Ania z Wyspy - Lucy Maud Montgomery (warto czytać .TXT) 📖
Lucy Maud Mongomery — na prośby dziewcząt z całego świata, jak podkreśla w dedykacji — relacjonuje przeżycia słynnej, rudowłosej Ani Shirley w czasie czterech lat jej studiów w Kingsporcie na półwyspie Nowa Szkocja. Trudno jest Ani opuścić ukochane Avonlea, kiedy jednak zamieszkuje w urokliwym Ustroniu Patty w towarzystwie trzpiotowatej Filippy, dwóch innych koleżanek oraz czarującej opiekunki, ciotki Jakubiny, życie znów nabiera uroku. Nie dowiadujemy się jednak wiele o zainteresowaniach naukowych Ani, mimo że jest ona bardzo pilną studentką. Śledzimy natomiast zaskakujące perypetie narzeczeńskie jej przyjaciółek i znajomych starych panien. O wiele ciekawiej wygląda jednak ta powieść, jeżeli zajrzymy do biografii pisarki. Zwróćcie zwłaszcza uwagę na epizodyczną postać parobka z sąsiedztwa, Sama Tollivera…
Rumieńców książce nadają też listy i zwierzenia buńczucznego Tadzia, ośmioletniego wychowanka Maryli, darzącego Anię ogromnym przywiązaniem. Zdarzają się też Ani momenty głębokiej zadumy, rozmowy o śmierci i listy z dawnych lat.
Pani Lynde, podobnie jak całe Avonlea, jest przekonana, że przeznaczeniem Ani jest wyjść za Gilberta — sprawy jednak toczą się inaczej, między innymi z powodu nagłej burzy i przystojnego nieznajomego, który uprzejmie proponuje Ani swój parasol…
- Autor: Lucy Maud Montgomery
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ania z Wyspy - Lucy Maud Montgomery (warto czytać .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Lucy Maud Montgomery
Wieczorem po pogrzebie Janina i Ania siedziały na stopniach przed domem, przypatrując się zachodowi słońca. Janina nosiła swoją brzydką, czarną suknię i wyglądała bardzo źle; oczy i nos miała czerwone od płaczu. Mówiły mało, gdyż Janina brała widocznie Ani za złe wysiłki, aby ją rozweselić. Wolała po prostu odczuwać ból.
Nagle wrota otworzyły się i Jan Douglas wszedł do ogrodu. Szedł prosto ku nim przez zagon geranij76. Janina wstała. Ania uczyniła to samo. Ania była zgrabną dziewczyną i nosiła białą suknię, ale Jan Douglas nie widział tego.
— Janino — rzekł — czy chcesz zostać moją żoną?
Słowa te zabrzmiały, jakby potrzebowały dwudziestu lat, by zostać wypowiedziane, a teraz musiały być wygłoszone, zanim padnie jakiekolwiek inne słowo.
Twarz Janiny była tak czerwona od płaczu, że nie mogła bardziej poczerwienieć.
— Dlaczego nie zapytałeś mnie o to dawniej? — rzekła wolno.
— Nie mogłem. Wymogła na mnie przyrzeczenie, że tego nie uczynię... matka wymogła na mnie to przyrzeczenie. Przed dziewiętnastu laty miała straszny atak choroby. Myśleliśmy, że go nie przeżyje. Błagała mnie wtedy, abym jej przyrzekł, że ci się nie oświadczę, póki ona żyje. Nie chciałem dać takiego przyrzeczenia, chociaż wszyscy myśleliśmy, że nie będzie już długo żyła... lekarz nie obiecywał jej więcej jak sześć miesięcy życia. Ale błagała mnie o to na kolanach, chora i cierpiąca. Musiałem jej przyrzec.
— Cóż matka twoja miała przeciwko mnie? — zawołała Janina.
— Nic, nic! Po prostu nie chciała, aby inna kobieta, jakakolwiek inna kobieta była w domu, póki ona żyła. Powiedziała, że jeżeli jej tego nie przyrzeknę, umrze natychmiast, a ja będę jej mordercą. Więc przyrzekłem jej. A ona od tego czasu trzymała mnie za słowo, chociaż błagałem ją na klęczkach, żeby mnie od tego słowa uwolniła.
