Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖
- Autor: Joseph Conrad
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lord Jim - Joseph Conrad (biblioteka komiksowo txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Joseph Conrad
— Doramin jest złodziejem! — wybuchnął radża. Wątłe jego ciało drżało z wściekłości. Wił się na macie, gestykulując rękami i nogami, rwał wszystko na sobie jak bezsilne wcielenie furii.
Otoczenie jego wyłupiło oczy i rozwarło gęby. Jim zaczął mówić. Stanowczo, chłodno i dość długo dowodził, że każdy ma prawo zdobywać uczciwie żywność dla siebie i dzieci. Tamten siedział teraz spokojnie, ręce wsparł na kolanach, pochylił głowę i patrzył na Jima poprzez siwe włosy, spadające mu na oczy. Gdy Jim skończył, nastała wielka cisza. Zdawało się, że nikt nawet nie oddycha; nikt nie wydał głosu, wreszcie stary radża westchnął lekko i, podnosząc szybko głowę, rzekł:
— Słuchaj, ludu mój! Podobne igraszki niech się więcej nie powtarzają!
Wyrok ten przyjęty był w głębokim milczeniu. Jakiś otyły mężczyzna, zajmujący widocznie wyższe stanowisko, z inteligentnymi oczami, kościstą, szeroką, bardzo ciemną twarzą, z żywymi ruchami (później dowiedziałem się, że był to kat), podał nam dwie filiżanki kawy na mosiężnej tacce, którą wziął z rąk niższego podwładnego.
— Nie musisz pić — mruknął pośpiesznie Jim.
Nie zrozumiałem z początku, spojrzałem tylko na niego. Wziął duży łyk i siedział spokojnie, trzymając spodeczek w lewej ręce. Zrobiło mi się ogromnie nieprzyjemnie.
— Po cóż u diabła — szepnąłem, uśmiechając się uprzejmie — narażasz mnie w tak głupi sposób?
Wypiłem, rozumie się, cóż było robić i natychmiast pożegnaliśmy się. Gdyśmy szli przez dziedziniec do naszej łodzi w towarzystwie inteligentnego i ruchliwego kata, Jim wyraził swój żal. Naturalnie, że istnieje pewne ryzyko, ale on osobiście nie pomyślał nigdy, że może być otruty. Upewniał mnie, że ponieważ uważają go za bardziej pożytecznego, niż szkodliwego, więc...
— Ależ radża straszliwie się ciebie obawia. Każdy to widzieć musi — mówiłem, przyznaję, trochę kwaśno, śledząc niespokojnie, czy się nie dostrzegę jakichś objawów otrucia.
— Jeżeli mam coś dobrego tu zrobić i utrzymać się na stanowisku — mówił siadając obok mnie w łodzi — to muszę ryzykować: przechodzę przez to przynajmniej raz na miesiąc. Boi się mnie! Tak. Ale prawdopodobnie dlatego boi się mnie, że ja się nie obawiam jego kawy!
Następnie pokazał mi północną stronę oszańcowania, gdzie zaostrzone wierzchołki kilku pali były złamane.
— Tędy przeskoczyłem trzeciego dnia mego pobytu w Patusanie. Nie włożyli dotąd nowych pali. Dobry skok, co?
W chwilę później przebywaliśmy jakąś bagnistą przestrzeń.
— To mój drugi skok. Uciekałem i padłem. Myślałem, że już tu skórę swą zostawię. Straciłem trzewiki, taplając się w tym błocie; cały czas rozmyślałem, jak to łatwo otrzymać pchnięcie długim oszczepem, gdy siedzi się w błocie. Pamiętam, jak mdło mi się robiło, gdy walczyłem z lepkim mułem.
Oto, jakie przeszedł koleje — a jego sposobność rehabilitowania się nie opuszczała jego boku, skakała z nim razem, grzebała się w błocie... zakwefiona jeszcze. To, że jego przybycie był zupełnie nieoczekiwane, ocaliło go od natychmiastowej śmierci i wrzucenia do rzeki. Był między nimi, ale zdawał się jakimś zjawiskiem, groźną postacią. Co znaczy zjawienie się jej? Co z nią zrobić? Może ją można zaskarbić sobie? A może lepiej zabić ją bez zwłoki? Ale co się wówczas stanie? Nieszczęsny, stary Allang szalał prawie, nie mogąc się na nic zdecydować. Kilkakrotnie narada została zerwana, gdyż uczestnicy jej zmykali jak mogli. Powiadają, że jeden skoczył z werandy z wysokości piętnastu stóp i złamał nogę. Królewski rządca Patusanu przybierał czasami dziwne maniery, gdy dyskusja stawała się gorętsza, a on bardziej podniecony i ciskał oszczepem w zgromadzenie radnych. Pomimo takich przerw narady nad losem Jima trwały dzień i noc.
