Ania z Wyspy - Lucy Maud Montgomery (warto czytać .TXT) 📖
Lucy Maud Mongomery — na prośby dziewcząt z całego świata, jak podkreśla w dedykacji — relacjonuje przeżycia słynnej, rudowłosej Ani Shirley w czasie czterech lat jej studiów w Kingsporcie na półwyspie Nowa Szkocja. Trudno jest Ani opuścić ukochane Avonlea, kiedy jednak zamieszkuje w urokliwym Ustroniu Patty w towarzystwie trzpiotowatej Filippy, dwóch innych koleżanek oraz czarującej opiekunki, ciotki Jakubiny, życie znów nabiera uroku. Nie dowiadujemy się jednak wiele o zainteresowaniach naukowych Ani, mimo że jest ona bardzo pilną studentką. Śledzimy natomiast zaskakujące perypetie narzeczeńskie jej przyjaciółek i znajomych starych panien. O wiele ciekawiej wygląda jednak ta powieść, jeżeli zajrzymy do biografii pisarki. Zwróćcie zwłaszcza uwagę na epizodyczną postać parobka z sąsiedztwa, Sama Tollivera…
Rumieńców książce nadają też listy i zwierzenia buńczucznego Tadzia, ośmioletniego wychowanka Maryli, darzącego Anię ogromnym przywiązaniem. Zdarzają się też Ani momenty głębokiej zadumy, rozmowy o śmierci i listy z dawnych lat.
Pani Lynde, podobnie jak całe Avonlea, jest przekonana, że przeznaczeniem Ani jest wyjść za Gilberta — sprawy jednak toczą się inaczej, między innymi z powodu nagłej burzy i przystojnego nieznajomego, który uprzejmie proponuje Ani swój parasol…
- Autor: Lucy Maud Montgomery
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Ania z Wyspy - Lucy Maud Montgomery (warto czytać .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Lucy Maud Montgomery
Biedna Janina zarumieniła się. Ania powiedziała coś uprzejmego i konwencjonalnego, po czym wszyscy usiedli i rozpoczęli pogawędkę. Ciężka to była praca, nawet dla Ani, gdyż nikt nie czuł się dobrze, prócz pani Douglas, której istotnie gawędzenie nie sprawiało trudności. Posadziła Janinę obok siebie i od czasu do czasu głaskała jej rękę. Janina siedziała cicho i uśmiechała się, czując się bardzo nieswojo w tej ohydnej sukni, zaś Jan Douglas nawet się nie uśmiechał.
Przy stole pani Douglas uprzejmie poprosiła Janinę, aby nalała herbatę. Janina zarumieniła się jeszcze bardziej, ale uczyniła to. W liście do Stelli opisała Ania to przyjęcie.
„Dostaliśmy ozór na zimno i kurczę, dalej konfitury z agrestu, pasztet cytrynowy, tort i czekoladowe ciastka, placek z rodzynkami, babkę, ciasto owocowe i jeszcze wiele innych rzeczy. Gdy zjadłam dwa razy tyle, ile powinnam, pani Douglas westchnęła i rzekła, że obawia się, iż nie ma mnie już czym poczęstować.
«Obawiam się, że poczciwa Janina swoją kuchnią zanadto panią rozpieściła», rzekła słodko. «Oczywiście nikt w Valley Road nie może z nią rywalizować. Może pozwoli pani jeszcze kawałek pasztetu, panno Shirley? Nic pani nie jadła!»
Stello, zjadłam porcję ozora, porcję kurczęcia, trzy biszkopty, olbrzymią porcję konfitur, kawałek pasztetu, torcik i spory kawał ciasta czekoladowego!”
Po kolacji pani Douglas uśmiechnęła się przyjaźnie i rzekła do Jana, żeby zabrał „kochaną Janinę” do ogrodu, aby zerwać kilka róż.
— Panna Shirley dotrzyma mi tymczasem towarzystwa, prawda? — zapytała.
