Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
Koniec! Finis! Wszechmocne słowo, wypędzające z domu życia nawiedzające go widma losu. Oto dlaczego — pomimo świadectwa mych oczu i jego poważnego zapewnienia — braknie mi czegoś, gdy wspomnę o powodzeniu Jima. Prawdą jest, że gdzie jest życie, tam jest i nadzieja, ale i bojaźń zarazem. Nie chcę przez to powiedzieć, że żałuję swego czynu, nie twierdzę również, bym spędzał wskutek tego bezsenne noce; wciąż jednak narzuca mi się myśl, że on tyle sobie robił z tej degradacji ze stanowiska oficera marynarki, gdy właściwie jego wina miała jakieś znaczenie tylko tu. On nie był — że tak powiem — przejrzysty dla mnie. A mam podejrzenie, że sam siebie również nie rozumiał. Miał wysubtelnione odczucia, pragnienia, jakiś wyidealizowany egoizm. Był — że tak się wyrażę — bardzo wytworny; bardzo wytworny i bardzo nieszczęśliwy. Trochę grubsza natura nie zniosłaby tego wszystkiego, z westchnieniem, jękiem, krzykiem, położyłaby koniec życiu ; jeszcze grubsza — pozostałaby niewzruszona, nieświadoma i najzupełniej obojętna.
Jim był zanadto interesujący albo zanadto nieszczęśliwy, by miał zostać rzucony na pożarcie psom lub nawet Chesterowi. Czułem to, gdy tak siedziałem z twarzą pochyloną nad papierem, a on toczył ze sobą walkę i dyszał, nie mógł złapać tchu, dusił się; czułem to, gdy wyskoczył na werandę, jak gdyby miał się rzucić z wysokości piętra — ale nie zrobił tego; czułem to, coraz bardziej i bardziej przez cały czas, gdy stał tam zwrócony plecami do światła mej świecy, jak gdyby stał nad brzegiem ponurego, beznadziejnego oceanu.
Nagły, donośny grzmot zmusił mnie do podniesienia głowy. Dźwięk oddalał się, a przenikliwe, oślepiające światło padło na ziemię. Olśniewające błyski ukazywały się raz po raz, a grzmot potężniał znów z każdą sekundą, gdy patrzyłem na tę ciemną sylwetkę, stojącą nad brzegiem rozbłyskującego morza. W chwili największego blasku wróciła nagle ciemność podniesiona do potęgi, a on znikł sprzed mych olśnionych oczu zupełnie tak, jak gdyby rozpadł się na atomy. Straszne szumy leciały w powietrzu, wściekłe ręce zdawały się rozdzierać zarośla, wstrząsały szczytami drzew, rzucały drzwiami, tłukły szyby w całym gmachu. Jim wrócił do pokoju, zamknął drzwi za sobą i znalazł mnie pochylonego nad stołem; mój wielki niepokój co do tego, co on teraz powie, graniczył ze strachem.
— Czy mogę prosić o papierosa? — rzekł.
Wskazałem mu pudełko z papierosami nie podnosząc głowy.
— Chcę... Mam ochotę na tytoń — szepnął.
Ogarnęła mnie nadzwyczajna gorliwość.
— Chwileczkę — odparłem uprzejmie.
Przeszedł się po pokoju, słyszałem jak mruknął:
— Już przeszło.
Pojedynczy huk piorunu sprawił wrażenie wystrzału armatniego wysłanego z tonącego okrętu.
— Burze wcześniej się zaczynają w tym roku — rzucił uwagę, stojąc gdzieś za mną.
Zaadresowawszy ostatnią kopertę, zwróciłem się do niego. Palił chciwie i chociaż słyszał, że poruszyłem się, pozostał zwrócony do mnie plecami.
— Tak, zniosłem to dość dobrze — rzekł nagle się obracając. — Ciekawy jestem, co będzie dalej. Na twarzy jego nie było żadnego wzruszenia, wydawała się ona tylko trochę ciemniejsza, jakby nabrzmiała. Uśmiechnął się lekko, gdy patrzyłem na niego w milczeniu. — Dziękuję panu, pański pokój jest bardzo wygodny dla człowieka... w ciężkich opałach... — Deszcz lał jak z cebra; z rynny (musiała być w niej dziura) płynęły dziwne dźwięki, jakby jęki, bolesne skargi, szlochy przerywane nagłymi chwilami ciszy. — ...szukającego odrobiny schronienia — mruknął i umilkł.
