Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
— Odchodzę — rzekł spokojnie.
— Odpowiedziałem: „Nie ma jeszcze wpół do drugiej, śmiało możesz wypalić papierosa”. Myślałem, że chodzi mu o to, że czas mu się wziąć do roboty. Gdy zrozumiałem, co się stało — ręce mi opadły! Na takiego człowieka nie co dzień się natrafia; kierował łodzią jak wcielony diabeł; gotów był wypłynąć mile całe na spotkanie statku, bez względu na pogodę. Nieraz przybywali tu kapitanowie, których pierwsze słowa były: „A skądże wykopałeś takiego człowieka, Egströmie? Płynę sobie ostrożnie wśród mgły, a tu wyskakuje łódź, do połowy w wodzie zanurzona, z dwoma przerażonymi Murzynami i wrzeszczącym czartem u steru: Hej, hej, kapitanie! Firma „Egström i Blake” pierwsza się pana wita! Hej, hej! Tu „Egström i Blake”! Tu Murzynom wydaje rozporządzenia, by ostro się trzymali, bo muszę przyznać, że wicher miotał łódką jak łupiną, tu krzyczy, wrzeszczy, że będzie mi służył za przewodnika, podobniejszy do diabła niźli do człowieka! Tak kierowanej łodzi w życiu swoim nie widziałem. A pijany być nie mógł! Spokojny, łagodny chłopiec — rumienił się jak dziewczyna, gdy wszedł na pokład...” Powiadam panu, kapitanie Marlow, że gdy się zjawiał obcy okręt, nikt nie mógł konkurować z Jimem... Koledzy jego dbali tylko o dawnych klientów... A on, panie... — mówił widocznie wzruszony Egström — gotów był sto mil wypłynąć w byle jakiej skorupie, aby złapać nowego klienta dla firmy. Nie mógłby gorliwiej pracować, gdyby cały interes do niego należał (...). A teraz... od razu... rzuca wszystko! Pomyślałem sobie: „He! bratku, wiem, o co ci idzie” i rzekłem: „Po co te gawędy Jimie, powiedz od razu, jakiej podwyżki pensji żądasz?” Spojrzał na mnie i zdawało się, że chce przełknąć coś, co mu w gardle stanęło. „Nie mogę tu pozostać”. „A cóż to za żarty?” spytałem. Wstrząsnął głową, a w jego oczach wyczytałem, że można go już uważać za straconego. Wówczas zwymyślałem go strasznie. „Od czego uciekasz? — krzyczałem. — Co ci się stało? Co cię przeraziło? Nie masz ani szczypty rozumu; przecież tak nie porzuca się dobrej posady. Gdzie spodziewasz się dostać lepszą? — Ach, ty taki, owaki!” Słabo mi się zrobiło, mogę panu zaręczyć. „Przecież nasz interes nie może zatonąć” — dodałem. Rzucił się gwałtownie. „Żegnam pana” zawołał, kłaniając mi się jak jakiś lord. „Szlachetną ma pan naturę, Egströmie” dodał „i gdyby znał pan moje powody, nie zatrzymywałby mnie pan tak gorąco”. „To największe kłamstwo, jakie w życiu powiedziałeś” zawołałem. „Wiem, co mówię” — odparł. Tak byłem wściekły, że aż parsknąłem śmiechem. „Ach! Ty głupcze, czyż nie możesz poczekać choćby chwilkę i wypić to piwo?” Nie wiem co mu się stało, nie mógł do drzwi trafić, to było coś komicznego, kapitanie. Sam wypiłem piwo. „Jeżeli ci tak pilno — rzekłem — to rób sobie jak chcesz, ale wspomnij sobie moje słowa: jeżeli taką grę będziesz dalej prowadzić, to przyjdzie chwila, że ziemia okaże się dla pana zbyt mała — oto wszystko, co ci miałem do powiedzenia!” Rzucił na mnie ponure spojrzenie i wyleciał z twarzą, która ludzi przerażać mogła.
Egström parsknął gniewnie i palcami rozczesywał jasne faworyty.