— Dlaczego pan tego mnie nie powiedział? — zapytała Ania przejęta. — Gdybym ja o tym wiedziała! Dlaczego mi pan tego nie powiedział?
— Zmusiła mnie do przyrzeczenia, że nie powiem tego nikomu — rzekł Jan głosem ochrypłym. — Musiałem jej poprzysiąc na biblię. Janino, nigdy bym tego nie uczynił, gdybym mógł przypuszczać choćby, że to na tak długo! Janino, nigdy się nie dowiesz, ile przez te dziewiętnaście lat wycierpiałem. Wiem, że i ty cierpiałaś przeze mnie, ale mimo to zostaniesz moją żoną, prawda, Janino? O, Janino, nie odmówisz mi przecież, prawda? Przyszedłem, jak tylko mogłem najwcześniej, żeby cię o to prosić.
W tej chwili oszołomiona Ania uświadomiła sobie nareszcie, że nie ma tu nic do roboty. Odeszła cicho i aż do następnego ranka nie ujrzała Janiny. Wtedy dopiero dowiedziała się od niej reszty historii.
— Co za okrutna, bezlitosna, faszywa, stara kobieta! — zawołała Ania.
— Cicho, ona nie żyje! — rzekła Janina uroczyście. — Nie wolno nam więc mówić o niej nic złego. Ale nareszcie jestem szczęśliwa, Aniu! I ani odrobinę nie martwiłabym się, że muszę tak długo czekać, gdybym była tylko wiedziała, dlaczego.
— Kiedy się pobierzecie?
— W przyszłym miesiącu. Oczywiście ślub będzie zupełnie cichy. Ludzie będą mnie pewnie okropnie obgadywali. Powiedzą, że pośpieszyłam się, żeby złapać Jana, gdy tylko matka jego zeszła nam z drogi. Jan chciał im wyjawić prawdę, ale ja powiedziałam: „Nie, Janie, mimo wszystko była ona twoją matką! Zachowajmy tę tajemnicę między nami, aby nie rzucić ani cienia na jej wspomnienie! Nic mnie nie obchodzi, co ludzie powiedzą, teraz, gdy sama znam prawdę. To wszystko nic. Niechaj wszystko zostanie wraz ze zmarłą pogrzebane!”, powiedziałam mu. Nalegałam na niego póty, aż się ze mną zgodził.
— Potrafi pani bardziej przebaczać, niż ja zdołałabym kiedykolwiek — rzekła Ania nieco gniewnie.
— Gdy pani będzie w moim wieku, zmieni pani zdanie o niejednej rzeczy — rzekła Janina wyrozumiale. — Jedną z rzeczy, których uczymy się z wiekiem, jest przebaczać. Łatwiej to człowiekowi czynić w czterdziestym roku życia, niż w dwudziestym.
— Oto zebrałyśmy się znowu wszystkie, opalone i rozradowane, jak człowiek, który dobiega w wyścigu do mety — rzekła Fila, siadając z westchnieniem radości na kufrze. — Czy to nie miło ujrzeć znowu to stare „Ustronie Patty” i cioteczkę, i koty? Morusek stracił jeszcze kawałek ucha, prawda?
— Morusek byłby najpiękniejszym kotem na świecie, gdyby w ogóle nie miał uszu — oświadczyła Ania ze swego kufra, podczas gdy Morusek kręcił się na jej kolanach w obłędnej radości powitania.
— Czy nie cieszysz się, że nas znowu widzisz, cioteczko? — zapytała Fila.
— Naturalnie, ale wolałabym, żebyście uprzątnęły swoje rzeczy — odparła ciotka Jakubina, wskazując na rozgardiasz kufrów i walizek w pokoju. — Możemy porozmawiać później. Najpierw robota, potem przyjemność: to była moja zasada, gdy byłam dziewczynką.
