Kapitanowie zuchy - Rudyard Kipling (biblioteka informatyczna TXT) 📖
Harvey, kilkunastoletni syn amerykańskiego bogacza, udaje się wraz z matką statkiego do Europy, by dokończyć edukację. Chłopak, przywyczajony do tego, że wszystko mu się należy, na pokładzie zachowuje się pretensjonalnie, by pokazać, jaki jest ważny i dorosły.
Marynarze dają mu do zapalenia okropne cygaro. Organizm Harveya nie reaguje na nie dobrze i wymęczony chłopak ląduje za burtą. Ratuje go załoga starej rybackiej łodzi, a jej kapitan nie zamierza wracać na ląd przez kilka miesięcy. Amerykański panicz będzie musiał zmierzyć się z nowym trybem życia i obowiązkami.
Kapitanowie zuchy to powieść autorstwa angielskiego pisarza Rudyarda Kiplinga, wydana w 1897 roku. Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor Księgi dżungli, jego twórczość była kierowana głównie do młodzieży.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kapitanowie zuchy - Rudyard Kipling (biblioteka informatyczna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
— Nie możemy wyjechać, nie pożegnawszy Diska — odrzekł Harvey — a w poniedziałek jest dzień wspominek. Zostańmy przynajmniej na tej uroczystości.
— Cóż to za jakieś wspominki? Opowiadają o nich wszędzie po całej traktierni — rzekł pan Cheyne miękko, bo i on się nie kwapił przerywać sobie dni błogich wczasów.
— O ile mogę się domyślić, jest to coś w rodzaju obrzędu ze śpiewkami i tańcami, urządzanego dla letników. Disko, jak sam powiada, nie bardzo rzecz tę pochwala, bo urządza się wtedy zbiórkę na wdowy i sieroty. Disko jest zawsze we wszystkim oryginalny. Czy nie zauważyłeś tego, papo?
— No... tak... Trochę... Miejscami... A zatem jest to miejscowe widowisko?
— Jest to umowa, jeszcze z lata. Wyczytuje się nazwiska towarzyszy utopionych lub zaginionych bez wieści od czasu ostatniej wyprawy; potem są przemówienia, deklamacje itd. Potem, jak powiada Disko, sekretarze towarzystw dobroczynności wdzierają się chyłkiem i walczą o łup.
— Aha, więc tak! — ozwał się pan Cheyne. — Zostaniemy na tym „dniu wspominkowym”, a po południu wyjedziemy.
— Chyba pójdę do Diska i nakłonię go, ażeby ściągnął załogę przed odjazdem. Powinienem trzymać się wraz z nimi.
— A jakże, jakże! — ozwał się Cheyne. — Ja jestem tylko biednym skromnym letnikiem, a ty...
— Rybakiem z Ławic... Rewakiem całą gębą! — zawołał Harvey, stając na platformie tramwaju, a pan Cheyne poszedł dalej pełen różowych marzeń o przyszłości.
Disko nie miał przekonania co do obchodów publicznych, gdzie odwoływano się do ofiarności społeczeństwa. Atoli Harvey począł narzekać, że dzień ów straci dla niego cały urok, jeżeli okrętnicy z We’re Here nie będą obecni. Wówczas Disko postawił warunki: oto, powiada, słyszał (rzecz doprawdy zdumiewająca, jak tu na pobrzeżu wszyscy wzajemnie wiedzieli o sprawkach swoich bliźnich!), otóż słyszał, że jakaś aktorka z Filadelfii miała brać udział w popisach, przeto bał się, czy ona tam przypadkiem nie zechce deklamować Wyprawy szypra Iresona. Disko osobiście miał z aktorkami tak małą styczność jak z letnikami; jednakże co słuszne, to słuszne, a chociaż raz w życiu (tu Dan zachichotał) on, stary Troop, omylił się w swych sądach, to jednak tym razem było inaczej. Wobec tego Harvey powrócił do East Gloucester i stracił tam pół dnia, tłumacząc kapryśnej aktorce cieszącej się królewskim rozgłosem na dwóch wybrzeżach morskich, istotę omyłki, jakiej zamierzała się dopuścić. Aktorka w końcu przyznała, że słuszność była całkowicie po stronie Diska...
Pan Cheyne z doświadczenia wiedział, co to będzie; jednakże wszelkie pogwarki publiczne były najulubieńszą strawą duchową tego człowieka. Widział tramwaje pędzące na zachód w skwarze parnego poranka, pełne kobiet w lekkich sukienkach oraz mężczyzn niedawno oderwanych od bostońskich pulpitów biurowych i ocieniających blade lica kapeluszami słomkowymi; widział całe zatory rowerów poza gmachem pocztowym; widział szwendanie się ruchliwych urzędników pozdrawiających się wzajemnie; widział powolne chybotanie się i łopotanie wielkich flag w zgęstniałym powietrzu; widział też i ważną osobistość zwilżającą chodnik za pomocą węża pneumatycznego.