— Od tego czasu nie mogłem znaleźć porządnego człowieka. Nieustanne tylko kłopoty i kłopoty. Jeżeli wolno spytać, jakim sposobem poznał się z nim pan, kapitanie?
— On był pomocnikiem kapitana na Patnie w czasie ostatniej jej podróży — rzekłem, czując, że należy się ode mnie jakieś wyjaśnienie.
Egström na chwilę znieruchomiał z palcami zanurzonymi we włosy, po czym wybuchnął:
— A któż, u diabła, dba o to?
— Zdaje się, że nikt... — zacząłem.
— A kimże on jest, u licha... by tak to odczuwać?
Nagle wepchnął końce faworytów do ust i stał nieruchomo.
— A, niech mnie piorun trzaśnie! Toż ja mu powiedziałem, że ziemia jest zbyt mała, by go długo nosić mogła!
Opowiedziałem wam te dwa epizody, byście wiedzieli, jak Jim zachowywał się w tych nowych warunkach swego życia. Więcej było tego rodzaju zdarzeń; nie mógłbym ich zliczyć na palcach obu rąk. Wszystkie one zabarwione były tymi absurdalnie szlachetnymi uczuciami nadającymi ich bezsensowi głęboki i wzruszający charakter. Wyrzekanie się chleba powszedniego dla uwolnienia się od szponów napastującego widma może być czynem prozaicznego heroizmu. Inni już wcześniej zdobywali się na to (chociaż my, cośmy przeszli przez życie, wiemy doskonale, że wykolejeńcy rekrutują się nie z cierpiących dusz, lecz z głodnych ciał), a ludzie syci i mający zapewniony chleb, przyklaskiwali temu chlubę przynoszącemu szaleństwu. Jim był istotnie nieszczęśliwy, gdyż ta jego obojętność na przyszłe losy nie mogła go ocalić. Zawsze pozostawała wątpliwość co do jego męstwa. Prawdą jest, że widmo faktu nigdy nie daje się usunąć. Można mu prosto w oczy patrzeć lub się od niego odwracać — natknąłem się na jednego czy dwóch takich, którzy pozostawali w dobrej komitywie ze swoimi widmami. Najwidoczniej Jim nie należał do tego rodzaju ludzi; ale nie mogłem nigdy zrozumieć, czy jego postępowanie miało na celu usuwanie się od tego widma, czy też spojrzenie mu prosto w oczy.
Wytężony mój wzrok duchowy doszedł tylko do zrozumienia tego, że jak we wszystkich naszych czynach złożonych, różnica była tak subtelna, iż nie dawała się określić. Mogło to być ucieczką, mogło też być rodzajem walki. Dla zwykłych umysłów stał się on „toczącym się wiecznie kamieniem” i po niejakim czasie stał się z tego znany, a nawet sławny, w obrębie swych wędrówek (obejmującym jakieś trzy tysiące mil), tak jak dziwak jakiś znany jest w swej okolicy. Ot na przykład w Bangkoku, gdzie znalazł pracę u Braci Yucker, handlarzy drzewem, smutno było patrzeć na niego, jak nosił się z tą starannie ukrywaną tajemnicą, o której ptaki na dachach świergotały. Schomberg, rządca hotelu, gdzie się Jim stołował, kudłaty Alzatczyk, plotkarz niepohamowany, wsparłszy łokcie na stole, raczył każdego gościa opowiadaniem tej ubarwionej historii.
— A wystaw pan sobie, że to najporządniejszy człowiek, jakiego spotkać można — dodawał szlachetnie — człowiek wyjątkowy!
A ponieważ tłumy przewijały się przez zakład Schomberga, dziwić się należy, że Jim wytrzymał w Bangkoku sześć miesięcy. Przekonałem się, że zupełnie obcy ludzie przywiązywali się do niego. Był zamknięty w sobie, ale cała jego postać, włosy, oczy, uśmiech, zdobywały mu przyjaciół, gdzie się tylko pokazał. A nie był wcale głupi. Zygmunt Yucker (pochodzący ze Szwajcarii), poczciwy człowiek, trapiony dyspepsją33 i tak kulawy, że głowa jego przy każdym kroku zataczała krąg, oświadczał, że na tak młode lata Jim „posiada ogromne zdolności.”