A on tymczasem włóczył się po dziedzińcu. Jedni go unikali, drudzy nie spuszczali z niego oka, ale pilnowali go wszyscy i był, właściwie mówiąc, na łasce pierwszego lepszego obdartusa z maczugą w ręku. W rozwalonym szałasie krył się, gdy chciał się przespać; wyziewy z brudów i gnijących odpadków męczyły go ogromnie; ale, jak się zdaje, nie odbierało mu to apetytu, gdyż, jak mi mówił, głodny był przez cały ten czas. Od czasu do czasu jakiś „zabawny osioł” wybiegał do niego z izby radnej i miodowym tonem zadawał mu zadziwiające pytania: „Czy Holendrzy przybywają, by zabrać cały kraj? A może biały chce powrócić tą samą drogą, którą przybył? W jakim celu przybył do takiego biednego kraju? Radża chce wiedzieć, czy biały człowiek może naprawić zegarek?” Przyniesiono mu niklowy zegarek angielskiego wyrobu i z nudów zabrał się do puszczenia maszynerii w ruch. Zapewne wówczas, siedząc samotnie w szałasie, zrozumiał, jak straszne niebezpieczeństwo mu grozi. Rzucił zegarek, mówił, „jak gorący kartofel” i wybiegł pośpiesznie, nie mając najlżejszego pojęcia, co zrobi. Wiedział tylko, że położenie jest nieznośne. Skierował się bez celu w stronę małego spichlerza, gdzie złożone były rozmaite graty i nagle ujrzał uszkodzone pale w tym miejscu palisady; wtenczas to plan ucieczki przedstawił mu się tak jasno, jak gdyby od miesiąca nad tym rozmyślał. Cofnął się dla nabrania rozmachu, a gdy ujrzał dwóch dygnitarzy, w towarzystwie dwóch kopijników, którzy przyszli zadawać mu nowe pytania „zemknął sprzed ich nosów” i „jak ptak” przeleciał ponad palisadą, spadając po drugiej stronie z taką silą, iż zdawało mu się, że ma połamane wszystkie kości i głowę pękniętą na dwoje. Zerwał się jednak natychmiast. W tej chwili o niczym nie myślał; pamięta tylko, mówił, że podniósł się ogromny wrzask; pierwsze domy Patusanu oddalone były o jakieś czterysta akrów; zanim się tam dostanie, musiał przebyć małą odnogę rzeki. Biegł tak szybko, że zdawał się ziemi nie dotykać, po prostu leciał powietrzem i nagle wpadł w ciepłe, miękkie błoto. Dopiero, gdy spróbował poruszyć nogami, „oprzytomniał”, jak sam mówił. Wówczas przyszedł mu na myśl cios, zadany „długim oszczepem”. Ponieważ ludzie, będący wewnątrz palisady, goniąc go, musieli dobiec do wrót, następnie do miejsca, gdzie stały łodzie, odczepić jedną z nich i objechać wokoło przylądek, miał większe szanse, niż mu się zdawało. Była to chwila odpływu, w odnodze nie było wody, nie można jednak powiedzieć, że była sucha. W każdym razie Jimowi w tej chwili nic nie groziło. Suchy grunt znajdował się o jakieś sześć stóp dalej.
— Myślałem już, że tu przyjdzie mi zginąć — mówił.
Pracował rękami co sił, a rezultatem tego było zebranie się góry błota, sięgającej do brody. Zdawało mu się, że zagrzebuje się żywcem, szał nim ogarnął i pięściami walił w błoto. Rozpryskiwało się ono na głowę, twarz, zalewało oczy, usta. Mówił mi, że w tej chwili dziedziniec, gdzie był więziony, wydawał mu się miejscem, gdzie był przed laty bardzo szczęśliwy. Marzył, by tam powrócić i majstrować przy zegarku. Wytężył wszystkie siły, oczy mu z orbit wyłaziły, nic nie widział z wielkiego napływu krwi, skupił się cały w jednym usiłowaniu wyrwania się z tych więzów i poczuł, że wygramolił się na brzeg.