Błyskawica rozświetliła ciemne ramy okna i cicho rozpłynęła się w powietrzu. Rozmyślałem, jak też do niego najlepiej podejść (nie życzyłem sobie, by mnie znów odepchnął), gdy on roześmiał się gorzko.
— Jestem teraz zwykłym włóczęgą... bez jednego... bez jednego... — mówił powoli — a jednak... — Umilkł; deszcz lał z większą jeszcze gwałtownością. — Przyjdzie dzień, w którym się wszystko przeżyje na nowo. Tak być musi! — szepnął wyraźnie, patrząc na moje buty.
Nie rozumiałem, co chciał przeżyć na nowo, o czym myślał, czego pragnął. Może to było coś tak wielkiego, że się nie dało wypowiedzieć. Zgodnie z przekonaniem Chestera, był to kawał osła... Patrzył na mnie pytająco.
— Może, jeżeli życie będzie dość długie — mruknąłem przez zęby z gniewem. — Ale nie licz pan bardzo na to.
— Na Jowisza! Czuję, jak gdyby nic nigdy nie mogło mnie dotknąć — rzekł z ponurym przekonaniem. — Jeżeli to mnie nie zwaliło z nóg, nie ma obawy, że nie starczy czasu na wydobycie się na wierzch i... — Spojrzał w górę.
Uderzyła mnie myśl, że właśnie z takich jak on rekrutuje się wielka armia jednostek zgnębionych, zbłąkanych, dążących gromadnie do wszystkich ścieków ziemskich. Jak tylko wyjdzie z mego pokoju i straci „odrobinę schronienia”, zajmie swe miejsce w szeregach tej armii i rozpocznie swą wędrówkę do bezdennej przepaści. Ja przynajmniej nie miałem złudzeń: ale to ja również przed chwilą tak pewny byłem potęgi słów, a teraz bałem się przemówić tak, jak czasami lękamy się poruszyć, by nie stracić śliskiego gruntu pod nogami. Właśnie w chwili, gdy chcemy zrozumieć duchowe potrzeby jakiegoś człowieka, spostrzegamy jak niezrozumiałe, chwiejne, mgliste są istoty cieszące się wspólnie z nami z pięknością gwiazd i ciepłem słonecznym. Jak gdyby samotność była ciężkim, a niezbędnym warunkiem naszej egzystencji; powłoka z mięsa i krwi, na którą zwrócone są twoje oczy, ginie przed wyciągniętą ręką, a pozostaje tam tylko kapryśny, niepocieszony i wykrętny duch, którego oko nie zdoła doścignąć, ani ręka pochwycić. Bojaźń, że stracę go bezpowrotnie z oczu, zmusiła mnie do milczenia, gdyż nagle i z nadzwyczajną siłą narzuciła mi się myśl, że jeżeli pozwolę mu utonąć w ciemności, to nigdy sobie tego nie daruję.
— Tak. Dziękuję raz jeszcze. Był pan... niezwykle doprawdy... nie mam słów! Nadzwyczajnie... i nie wiem dlaczego. Lękam się, że nie jestem tak wdzięczny, jak powinienem, ale to tak nagle spadło na mnie... Bo w gruncie... pan sam....
— Możliwe — przerwałem mu. Zmarszczył brwi.
— W każdym razie człowiek jest odpowiedzialny — rzekł patrząc na mnie ostro.
— I to również jest prawdą — odparłem.
— Dobrze, to już dogłębnie przerobiłem i nie mam zamiaru pozwolić komukolwiek leźć mi z tym do oczu — mówił zaciskając pięści.
— A co pan zrobi ze sobą? — spytałem z uśmiechem. Bóg świadkiem, że daleki byłem od wesołości, ale on spojrzał na mnie groźnie.
— To już moja sprawa — rzekł.