— O, w naszym pokoleniu zmieniło się to, cioteczko. Nasza zasada brzmi: zabaw się pierw, a potem bierz się do pracy. Lepiej wykonasz robotę, gdy masz za sobą przyzwoitą zabawę.
— Jeżeli chcesz wyjść za mąż za duchownego — rzekła ciotka Jakubina, podnosząc Józka i swoją robótkę — i zadowolnić77 się skromnym ubóstwem, to musisz się pozbyć takich zasad.
— Dlaczego? — jęknęła Fila. — Dlaczego żąda się, aby żony duchownych wygłaszały tylko pobożne zdania? Ja tego robić nie będę!
— Czy zakomunikowałaś już rodzinie o swoich zaręczynach? — zapytała Priscilla, karmiąc kota Magdy resztkami swego śniadania.
Fila skinęła głową.
— Jak to przyjęli?
— O, matka awanturowała się! Ale ja byłam nieugięta jak skała, ja, Filipa Gordon, która nigdy nie mogłam się zdobyć na stanowczość! Ojciec był spokojniejszy. Jego ojciec też był pastorem, ma więc dla sukienki duchownej sentyment. Gdy mama uspokoiła się trochę, sprowadziłam Jasia do nas, a rodzice bardzo go polubili. Ale mama w każdej rozmowie robiła okropne aluzje do nadziei, jakie co do mnie żywiła. O, droga moich tegorocznych wakacyj78 nie była usiana różami, moje kochane! Ale zwyciężyłam i zdobyłam swego Jasia. Reszta mnie nie obchodzi!
— Ciebie! — rzekła ciotka Jakubina ponuro.
— Ani Jasia! — odpowiedziała Fila. — Widzę, że mu nadal współczujesz. Może mi powiesz, dlaczego? Ja sądzę, że można mu raczej zazdrościć. Zdobywa we mnie rozum, urodę i złote serce!
— Dobrze, że wiemy, jak mamy traktować twoje słowa — rzekła ciotka Jakubina cierpliwie. — Mam nadzieję, że do nieznajomych nie odzywasz się w ten sposób. Co by sobie ludzie pomyśleli?
— O, nic mnie to nie obchodzi! Nie patrzę na siebie tak, jak inni na mnie patrzą. Jestem przekonana, że czułabym się z tym przeważnie bardzo źle.
Ania opowiedziała teraz szczegółowo swoim przyjaciółkom historię Jana i Janiny.
— Musisz nam jeszcze opowiedzieć o tej romantycznej scenie, o której tak niejasno napomykałaś w swoich listach — rzekła Fila.
Ania z najdrobniejszymi szczegółami powtórzyła im oświadczyny Sama. Dziewczęta zanosiły się ze śmiechu, nawet ciotka Jakubina uśmiechała się.
— Nie należy się właściwie wyśmiewać ze swych adoratorów — rzekła surowo — ale — dodała szczerze — ja sama zawsze to czyniłam.
— Opowiedz nam o swoich adoratorach, cioteczko! — zawołała Fila. — Musiałaś ich mieć szalenie dużo.
— Nie należą oni do przeszłości — odpowiedziała ciotka Jakubina. — Mam ich jeszcze teraz. Trzej starzy wdowcy przez pewien czas rzucali na mnie baranie spojrzenia. Nie myślcie, dzieci, że do was należy cały romantyzm świata.
— Wdowcy i baranie spojrzenia — to nie brzmi zbyt romantycznie, cioteczko!