Leżał na twardym gruncie, ujrzał światło, sklepienie niebios. Przyszło mu na myśl, że sen w tej chwili byłby rozkoszą; musiał zasnąć minutę, a może sekund kilka, ale pamięta, że zerwał się gwałtownie. Stał tak od stóp do głów oblepiony błotem, rozmyślając, że jest zupełnie sam, o setki mil oddalony od gatunku podobnych sobie ludzi, ścigany jak zwierzę i nie może od nikogo oczekiwać ani pomocy, ani współczucia. Pierwsze domy stały o kilka kroków, i to zapewne rozpaczliwy krzyk przerażonej kobiety, usiłującej uciec z dzieckiem, zbudził go z tego obezwładnienia. Szedł prosto przed siebie; ociekające z niego błoto odebrało mu wszelkie podobieństwo do człowieka. Przebył tak połowę osady. Zwinne kobiety uciekały na prawo i lewo, ociężali mężczyźni rzucali na ziemię cokolwiek w rękach trzymali i stali w osłupieniu z otwartymi gębami. Wzbudzał ogólny strach. Mówił, że widział, jak małe dzieci uciekając, padały na wystające brzuszki i wierzgały nogami. Przesunął się między dwoma domami, wdrapał się na barykadę utworzonych z powalonych drzew (w owym czasie nie było tygodnia bez bitwy w Patusanie), wdarł się na jakieś pólko kukurydzy, gdzie przerażony chłopczyk rzucił w niego kijem i znalazł się nagle w ramionach kilku ludzi. Jeszcze mu tchu starczyło na tyle, by wyszeptać: „Doramin! Doramin!” Pamięta, że go na wpół poniesiono, na wpół popchnięto na szczyt wzgórka, gdzie za mocnym ogrodzeniem, wśród palm i drzew owocowych siedział wielki mężczyzna, a jego liczne otoczenie zdradzało wielkie podniecenie i zaniepokojenie. Jim grzebał w błocie oblepiającym go grubą warstwą, by znaleźć obrączkę, a znalazłszy ją na plecach, dziwił się, kto mógł ją tam przerzucić. Pozwolono mu iść dalej, ale on nie mógł utrzymać się na nogach. U podnóża wzgórza rozległy się strzały, ale on był już teraz bezpieczny. Ludzie Doramina zatarasowali wrota, a stara małżonka Doramina krzepiła go wodą, ostrym głosem wydając rozkazy kobietom.
— Ubolewała nade mną, jak gdybym był jej synem — opowiadał mi Jim. — Położyli mnie do olbrzymiego łoża... jej własnego... a ona biegała to tu, to tam, ocierała łzy i klepała mnie po plecach. A ja leżałem jak kłoda, nie wiem jak długo.
Przywiązał się widocznie do starej żony Doramina; ona odpłacała mu się macierzyńskim uczuciem. Miała ona łagodną, brunatną twarz, całą pomarszczoną, szerokie, czerwone usta (żuła nieustannie betel) i przenikliwe, poczciwe oczy. Ciągle była w ruchu, gderając i wydając rozkazy gromadzie młodych kobiet o ciemnych twarzach i poważnych wielkich oczach; były to jej córki, służące i niewolnice. Była bardzo szczupła i nawet w obszernym płaszczu spiętym na przodzie klamrami jej postać wydawała się drobna. Nagie, ciemne jej stopy tonęły w słomianych pantoflach chińskiego wyrobu. Ja sam widziałem, jak biegała i tu i tam, a długie, gęste, siwe włosy spadały jej na ramiona. Była szlachetnie urodzona i inteligentna, miała charakter ekscentryczny i arbitralny. Po południu siadywała w wygodnym fotelu naprzeciw swego małżonka i patrzyła uparcie przez szeroki otwór w ścianie na rozciągający się widok całej osady i rzeki.