Wyraz mocnego postanowienia ukazywał się i znikał jak cień na jego twarzy. Po chwili stał się znów biednym, zakłopotanym chłopcem. Odrzucił papieros.
— Żegnam pana — rzekł z nagłym pośpiechem człowieka, który zbyt długo marudził, zapominając o czekającej nań pracy; ale sekundę czy dwie nie poruszył się z miejsca.
Deszcz lał z tak niepohamowaną gwałtownością, że przywodził na myśl zerwane mosty, powyrywane z korzeniami drzewa, podmyte góry. Żaden człowiek nie mógłby walczyć z tym olbrzymim potokiem, zdającym się łamać, unosić wszystko, huczącym gwałtownie poza ścianami tego pokoju, w którym jak na wyspie znaleźliśmy schronienie. Przedziurawiona rynna bulgotała, dławiła się, bryzgała, chlustała w ohydny sposób, zdawało się, że to jakiś tonący toczy walkę o życie.
— Leje — zauważyłem — a ja...
— Leje czy nie — zaczął gwałtownym tonem, nagle umilkł i podszedł do okna. — Istny potop — szepnął po chwili, a opierając czoło o szybę, dodał — Ciemno choć oko wykol.
Zakręcił się na pięcie, przeszedł przez pokój i otworzył drzwi wiodące na korytarz, zanim zerwałem się z krzesła.
— Niech pan poczeka! — krzyknąłem — chciałbym, by pan...
— Nie mogę dziś zjeść z panem obiadu —- rzucił mi pośpiesznie, będąc już jedną nogą za progiem.
— Nie miałem zamiaru prosić pana o to — krzyknąłem.
Na to cofnął swą nogę zza progu, ale niedowierzająco pozostał we drzwiach. Przemawiałem do jego rozsądku, by przestał się opierać; wrócił do pokoju i zamknął drzwi.
Usłuchał nareszcie; ale zdaje mi się, że najbardziej przekonujący był deszcz; lało właśnie z niszczącą gwałtownością, a przez czas naszej rozmowy uspokoiło się znacznie. Był powściągliwy w obejściu i poważny jak człowiek wszechwładnie opanowany jakąś myślą. Mówiłem z nim o materialnej stronie jego sytuacji. Celem moim było ocalenie go od upadku, ruiny i rozpaczy, będącej zwykle udziałem ludzi pozbawionych przyjaciół i dachu nad głową; błagałem, by przyjął moją pomoc, przekonywałem rozsądnie, a ile razy spojrzałem na tę zaabsorbowaną twarz, tak młodą, a tak poważną, doznawałem nieprzyjemnego uczucia, że właściwie nie jestem pomocą, lecz tylko przeszkodą w jakichś tajemniczych, niewytłumaczonych, niedających się określić aspiracjach jego zranionego ducha.
— Przypuszczam, że masz zamiar jeść, pić i spać pod dachem w zwykły ludziom sposób — pamiętam, że powiedziałem z gniewem. — Mówisz, że nie dotkniesz należnych ci pieniędzy... — Zatrząsł się od wewnętrznego wzburzenia (należała mu się pensja za trzy tygodnie i pięć dni za służbę na Patnie). — Dobrze, to rzecz tak mała, że zmienić położenia nie może, ale co zrobisz jutro? Dokąd się zwrócisz? Żyć musisz...
— Właśnie na tym mi nie zależy — wyrwało mu się z ust.
Udałem, że nie słyszałem i zbijać zacząłem to, co brałem za skrupuły przesadnej delikatności.
— Czy tak, czy owak — rzekłem — musisz pozwolić, bym ci pomógł.
— Nie może pan tego zrobić — rzekł po prostu i łagodnie, trzymając się jakiejś myśli, która błyszczała mi w ciemności jak lustrzana powierzchnia wody, ale straciłem nadzieję, bym się mógł do niej zbliżyć o tyle, by ją zgłębić.
Patrzyłem na jego kształtnie zbudowaną postać.
— W każdym razie, mogę pomóc widzialnej części pańskiej osoby.
Nie patrząc na mnie, niedowierzająco zaprzeczył głową.
Krew we mnie zakipiała.
