialnymi rzeczami; głos jego, płynąc z oddali, nabierał głębokich, poważnych tonów — łagodzonych przestrzenią.
— A ponieważ nie zawsze można trzymać oczy zamknięte, wynikają z tego istotne troski, bóle i cierpienia. Powiadam ci, mój drogi, że człowiek nie może urzeczywistnić swych marzeń, bo jest albo za słaby, albo za głupi. Ja!... A jemu się wciąż zdaje, że jest doskonały!... Jak to może być? Ha, ha, ha!
Cień wędrujący między grobami motyli wybuchnął głośnym śmiechem.
— Tak! Zabawna jest bardzo ta straszna rzecz. Człowiek zapada w swoje senne marzenia, jakby wpadał do morze. Jeżeli usiłuje wygramolić się na wierzch, jak czynią ludzie niedoświadczeni — tonie!... Otóż, powiadam ci, należy się poddać niszczącemu żywiołowi, wykonując w wodzie ruchy rękami i nogami, a głęboki ocean utrzyma cię na powierzchni. Taka jest moja odpowiedź na twe pytanie... jak żyć?
Głos jego w oddali nabrał dziwnej siły, jak gdyby on w tym zmroku natchniony został świadomością prawdy. (...) Jego wyciągnięta ręka wymierzona była jak broń w moją pierś, głęboko osadzone oczy zdawały się na wskroś mnie przenikać, ale z zaciśniętych ust nie wypłynął żaden dźwięk i surowa egzaltacja pewności, widziana tam w cieniu — zniknęła z jego twarzy. Ręka, wysunięta ku mnie, opadła, i podszedłszy bliżej, złożył ją na mym ramieniu. — Są rzeczy — mówił tonem grobowym — które może nie powinny być wypowiadane, ale tak długo żył samotnie, że zapomniał o tym. Światło rozproszyło pewność, którą był przejęty w mroku. Usiadł, wsparł łokcie na stole i tarł czoło.
— A jednak to jest prawda... to prawda... Zanurzyć się w niszczącym żywiole. — Mówił cicho, nie patrząc na mnie, zasłaniając twarz rękami. — To właściwa droga. Podążać za swym marzeniem... Podążać nieustannie...
Jego pełen przekonania szept zdawał się otwierać przede mną rozległą, a niepewną przestrzeń, jakby mroczną równinę o świcie — a może morze przy zapadającej nocy. Któż miałby odwagę, by to rozstrzygnąć? Ale było to urocze, zwodnicze światło, rzucające nieuchwytny blask poezji na — groby. Życie jego rozpoczęło się od ofiar w imię szlachetnych idei; wędrował daleko różnymi drogami, dziwnymi przesmykami, ale gdziekolwiek był — szedł bez wahania, nie doznając nigdy ani wstydu, ani żalu. Co do tego nie mylił się. Bez wątpienia taką drogą należało iść. Pomimo to wielka równina, po której ludzie błąkają się wśród grobów i pułapek wygląda jak pustynia pod nieuchwytną poezją zmierzchu; ocieniona w środku, na brzegach objęta jasnym pierścieniem, jakby otoczona pełną płomieni przepaścią. Gdy zdecydowałem się przerwać milczenie, wyraziłem zdanie, że nie ma chyba większego od niego romantyka na świecie.
On rzucił na mnie cierpliwe, badawcze spojrzenie.
— To wstyd — powiedział. — Siedzimy tu sobie i rozprawiamy jak dwa wyrostki, zamiast zabrać się razem za wyszukanie czegoś praktycznego, praktycznego lekarstwa na zło... wielkie zło — powtórzył z dowcipnym, pobłażliwym uśmiechem.
A jednak rozmowa nasza nie stała się praktyczniejsza. Unikaliśmy wymówienia nazwiska Jima, jak gdyby był on tylko duchem, zbolałym, pozbawionym miana cieniem.
— No! — rzekł Stein powstając. — Prześpi się pan u mnie, a jutro rano obmyślimy coś praktycznego, bardzo praktycznego.
Zapalił dwuramienny świecznik i wskazywał mi drogę. Przechodziliśmy ciemnymi pokojami, rozjaśnionymi jedynie blaskiem niesionych przez Steina świec. Przesuwał się on po wywoskowanych posadzkach, po gładkiej powierzchni stołów, wygięciach rzeźb lub odbijał się prostopadle w lustrach, gdzie rysowały się sylwetki dwóch ludzi i dwóch płomyków sunących w milczeniu w przestrzeni. Stein szedł z przodu, pochylając się ku mnie uprzejmie; na jego twarzy malował się głęboki, skupiony spokój; jasne kosmyki włosów ze srebrnymi nićmi spadały na lekko pochyloną szyję.