Usiadła z westchnieniem w swoim fotelu.
— Jestem bardzo słabą staruszką, panno Shirley. Od przeszło dwudziestu lat cierpię bardzo. Od dwudziestu długich, bolesnych lat umieram stopniowo.
— Jakie to straszne! — rzekła Ania, starając się być współczującą, a czuła się bardzo głupio.
— Bywały dziesiątki nocy, gdy zdawało się, że nie dożyję rana — ciągnęła pani Douglas uroczyście — Nikt nie wie, co przecierpiałam. Nikt nie może tego wiedzieć, prócz mnie samej. Ale to już długo nie może teraz potrwać. Moja uciążliwa pielgrzymka skończy się niebawem, panno Shirley. Wielka to dla mnie pociecha, że Jan dostanie tak dobrą żonę, która będzie o niego dbała, gdy matka jego odejdzie — wielka pociecha, panno Shirley.
— Janina jest miłą kobietą — rzekła Ania gorąco.
— Miła! Piękny charakter! — potwierdziła pani Douglas. — I doskonała gospodyni — czym ja nigdy nie byłam. Zdrowie nie pozwalało mi na to, panno Shirley. Rada jestem rzeczywiście, że Jan uczynił tak rozsądny wybór. Spodziewam się i wierzę, że będzie szczęśliwy. Jest on moim jedynym synem, panno Shirley, a szczęście jego bardzo mi leży na sercu.
— Naturalnie — rzekła Ania głupkowato. Po raz pierwszy w życiu mówiła głupkowato. Ale nie mogła sobie wyjaśnić, dlaczego. Nie znajdowała po prostu odpowiedzi dla tej słodkiej, uśmiechającej się, aniołkowatej staruszki, która tak mile pieściła jej rękę.
— Odwiedź mię znowu niedługo, kochana Janino — rzekła pani Douglas serdecznie, gdy odchodziły. — O wiele za rzadko przychodzisz. Ale za to później Jan sprowadzi cię tutaj na zawsze.
Ania, która przypadkowo spojrzała na Jana Douglasa, gdy matka jego mówiła te słowa, stropiła się: wyglądał jak człowiek na torturach, gdy dręczyciele jego zadają mu ostatnią możliwą katuszę. Uczuła, że doznawał bardzo przykrego uczucia i pragnął przyśpieszyć odejście zarumienionej Janiny.
— Czy pani Douglas nie jest słodką staruszką? — zapytała Janina, gdy szły z Anią przez drogę.
— Hm — odpowiedziała Ania nieprzytomnie.
Ciekawa była, dlaczego Jan Douglas miał taki wygląd.
— Cierpiała strasznie — powiedziała Janina z uczuciem. — Przeżywa straszne chwile. Okropna to męka dla Jana. Obawia się opuścić dom, z lęku, by matka jego nie doznała jakiegoś ataku choroby, a nie ma u nich nikogo prócz służącej.
W trzy dni później Ania powróciła ze szkoły do domu i zastała Janinę w łzach. Łzy i Janina tak sobie nie odpowiadały, że Ania zaniepokoiła się poważnie.
— O, co się stało? — zawołała.
— Kończę... kończę dzisiaj czterdzieści lat... — łkała Janina.
— Wczoraj miała pani przecież prawie tyleż, a nic to pani nie szkodziło — pocieszyła ją Ania, wysilając się, aby się nie roześmiać.
— Ale... ale... — ciągnęła Janina, przełknąwszy łzy — Jan Douglas ciągle jeszcze nie oświadczył mi się dotychczas...
— O, oświadczy się napewno — rzekła Ania niepewnie. — Musi mu pani dać czas.
— Czas! — zawołała Janina z nieopisanem szyderstwem. — Miał go dwadzieścia lat! Ileż mu trzeba czasu?
— Czy pani chce przez to powiedzieć, że Jan Douglas odwiedza panią od dwudziestu lat?