— No, nie, ale wy młodzi też niezawsze jesteście romantyczni. Kilku z moich adoratorów rzeczywiście nie odznaczało się tym. Skandalicznie tych biedaków wyśmiewałam. Był więc Jim Elwood, który stale znajdował się w pewnego rodzaju śnie na jawie, nie zdając sobie nigdy sprawy z tego, co się wokół niego działo. Gdy powiedziałam „nie”, zrozumiał to dopiero w rok później. Kiedy się ożenił, żona jego, powracając z kościoła, wypadła pewnego dnia z sani, a on nie zauważył jej braku. Drugim był Dan Winston. On wiedział za wiele. Znał wszystko na tym świecie i prawie wszystko na tamtym. Na każde pytanie potrafił dać odpowiedź, nawet gdyby go zapytano, kiedy nastąpi dzień Sądu Ostatecznego. Milton Edwards był rzeczywiście miły i podobał mi się, ale nie wyszłam za niego. Po pierwsze trwało tydzień, aż zrozumiał jakiś dowcip, a po drugie, nigdy się o mnie nie starał. Moratio Reeve był najciekawszym z konkurentów, jakich kiedykolwiek miałam. Ale gdy opowiadał jakąś historię, koloryzował ją tak bardzo, że wśród samych ozdóbek nie dostrzegało się treści. Nigdy się nie mogłam zorientować, czy kłamał, czy popuszczał wodzy swojej wyobraźni.
— A inni, cioteczko?
— Rozpakujcie pierw rzeczy — rzekła ciotka Jakubina, wymachując na nie przez nieuwagę Józkiem zamiast igłą. — Inni byli zbyt mili, żeby z nich żartować. Szanuję ich wspomnienie. W twoim pokoju jest pudełko kwiatów, Aniu, przyniesiono je przed godziną.
Gdy minął pierwszy tydzień, dziewczęta z „Ustronia Patty” zebrały się gorliwie do „kucia”, gdyż był to ostatni ich rok studiów w Redmondzie i trzeba było wytrwale zabiegać o zaszczyt promocji. Ania poświęciła się nauce języka angielskiego. Priscilla siedziała nad klasykami, a Filipa orała matematykę. Niekiedy ogarniało je zmęczenie, chwilami zdawało się im, że nie warto o to walczyć.
W takim nastroju weszła Stella pewnego dżdżystego wieczora do niebieskiego pokoiku Ani. Ania siedziała na podłodze, w małym kręgu światła lampy, stojącej obok niej, otoczona stosem rozsypanych manuskryptów.
— Co ty robisz, na Boga?
— Przeglądam właśnie stare opowiadania z „Klubu Powieściowego”. Potrzeba mi było na rozweselnie. Uczyłam się, aż mi świat obrzydł. Więc wygrzebałam ze swego kufra te papiery. Takie są pełne łez i tragedyj79, że można pęknąć ze śmiechu.
— Ja sama jestem w złym humorze — rzekła Stella, siadając na niskim tapczanie. — Nic mi się dzisiaj nie wydaje warte trudu. Wszystkie moje myśli są przestarzałe, wszystko już dawniej myślałam. Ostatecznie, jaką wartość posiada życie, Aniu?
— Wszystkiemu winne to wkuwanie i pogoda, moja droga. Taki dżdżysty wieczór, jak dzisiejszy, po dniu pełnym wytężonego kucia, na każdego musi oddziałać przygnębiająco. Wiesz przecież, że życie ma swój urok.
— O, i ja tak myślę, ale teraz trudno mi w to uwierzyć!
— Pomyśl więc o tych wszystkich wielkich i szlachetnych duszach, które żyły i pracowały na świecie — rzekła Ania z zadumą. — Czyż to nie szczęście żyć po nich i odziedziczyć ich zdobycze i nauki? Pomyśl o wszystkich wielkich ludziach dzisiejszego świata. Czyż to nie szczęście, że możemy dzielić ich natchnienia? A potem o tych wszystkich wielkich duchach, co przyjdą po nas. Czyż to nie szczęście, że pracujemy, aby im przygotować drogę? Jeden choćby krok na ich drodze uczynić lżejszym?
— O, rozum mój zgadza się zupełnie z tym, co mówisz, Aniu, ale dusza moja pozostaje posępna i zniechęcona. W dżdżyste wieczory jestem zawsze smutna i przygnębiona.
— W niektóre wieczory lubię deszcz. Lubię leżeć w łóżku i przysłuchiwać się, jak pluszcze na dachu i kapie z sosen.