Zawsze podwijała pod siebie nogi, a stary Doramin siedział szeroko, imponująco, jak góra siedzi na równinie. Pochodził z „nakhody”, to jest z klasy kupieckiej, ale okazywany mu szacunek i godność, z jaką się nosił, były uderzające. Był on wodzem drugiej co do wielkości potęgi w Patusanie. Osadnicy, którzy przybyli tu z Celebes (około sześćdziesiąt rodzin, mogących, licząc ze służbą, wystawić dwustu ludzi zbrojnych), wybrali go przed laty na swego wodza. Ludzie tej rasy są inteligentni, przedsiębiorczy, mściwi, ale posiadają więcej szczerej odwagi, niż inni Malajczycy i pod presją — buntują się. Tworzyli partię opozycyjną wobec radży. Naturalnie handel był przyczyną rozmaitych kłótni. Z tego powodu dochodziło do bitw, nagłych napadów, napełniających osadę dymem, ogniem i wrzaskiem. Palono wsie, ludzi zapędzano na dziedziniec radży, gdzie byli oni zabijani lub męczeni za zbrodnię handlowania nie tylko z nim jednym. Na parę dni przed przybyciem Jima zamordowano kilku ludzi z wioski rybackiej jedynie wskutek podejrzenia, że zbierali jadalne gniazda ptaków dla kupców z Celebes. Radża Allang chciał być jedynym kupcem w kraju, a karą za złamanie tego monopolu niezmiennie była śmierć; ale jego pojęcie o handlu niczym nie różniło się od najzwyklejszego rabunku. Jego okrucieństwo i chciwość powściągane były nieco jedynie przez tchórzostwo, bał się zorganizowanej przez ludzi z Celebes potęgi, jednak — przed przybyciem Jima — bojaźń ta nie była dość wielka, by się uspokoił. Wysyłał nieustannie swych podwładnych w celach grabieży i czuł się najzupełniej w swoim prawie.
Sytuacja jeszcze bardziej się skomplikowała, gdy zjawił się jakiś obcy, Arab, który, jak mi się zdaje, tylko dla religijnych celów pobudził do buntu plemiona, zamieszkujące wewnątrz kraju, a sam osiedlił się na szczycie jednej z bliźniaczych gór i tam mocno się oszańcował z całą armią zwolenników. Wisiał, jak jastrząb nad kurnikiem, nad miastem Patusan, ale pole swego działania przenosił na otwarte okolice. Wsie całe spustoszałe świeciły szeregiem rozpadających się domków, spuszczających liście swych dachów i mech ścian do wód strumyków, nad którymi się pochylały, tworząc jakby sztuczną wegetację, gnijącą od korzeni. Obie partie w Patusanie nie wiedziały, na którą z nich ma większy apetyt ten obcy. Radża ostrożnie intrygował. Niektórzy osadnicy w Bugis, zmęczeni nieustannym niebezpieczeństwem, byli na wpół zdecydowani wezwać jego pomocy. Młode umysły radziły namówić szeryfa Alego i jego dzikich ludzi, by wyrzucili z kraju radżę Allanga. Doramin z trudnością ich powstrzymywał. Starzał się, a chociaż wpływ jego ani trochę się nie zmniejszył, nie czuł się na siłach, by walczyć w tak trudnych okolicznościach. Taki był stan rzeczy, gdy Jim, wyskoczywszy z dziedzińca radży, stanął przed wodzem plemienia Bugis, pokazał obrączkę i został przyjęty, że tak powiem, na łono tego społeczeństwa.
Doramin był wyjątkowym przedstawicielem swojej rasy, równego mu nie zdarzyło mi się widzieć. Jak na Malajczyka brzuch jego był ogromny, ale nie tylko dlatego jego wygląd miał charakter imponujący, monumentalny. (...) Mówiono powszechnie, że radził się żony we wszystkich sprawach publicznych; ale nikt nigdy nie słyszał, by zamienili ze sobą słówko. Zawsze w milczeniu siedzieli przy otworze w ścianie i patrzyli na szeroką przestrzeń pokrytą lasem, na ciemnozielone morze, którego falowanie sięgało fioletu i purpury gór, na błyszczącą rzekę, tworzącą olbrzymią literę S, mieniącą się srebrem; na ciemną wstęgę domów, wyciągniętą na obu wybrzeżach i na wznoszące się szczyty bliźniaczych gór. Stanowili razem dziwną sprzeczność: ona delikatna, wysmukła, lekka jak mała czarodziejka,
Uwagi (0)