— Tak, a nigdy nie wspomniał ani słowem o małżeństwie. Teraz nie wierzę już, aby to kiedykolwiek uczynił. Nigdy do nikogo nie powiedziałam ani słowa o tym, ale zdaje mi się, że ostatecznie muszę o tym komuś powiedzieć, bo inaczej oszaleję. Jan Douglas zaczął do mnie przychodzić przed dwudziestu laty, jeszcze przed śmiercią mojej matki. Przychodził stale i przychodził, a po pewnym czasie zaczęłam szyć i haftować rozmaite rzeczy. Ale on nigdy nie mówił o małżeństwie, tylko ciągle przychodził i przychodził. Nic nie mogłam zrobić. Matka umarła, gdyśmy chodzili ze sobą osiem lat. Myślałam, że teraz może przemówi, widząc, że zostałam sama na świecie. Był rzeczywiście taki poczciwy i współczujący i czynił wszystko, co mógł czynić, ale nigdy nie wspomniał o małżeństwie. I od tego czasu nic się już nie zmieniło. Ludzie ganią o to mnie. Powiadają, że nie chcę wyjść za niego, bo jego matka jest tak chora, i że nie chcę sobie zadawać trudu pielęgnowania jej. A ja bym tak chętnie pielęgnowała matkę Jana! Ale nie wyprowadzam ich z błędu, wolę, żeby mnie ganili, niż żeby mi współczuli. Takie to strasznie poniżające, że Jan nie chce mi się oświadczyć. A dlaczego nie chce? Wydaje mi się, że gdybym tylko znała właściwy powód, nie przejmowałabym się tym tak bardzo.
— Może matka jego nie chce, żeby się ożenił? — wtrąciła Ania.
— O, ona chce. Często mi mówiła, że chętnie by widziała, aby się Jan ożenił, zanim przyjdzie jej ostatnia godzina. Robi zawsze napomknienia — sama pani ostatnio słyszała. Myślałam, że się zapadnę pod ziemię.
— To ponad moje siły! — oświadczyła Ania bezradnie. Pomyślała o Ludwiku Speedzie. Ale sprawy te nie były analogiczne. Jan Douglas nie był człowiekiem tego typu co Ludwik.
— Musi pani być odważniejsza. Janino — ciągnęła rezolutnie. — Dlaczego nie zerwała z nim pani już dawno?
— Nie mogłam — rzekła biedna Janina patetycznie. — Widzi pani, Aniu, zawsze go bardzo lubiłam. Mógł stale przychodzić albo nie przychodzić, gdyż nigdy nie było nikogo innego, kogo bym chciała. Więc to nie grało roli.
— Ale zmusiłoby go to do wypowiedzenia się, jak przystoi mężczyźnie — nalegała Ania.
Janina potrząsnęła głową.
— Nie, nie przypuszczam. Bałam się próbować, z lęku, iż pomyślałby, że traktuję to poważnie, i odszedłby. Jestem widocznie małodusznem stworzeniem, ale tak czuję. I nie potrafię tego zmienić.
— O, mogła to pani zmienić, Janino. I jeszcze nie jest za późno. Niech pani skupi siły. Niech mu pani da do zrozumienia, że nie ma pani zamiaru znosić dłużej jego kaprysów. Ja pani pomogę.
— Nie wiem — rzekła Janina beznadziejnie. — Nie wiem... gdybym mogła się kiedyś zdobyć na odwagę... Sprawy tak się już długo przewlekły... Ale zastanowię się nad tym.
Ania czuła, że się rozczarowała co do Jana Douglasa. Tak jej się podobał i nie podejrzewała w nim człowieka, któryby potrafił przez dwadzieścia lat bawić się w kotka i myszkę z uczuciami kobiety. Trzeba mu było koniecznie dać nauczkę, a Ania była przekonana, że chętnie przyjrzałaby się temu procesowi. Toteż uradowała się bardzo, gdy Janina oznajmiła jej następnego popołudnia, gdy szły na zebranie religijne, że zdecydowała się zdobyć na odwagę.