— Ja go lubię, gdy pozostaje na dachu — rzekła Stella. — Nie zawsze się lak dzieje. Ubiegłego lata przeżyłam straszną noc w starym folwarczku wiejskim. Dach miał dziury, a deszcz padał prosto na moje łóżko. Nie było w tym zupełnie poezji. Musiałam wstać o północy, w ciemności usunąć łóżko z obrębu deszczu. A było to jedno z owych solidnych, starych łóżek, ważących mniej więcej z tysiąc kilogramów. A potem to nieustanne trip-trop, trip-trop, przez całą noc nie pozwoliło mi spać, szarpiąc mi nerwy na kawały. Nie możesz sobie wyobrazić, jak okropny hałas sprawia kropla deszczu w nocy, gdy pada na gołą podłogę. Brzmi to jak kroki upiora. Z czego się śmiejesz, Aniu?
— Z tych opowiadań. Fila powiedziałaby, że są zabójcze, ale w podwójnym sensie, gdyż wszyscy w nich umierają. Co za olśniewające, cudowne miałyśmy bohaterki! I jak je stroiłyśmy! W jedwabie, atłasy, aksamity, klejnoty, koronki — nigdy nic innego nie nosiły. Oto opowiadanie Janki Andrews, w którym bohaterka śpi w cudownym atłasowym stroju nocnym, wyszywanym prawdziwymi perłami.
— Czytaj dalej! — rzekła Stella. — Czuję, że życie jest coś warte, póki można się śmiać.
— A tu jest moje opowiadanie. Bohaterka moja bawi na balu, świecąc od stóp do głowy wielkimi diamentami najczystszej wody. Ale na cóż się zda uroda i bogaty strój? Ścieżki przepychu prowadziły tylko do grobu. Wszystkie bohaterki musiały być albo zamordowane, albo umrzeć z tęsknoty. Nie było dla nich ratunku.
— Pozwól mi przeczytać kilka swoim opowiadań.
— Dobrze, oto moje arcydzieło. Zwróć uwagę na wesoły tytuł: Moje mogiły. Podczas pisania wylałam kwartę łez, a inne dziewczęta przelewały je przy czytaniu garncami. Matka Janki Andrews gniewała się, że tyle chusteczek było w tym tygodniu w praniu. Jest to przejmujące opowiadanie o przelgrzymkach żony pastora metodystów. Zrobiłam ją metodystką, ponieważ koniecznym było, aby podróżowała. W każdym miejscu, gdzie mieszkała przez pewien czas, pochowała dziecko. Było ich dziewięć, a mogiły ich oddalone były od siebie bardzo i sięgały od Nowej Fundlandii do Vancouver. Opisałam dzieci, odmalowałam rodzaje ich śmierci i szczegółowo przedstawiłam ich pomniki i nagrobki. Miałam początkowo zamiar pochować wszystkie dziesięć80, ale gdy skończyłam z dziewiątym, talent mój zawiódł i pozwoliłam dziesiątemu pozostać przy życiu jako bezradnemu kalece.
Podczas gdy Stella czytała Moje mogiły, podkreślając głośnym śmiechem najtragiczniejsze ustępy, a Morusek spał snem sprawiedliwego kota, który przez całą noc hulał gdzieś za domem, teraz zaś skulił się na opowiadaniu Janki Andrews o pięknej piętnastoletniej dziewicy, która wyruszyła jako siostra miłosiedzia do osady trędowatych i oczywiście uległa ostatecznie tej strasznej chorobie — Ania przerzucała inne manuskrypty, przypominając sobie dni szkolne w Avonlea, gdy członkowie „Klubu Powieściowego” siadywali pod sosnami lub między paprociami nad strumieniem i pisali te straszne opowieści. Ileż z tego jednak miała przyjemności! Jak powracało w trakcie czytania słońce i radość owych dni letnich! Między swymi rękopisami znalazła Ania jeden, pisany na luźnych arkuszach papieru do pakowania. Fala śmiechu napełniła jej oczy, gdy przypomniała sobie chwilę i miejsce powstania tego dzieła. Był to szkic, który napisała owego wieczora, gdy wpadła przez dach do kurnika w Tory Road.
Ania rzuciła na niego okiem,
Uwagi (0)