— To romantyk, romantyk — powtarzał. — A to źle, bardzo źle... Bardzo dobrze również — dodał.
— Naprawdę jest romantykiem? — zawołałem.
— Z pewnością — odparł stając i wznosząc świecznik, ale nie patrząc na mnie. — Najwidoczniej! Czymże innym jest to, co sprawiając ból pozwala mu poznać samego siebie? Czymże jest to coś, dzięki czemu ty i ja wiemy, że on istnieje?
W tej chwili trudno było uwierzyć w egzystencję Jima w świecie materii — ale niezniszczalna jego rzeczywistość narzuciła mi się z niezwalczoną siłą! Ujrzałem ją wyraźnie, jak gdybyśmy w tym pochodzie przez milczące pokoje, wśród nagłych błysków świateł, odbijających się wraz z naszymi sylwetkami w głębi zwierciadeł, zbliżali się do absolutnej Prawdy, która, jak Piękność sama, pływa niejasna, wpół zanurzona w milczących wodach tajemnicy.
— Może rzeczywiście Jim jest romantykiem — przyznałem z lekkim śmiechem, ale niespodziewanie głośne echo kazało mi natychmiast sciszyć głos. — Jednak, że ty nim jesteś, to pewne.
Z głową pochyloną na piersi i wzniesionym świecznikiem poszedł dalej.
— Cóż... ja również istnieję — rzekł.
Poprzedzał mnie. Moje oczy śledziły jego ruchy, ale widziałem w nim nie szefa firmy, zawsze mile widzianego gościa na popołudniowych zebraniach, korespondenta uczonych towarzystw, gospodarza chętnie goszczącego podróżnych przyrodników; widziałem tylko rzeczywistość jego przeznaczeń, do których dążył pewnym krokiem przez życie, które rozpoczęło się w skromnych warunkach, owiane szlachetnym zapałem, a później, wśród przyjaźni, miłości i wojny — nurzało się w egzaltowanych pierwiastkach romantyzmu. Przy drzwiach mego pokoju zwrócił się ku mnie.
— Tak — rzekłem, jak gdyby prowadząc dalszą rozmowę — więc, wśród innych rzeczy, marzył pan nieustannie o pewnym motylu; ale gdy pewnego pięknego poranka marzenie pana urzeczywistniło się, nie dał pan uciec wspaniałej okazji. Prawda? A tymczasem on...
Stein podniósł rękę.
— A czy pan wie, ile straciłem okazji? Ile możliwości urzeczywistnienia marzeń przegapiłem? — Kiwał smutnie głową. — Jak piękne by były, gdybym umiał z nich skorzystać! Czy pan wie, ile ich było? Może i ja nie zdołam ich zliczyć.
— Czy jego urzeczywistnienie marzeń było piękne, czy nie — rzekłem — on wie z pewnością, że je stracił.
— Każdy wie o jednej czy dwóch takich okazjach — odparł Stein — i stąd rodzi się utrapienie, wielkie utrapienie.
Uścisnął mi rękę na progu i, zaglądając do mego pokoju, rzekł:
— Śpij pan spokojnie. A jutro musimy zrobić coś praktycznego, bardzo praktycznego.
Chociaż pokój jego był obok, słyszałem, że wrócił tą samą, którą przyszedł, drogą. Wracał do swoich motyli.
— Nie przypuszczam, by ktoś z was słyszał o Patusanie? — mówił Marlow po chwili milczenia poświęconej starannemu zapalaniu cygara. — Zresztą, to wszystko jedno; mnóstwo jest ciał niebieskich, o których ludzkość nigdy nie słyszała, gdyż pozostają poza sferą ludzkiej działalności, interesują się nimi tylko astronomowie, którym płacą za to, by rozprawiali uczenie o ich składzie, wadze, drodze, jaką przebiegają, o nieprawidłowościach, elewacji 35 ich świateł itd.
Podobnie jest z Patusanem. Wiedziano o nim w rządowych kołach Batawii, właśnie z powodów jego nieprawidłowości, a z nazwy znany był niewielu osobom świata handlowego. Nikt jednak tam nie był i podejrzewam, że nikt nie miałby ochoty udać się tam osobiście, tak jak astronom stawiałby z pewnością silny opór, gdyby go chciano przenieść na jakieś ciało niebieskie, gdzie oderwany od ziemskich widoków, czułby się nieswojo wśród nieznanych przestworów. Ani ciała niebieskie, ani astronomowie nic nie mieli z Patusanem do czynienia. Jim tam właśnie pojechał. Chciałem wam dać do zrozumienia, że gdyby Stein wysłał go na gwiazdę piątej wielkości, zmiana położenia Jima byłaby podobna. Zostawił za sobą swe ziemskie błędy i reputację i znalazł się w zupełnie innych warunkach, w których mogła pracować jego imaginacja. Warunki były najzupełniej nowe, niezwykłe i w niezwykły sposób umiał z nich skorzystać.