— Dam Janowi Douglasowi do zrozumienia, że nie mam zamiaru być dłużej poniewieraną.
— Ma pani najzupełniejszą rację — rzekła Ania z naciskiem.
Po skończonym zebraniu Jan Douglas zbliżył się ze swoją zwykłą propozycją. Janina wyglądała straszliwie, ale zdecydowanie.
— Nie, dziękuję panu — odpowiedziała lodowato. — Sama trafię do domu. Nic w tym zresztą dziwnego, gdyż chodzę tą drogą od czterdziestu lat. Nie potrzebuję się pan więc fatygować, panie Douglas.
Ania przyglądała się Janowi Douglasowi. W jasnym świetle księżyca ujrzała znowu owo skrzywienie człowieka na ostatnim stopniu tortury. Bez słowa odwrócił się i odszedł.
— Stój, stój! — zawołała za nim Ania dziko, nie robiąc sobie nic z reszty obecnych, którzy oniemieli ze zdumienia. — Niech się pan zatrzyma, panie Douglas, niech pan wraca!
Jan Douglas zatrzymał się, ale nie wrócił. Ania podbiegła do niego, chwyciła go za rękę i wolno pociągnęła do Janiny.
— Musi pan wrócić — rzekła błagalnie. — Wszystko to jest błędem, panie Douglas, to wszystko moja wina. Ja namówiłam Janinę, żeby tak postąpiła. Nie chciała tego, ale teraz już znowu wszystko dobrze, prawda, Janino?
Bez słowa ujęła go Janina pod ramię i odeszła. Ania szła za nimi osłabiona i wsunęła się do domu przez tylne drzwi. — Pięknie się pani nadaje do pomagania komuś — rzekła Janina ironicznie.
— Nie mogłam inaczej postąpić, Janino — rzekła Ania ze skruchą. — Czułam się tak, jakbym się obojętnie przyglądała morderstwu. Musiałam pobiec za nim.
— O, taka jestem zadowolona, że pani to uczyniła! Kiedy ujrzałam, że Jan Douglas odchodzi, doznałam wrażenia, jakby owa reszta radości i szczęścia, która pozostała jeszcze w moim życiu, odchodziła wraz z nim. Okropne to było uczucie.
— Czy pytał panią potem, dlaczego to pani uczyniła? — spytała Ania.
— Nie, nie powiedział o tym ani słowa — rzekła Janina posępnie.
Ania nie traciła jednak słabej nadziei, że po tym wszystkim coś jednak nastąpi. Ale nic się nie stało. Jan Douglas przychodził i zabierał Anię na przejażdżki, odprowadzał Janinę z zebrań religijnych, jak czynił przez całe ubiegłe dwadzieścia lat i jak zdawało się, że będzie czynił jeszcze przez następne dwadzieścia lat. Lato mijało. Ania pracowała w szkole, pisywała listy i uczyła się nieco. Spacery jej do szkoły i ze szkoły były bardzo miłe. Szła zawsze przez trzęsawisko. Miłe to było miejsce. Bagnisty grunt z porosłymi mchem pagórkami. Srebrzysty strumień płynął tamtędy, a sosny stały prosto, z szarozielonymi konarami pokrytymi mchem.
Nie bacząc na to, wydawało się Ani życie w Valley Road nieco monotonne. Zdarzył się co prawda jeden zabawny wypadek.
Wysmukłego, płowowłosego Sama z miętą nie widziała od owych wieczornych odwiedzin, poza przypadkowymi spotkaniami na drodze. Ale pewnego gorącego wieczora sierpniowego Sam zjawił się i usiadł uroczyście na ławce przed sienią. Nosił zwykłe ubranie robocze, składające się z połatanych spodni, niebieskiej koszuli, podartej na łokciach, i postrzępionego kapelusza słomkowego. Żuł źdźbło słomy, którego nie wypuszczał z ust, spoglądając uroczyście na Anię. Ania z westchnieniem odłożyła książkę i ujęła serwetkę, którą wyszywała. Konwersacja z Samem była rzeczywiście niemożliwa.