— Dlaczegóż na wieś go nie wyślecie? — spytałem, chcąc im poddać tę myśl. (Bracia Yucker mieli koncesję na eksploatowanie lasów) — Jeżeli jest tak zdolny, jak pan powiada, to przyda się wam do takiej roboty. Fizycznie bardzo jest do tego odpowiedni. Zdrowie ma żelazne.
— Ach! — jęknął biedny Yucker — na wsi człowiek może być wolny od dyspepsji.
Zostawiłem go siedzącego przy biurku, usilnie nad czymś rozmyślającego.
— Es ist eine Idee. Es ist eine Idee — mruczał.
Na nieszczęście, tego samego wieczoru zdarzyła się nieprzyjemna historia w hotelu. Nie bardzo o to Jima obwiniam, ale był to rzeczywiście bardzo niepożądany wypadek. Do zwykłych gości hotelowych, często robiących burdy, należał zezowaty Duńczyk, na którego karcie wizytowej widniały słowa: „Pierwszy oficer Floty Króla Syjamu.” Ten jegomość nie miał pojęcia o grze w bilard, ale nie lubił przegrywać. Otóż wypił porządnie i ze złości, że już szósty raz przegrywał — pozwolił sobie na pogardliwą uwagę o Jimie. Większość obecnych nie słyszała, co było powiedziane, a ci, co słyszeli, zdawali się tracić wszelkie o tym wspomnienie, widząc natychmiastowe skutki, jakie te słowa wywołały. Szczęściem Duńczyk umiał pływać, gdyż tuż za oknem, prowadzącym na werandę, płynęła szeroka, czarna Menam. Łódź naładowana Chińczykami, pływająca tam bez wątpienia w złodziejskich zamiarach, wydobyła z wody oficera Króla Syjamu, a Jim o północy, bez czapki, znalazł się na pokładzie mego okrętu. „Wszyscy tam zdawali się wiedzieć” — mówił dysząc ze wzruszenia. W zasadzie żałował tego, co się stało, chociaż, jak mówił, „w tym przypadku — nie było wyboru.” Ale przerażało go to, że natura jego nieszczęścia tak znana była każdemu, jak gdyby nieustannie zdradzał się z nią. Rozumie się, że po tym wszystkim nie mógł tam pozostać. Powszechnie napadano na niego za tę brutalną gwałtowność, tak niewłaściwą dla człowieka w jego położeniu; jedni twierdzili, że był pijany do nieprzytomności; drudzy — krytykowali jego brak taktu. Nawet Schomberg bardzo był zirytowany.
— On jest bardzo zacnym młodzieńcem — mówił do mnie — ale i porucznik to okaz pierwszego gatunku. Obiaduje co wieczór przy moim table d’hotel, pan wie. Jeden kij bilardowy złamano. Nie mogę przecież na to pozwolić. Dzisiaj rano pierwszą moją czynnością było pójść i przeprosić porucznika i zdaje mi się, że ja na tym nic nie ucierpię; ale pomyśl pan sobie, gdyby tak wszyscy pozwalali sobie na takie historie! Przecież ten człowiek mógł utonąć! A ja znów nie polecę do pierwszego lepszego sklepu po nowy kij, muszę go sprowadzić z Europy. Nie! nie! Z takim temperamentem nie można dać sobie rady!...