Stein wiedział więcej niż ktokolwiek inny o Patusanie. Przypuszczam, że wiedział nawet więcej niż przedstawiciele rządowi. Nie wątpię, że musiał być tam w czasie swej pogoni za motylami lub może później, gdy w swój niepoprawny sposób usiłował zaprawić szczyptą romantyzmu mdłe dania handlowej kuchni. Niewiele było na archipelagu takich miejsc, których by nie oglądał w ich pierwotnym mroku, zanim światło (nawet i elektryczne) przeniesione tam zostało w imię umoralnienia — a pewnie też i dla własnej większej korzyści.
Było to przy śniadaniu po długiej rozmowie o Jimie; wspomniał o tym miejscu, gdy ja przytoczyłem powiedzenie Brierly’ego: „Pozwól mu zagrzebać się dwadzieścia stóp pod ziemią i niech tam pozostanie”. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem i uwagą, jak gdybym był rzadkim owadem.
— To również da się zrobić — zauważył, popijając kawę.
— Oczywiście nikt by nie chciał go zagrzebywać w jakikolwiek sposób — wyjaśniłem — ale zważywszy, jaki on jest, to właśnie byłoby dla niego najlepsze.
— Tak, jest młody — szepnął Stein.
— Najmłodszy z gatunku ludzkiego — potwierdziłem.
— Schön! Jest więc Patusan — mówił tym samym tonem. — I kobieta już umarła — dodał zagadkowo.
Rozumie się, nie znam tej historii; mogę się tylko domyślać, że niegdyś Patusan był grobem dla grzechów, przestępstw i nieszczęść. Steina podejrzewać nie można. Jedyną kobietą istniejącą dla Steina, była dziewczyna malajska, którą nazywał: „moja żona, księżniczka”, albo rzadziej, w chwilach wynurzeń: „matka mojej Emmy”. Kim była kobieta, o której wspomniał, mówiąc o Patusanie — nie mogę powiedzieć; ale z jego aluzji zrozumiałem, że była to wykształcona, piękna dziewczyna, pół Holenderka, pół Malajka, z tragiczną lub może tylko bolesną historią, do czego niemało przyczyniło się małżeństwo z Portugalczykiem z Malakki, urzędnikiem jednego z domów handlowych w koloniach holenderskich. Ze słów Steina można było wywnioskować, że była to osobistość pod wieloma względami nieciekawa. Jedynie ze względu na żonę Stein dał mu posadę dyrektora w jednej ze stacji handlowych firmy Stein i S-ka w Patusanie; nie przyniósł on jednak żadnej korzyści firmie i teraz, gdy żona umarła, Stein chciał tam osadzić nowego agenta. Portugalczyk ów, imieniem Cornelius, uważał siebie za człowieka zasłużonego, lecz zapoznanego36, którego zdolności wymagały o wiele lepszego stanowiska. Tego człowieka miał zastąpić Jim.
— Ale nie wiem, czy on zechce się usunąć — rzekł Stein. — Jest mi najzupełniej niepotrzebny, to tylko przez wzgląd na żonę... ale ponieważ zdaje mi się, że pozostała córka, pozwolę mu, jeżeli zechce, zostać w starym domu.
Patusan jest oddalonym okręgiem państwa rządzonego przez krajowców; główna osada nosi toż samo miano. W pobliżu rzeki, o jakieś czterdzieści mil od morza, gdzie ukazują się pierwsze domy, nad poziomem lasów wznoszą się dwie strome góry położone blisko siebie i przedzielone głęboką rozpadliną, jakby wyłupaną podczas potężnego kataklizmu. Rozumie się, że rozciągająca się między nimi dolina jest bardzo wąska; patrząc z osady, góry te wydają się ostrosłupem pękniętym na dwoje, z obu połowami lekko od siebie odchylonymi. Trzeciego dnia po pełni oglądałem księżyc z frontu domu Jima (kiedy go odwiedziłem, miał on śliczny domek w stylu krajowym); otóż księżyc wypłynął akurat spoza tych gór, które na jasnym
Uwagi (0)