Po długim milczeniu Sam odezwał się wreszcie.
— Mieszkam tam obok — rzekł krótko, wskazując źdźbłem słomy w kierunku sąsiedniego domu.
— O, rzeczywiście? — zapytała Ania uprzejmie.
— Tak.
— A dokąd się pan teraz udaje?
— Ano, myślę trochę o tym, żeby założyć własny dom. Podoba mi się jeden w Millersville. Ale gdybym go wynajął, muszę mieć żonę.
— Tak mi się zdaje — rzekła Ania.
— Tak.
Znowu nastąpiło milczenie. Ostatecznie Sam poruszył znowu swoim źdźbłem słomy i rzekł:
— Czy pani mnie chce?
— Cooo? — zawołała Ania ochryple.
— Czy pani mnie chce?
— Czy pan ma na myśli, żeby pana poślubić? — zapytała biedna Ania słabo.
— Tak.
— Nnno... za mało pana znam! — zawołała Ania podniecona.
— Ale pozna mnie pani, gdy się pobierzemy — rzekł Sam.
Ania zebrała całą swoją biedną godność.
— Oczywiście nie chcę pana poślubić — rzekła wyniośle.
— Ano, może pani żałować — ostrzegł ją Sam. — Jestem dobrym robotnikiem i mam trochę pieniędzy w banku.
— Niech pan o tym więcej nie mówi! Cóż u licha podsunęło panu ten pomysł? — zapytała Ania, odzyskując znowu humor.
Sytuacja była tak absurdalna!
— Bardzo mi się pani spodobała i chodzi pani tak zgrabnie. Nie lubię leniwych kobiet. Niech się pani namyśli. Ja swojego słowa jeszcze nie zmieniam. Ano, muszę już iść. Trzeba wydoić krowy.
Iluzje Ani co do oświadczyn tak dalece ucierpiały w ostatnich latach, że niewiele z nich pozostało. Mogła się więc tym razem śmiać z całego serca, nie odczuwając tajemnego bólu. Opowiedziała o wszystkim Janinie, przedrzeźniając wymowę Sama, i obie śmiały się niepohamowanie z tego sentymentu.
Pewnego popołudnia, gdy pobyt Ani w Valley Road zbliżał się już ku końcowi, nadjechał galopem służący Douglasów.
— Niech pani pędzi do państwa Douglas, prędko! — zawołał. — Zdaje mi się, że stara pani umiera nareszcie po dwudziestu latach udawania!
Janina chwyciła szybko kapelusz. Ania zapytała, czy pani Douglas czuje się gorzej, niż zwykle.
— Nie jest ani o połowę tak źle — odparł służący uroczyście — i to mi właśnie daje do myślenia. Kiedy indziej krzyczała i rzucała się na fotelu. Tym razem leży cicho i niemo. Gdy pani Douglas leży cicho, założę się, że jest bardzo chora.
— Nie lubi pan starej pani Douglas? — zapytała Ania ciekawie.
— Lubię koty, gdy są kotami, nie lubię kotów, gdy są kobietami — brzmiała tajemnicza odpowiedź służącego.
Janina powróciła do domu o zmroku.
— Pani Douglas nie żyje — rzekła znużonym głosem. — Umarła zaraz po moim przybyciu. Raz jeszcze przemówiła do mnie: „Spodziewam się, że wyjdziesz teraz za Jana”, rzekła. Zraniło mi to serce, Aniu. Pomyśleć, że rodzona matka Jana sądziła, że przez nią nie chciałam wyjść za niego! Nie mogłam jej odpowiedzieć ani słowa, gdyż w pokoju były obce kobiety. Czułam się szczęśliwa, że Jana nie było.
Janina rozpłakała się rozpaczliwie. Ania ugotowała jej herbaty imbierowej
Uwagi (0)