Mocno go to wszystko bolało. To był najprzykrzejszy wypadek i ubolewałem nad nim bardziej niż ktokolwiek inny. (...) Byłem poważnie tym zaniepokojony, bo jeżeli jego nadwrażliwość prowadzić go będzie na takie drogi, to straci opinię nieszkodliwego, spokojnego głupca, a zdobędzie miano zwykłego awanturnika. Pomimo całej ufności, jaką w nim pokładałem, nie mogłem oprzeć się myśli, że w takich przypadkach od nazwy do rzeczy samej jest tylko jeden krok. Zrozumiecie naturalnie, że w owym czasie nie mogłem już myśleć o pozostawieniu go samemu sobie. Zabrałem go na mój okręt i odbyliśmy długą podróż. Litość brała patrząc, jak kurczył się w sobie. Marynarz nawet w charakterze zwyczajnego podróżnego interesuje się okrętem i patrzy na otaczające go życie, rozkoszując się nim jak malarz, obserwujący ruch i gorączkową pracę innych ludzi. W całym znaczeniu tego słowa przesiaduje „na pokładzie”; ale mój Jim po największej części krył się gdzieś w głębi, jak gdyby był jakimś pakunkiem. Tak mnie zaraził tym usposobieniem, iż przez cały czas podróży unikałem rozmowy w kwestiach naszego zawodu. Dnie całe nie zamienialiśmy z sobą jednego słowa; z wielką niechęcią wydawałem w jego obecności rozporządzenia moim oficerom. Często, gdy znaleźliśmy się sami na pokładzie lub w jego kajucie, nie wiedzieliśmy, co zrobić z oczami.
Jak wiecie, umieściłem go u De Jongha i byłem rad, że wymyśliłem cokolwiek dla niego, ale czułem, że położenie jego staje się nieznośne. Stracił tę elastyczność, pozwalającą mu wrócić po każdym moralnym wstrząśnieniu na dawne stanowisko. Pewnego dnia, gdym wyszedł na wybrzeże, ujrzałem go stojącego spokojnie; woda w przystani tworzyła z morzem na dalszym planie gładką, jakby wznoszącą się powierzchnię, a okręty stojące na kotwicy zdawały się powoli unosić do nieba. Jim czekał, aż jego łódź zostanie załadowana drobnym towarem, który miał być przewieziony na oczekujący nań statek. Zamieniwszy powitania, staliśmy w milczeniu obok siebie.
— Na Jowisza! — zawołał nagle — to zabójcza praca!
Uśmiechnął się do mnie; muszę przyznać, że zawsze umiał się zdobyć na uśmiech. Milczałem. Widziałem doskonale, że nie odnosi się to do jego obowiązków; u De Jongha praca nie była ciężka. Pomimo to natychmiast nabrałem przekonania, że jest ona zabijająca. Nie spojrzałem nawet na niego.
— Czy chciałby pan — spytałem — porzucić zupełnie tę część świata? Może wolałby pan Kalifornię lub zachodnie wybrzeże?... Spróbuję, może mi się uda coś znaleźć!
Przerwał mi tonem trochę pogardliwym:
— Jakaż to różnica?...
Poczułem natychmiast, że ma słuszność. Różnicy nie będzie żadnej; on nie pragnie ulgi w pracy; zacząłem rozumieć, że to, czego on pragnie, na co on czeka, nie da się łatwo określić, a jest pewnego rodzaju okazją. Ja dostarczyłem mu niemało okazji, ale celem ich było jedynie zapewnienie chleba. Ale cóż więcej można było uczynić? Położenie jego wydało mi się beznadziejne i przypomniały mi się słowa wyrzeczone przez biednego Brierly’ego: „Pozwól mu pan zagrzebać się dwadzieścia stóp pod ziemią i tam pozostać.” Lepsze to, pomyślałem, niż oczekiwanie na ziemi na rzeczy niemożliwe. Zanim Jim na długość trzech wioseł oddalił się od brzegu, postanowiłem, że tegoż jeszcze wieczoru pójdę poradzić się Steina.
Stein był bogatym, szanowanym kupcem. „Firma” jego (była to bowiem „firma” Stein i S-ka, składająca się z właściciela i wspólnika, o którym Stein się wyrażał: „pilnuje Moluków34”) prowadziła rozgałęziony handel i miała kupieckie stacje w najbardziej zapadłych kątach, założone w celu zbierania produktów. Nie tylko z powodu jego bogactwa i szacunku, jaki go otaczał, chciałem spytać go o radę; pragnąłem mu się zwierzyć ze wszystkiego dlatego, że nie znałem człowieka, na którego zdaniu można by było bardziej polegać. Łagodne światło prostej, spokojnej, inteligentnej natury oświetlało jego pozbawioną zarostu twarz. Miała ona głębokie zmarszczki i była blada jak u człowieka prowadzącego zawsze siedzący tryb życia —
Uwagi (0)