— Ależ mogę — nalegałem — dokonałem już większej rzeczy. Obdarzam pana zaufaniem...
— Chce mi pan dać pieniądze — zaczął.
— Na honor, zasługuje pan, bym wysłał pana do diabła — krzyknąłem, wyrażając swoje oburzenie. Zdumiał się, uśmiechnął, a ja ponowiłem atak. — Tu nie chodzi wcale o pieniądze. Jest pan zbyt powierzchowny — zawołałem (a w duchu myślałem: „Aha, tu cię mam! Może mimo wszystko jest zbyt powierzchowny). — Proszę spojrzeć na ten list, który chcę panu dać. Piszę do człowieka, którego nigdy dotąd o łaskę nie prosiłem, a piszę o panu takimi słowami, jakich się używa jedynie pisząc o bardzo bliskim przyjacielu. Staję się za pana całkowicie odpowiedzialny. Jeżeli zechce pan zastanowić się nad tym, co to znaczy...
Podniósł głowę. Deszcz ustał, rynna tylko roniła głośne łzy za oknem. Cicho, spokojnie było w pokoju, wszystkie cienie skupiły się po kątach, z dala od płomyka świecy, sterczącej sztywno na kształt sztyletu; twarz Jima zdawała się zalana odblaskiem jakiegoś łagodnego światła, jakby pierwszych promieni jutrzenki.
— Na Jowisza! — wyrzucił z trudem — Jakie to szlachetne z pana strony!
Nie czułbym się bardziej upokorzony, gdyby pokazał mi w tej chwili język. Pomyślałem sobie: „Odpłacił mi za blagę”. Jego oczy błysnęły w moją twarz prostym spojrzeniem i przekonałem się, że nie było w nim ani urągliwości, ani szyderstwa. Wpadł nagle w jakieś nadzwyczajne ożywienie, zdawał się płaską, drewnianą figurką poruszaną za pomocą sznurka. To podnosił, to opuszczał ręce. Stał się zupełnie innym człowiekiem.
— A ja tego nigdy nie spostrzegłem —- krzyknął; nagle zagryzł usta i zmarszczył brwi. — Jakimże osłem byłem — mówił powoli, przerażonym tonem. — Takiego jak pan ze świecą szukać — krzyknął stłumionym głosem. Schwycił mą rękę, jak gdyby tylko co ją spostrzegł, i opuścił ją natychmiast. — Przecież ja tego właśnie... pan... ja... — bąkał i nagle na swój dawny, uparty sposób zaczął mówić — Byłbym bestią, gdybym teraz... — głos mu się łamał.
— Dobrze, dobrze — rzekłem. Byłem prawie przerażony tym wybuchem uczuć, przez które przebijała dziwna duma. Przypadkiem pociągnąłem za jakiś sznurek; nie znałem mechanizmu tego cacka.
— Muszę iść teraz — rzekł. — Na Jowisza! Dał mi pan pomoc. Nie mogę usiedzieć w miejscu. O to właśnie chodziło... — Spojrzał na mnie z zachwytem. — Tego mi było potrzeba...
Rozumie się, że tego mu było potrzeba. Nie miałem najmniejszego co do tego złudzenia, ale patrząc na niego, zadawałem sobie pytanie, jakiego rodzaju jest złudzenie, które od kilku minut pieścił w swym łonie?
— Nie weźmie mi pan za złe, że nie umiem nic odpowiedniego powiedzieć — zawołał. — Ostatniej nocy już mi pan wyświadczył nieskończenie wiele dobrego. Słuchając mnie, pan rozumie. Daję panu słowo, że nieraz myślałem, że z natłoku myśli czaszka mi pęknie!...
Rzucał się, literalnie rzucał po pokoju, to pakował ręce do kieszeni, to je wyciągał, kapelusz wciskał na głowę. Nie miałem pojęcia, że on może być tak ruchliwy. Pomyślałem o suchym liściu, targanym wiatrem, a tajemnicza obawa, ciężar nieokreślonego powątpiewania przygniatał mnie do krzesła. Nagle stanął, jakby przygwożdżony do miejsca jakimś odkryciem.
Uwagi (0)