— Mamusiu! — odezwał się nagle — czy nie przypominasz sobie jak to... po spaleniu Seatle zaczęto znów krzątać się po ulicach?
Pani Cheyne skinęła i krytycznym wzrokiem spojrzała na krętą ulicę. Podobnie jak mąż, była świadoma tych zgromadzeń ludowych, tak częstych na całym zachodzie, i porównywała je z sobą. Rybacy zaczęli mieszać się z tłumem koło bram hali miejskiej. Byli tam Portugalczycy, wśród których widać było i kobiety przeważnie z gołą głową lub w szalach; byli tam bystroocy mieszkańcy Nowej Szkocji i osiedleńcy z Prowincji Nadmorskich; byli Francuzi, Włosi, Szwedzi i Duńczycy wraz z załogami pobrzeżnych szonerów — a wśród nich wszędzie kobiety w żałobie, które pozdrawiały się wzajem z odcieniem pewnej dumy w swym smutku, gdyż było to ich wielkie święto. Byli też i duchowni wielu wyznań — pastorowie, księża. Byli też właściciele linii szonerów, wielcy udziałowcy spółek akcyjnych oraz różni ludzie pomniejsi, których nieliczne statki aż po same czubki masztów dawno już były w dłużniczym zastawie; nie brakło bankierów i agentów morskich towarzystw ubezpieczeniowych; trafiali się kapitanowie holowników i batów; wreszcie barwnym, rozbitym tłumem snuli się taklownicy, naprawiacze, załadowcy, solarze, korabnicy i bednarze.
Płynęli tak wzdłuż rzędu krzeseł ożywionych różnobarwnymi strojami letników. Jeden z urzędników miejskich krążył wkoło, rzucając wszędzie bacznym okiem i pocąc się rzęsiście, aż w końcu cały jaśniał blaskiem nieskazitelnej dumy obywatelskiej. Pan Cheyne zawiązał z nim przed paroma dniami parominutową znajomość i to wystarczyło aż nadto do całkowitego, obopólnego porozumienia.
— No, panie Cheyne, co też pan sobie myśli o naszym mieście?... Tak, proszę pani, może pani usiąść, gdzie najdogodniej... Przypuszczam, że i tam u was na zachodzie bywają takie obchody?
— Tak, ale nasze miasta nie mogą poszczycić się tak długim istnieniem.
— To prawda. Szkoda, że pana nie było na widowiskach urządzanych w dwóchsetną pięćdziesiątą rocznicę założenia naszego grodu. Powiadam panu, panie Cheyne, że stare miasto wyrobiło sobie dobrą sławę.
— Słyszałem o tym. Jest to nawet rzecz przynosząca dochód. Czemuż to jednak miasto wasze nie posiada porządnego hotelu?
— ...O tam, tam, na lewo, Pedro! Jest tam jeszcze dużo miejsca dla ciebie i twojej gromadki... No, ja wciąż im o tym mówię, panie Cheyne. Wchodzą tu w grę wielkie sumy pieniężne, ale przypuszczam, że to pana nazbyt nie wzruszy. Potrzebujemy...
W tejże chwili na jego ramię osłonięte przestronną marynarką spadła jakaś ciężka ręka i oto znalazł się w objęciach szypra jednego z portlandzkich statków przybrzeżnych.
— Cóż to, u pioruna, takie to wy sprawujecie rządy nad miastem, gdy wszyscy przyzwoici ludzie są na morzu? Hę? Miasto wyschnięte na kość, a zaduch w nim większy, niż był wtedy, gdym stąd wyjeżdżał. Moglibyście przynajmniej wystarać się o jakiś wyszynk lżejszych trunków.
— Zdaje się, że jednak to nie przeszkodziło ci posilić się dziś dostatecznie, Carsenie. Usiądź przy drzwiach i rozważ swoje argumenty, zanim powrócę.
— Cóż mi przyjdzie z argumentów?... W Miquelon jest szampan po osiemnaście dolarów... a...
I zawadiacki szyper zatoczył się w stronę wyznaczonego mu miejsca, bo dźwięki preludium organowego zmusiły go do milczenia.
— Oto mamy i nowe organy — z dumą odezwał się urzędnik do Cheyne’a. — Kosztowały nas cztery tysiące dolarów... A tam stoi gromadka sierot, gotowa do rozpoczęcia śpiewu. To moja żona je uczyła śpiewać. Do widzenia, panie Cheyne, wzywają mnie na estradę.
Wysokie, czyste i szczere głosy dziecięce przyciszyły ostatni gwar ludzi zajmujących swoje miejsca.
— O wszystkie dzieła rąk bożych, błogosławcie Pana! Chwalcie Go i uwielbiajcie na wieki wieków!
Kobiety zalegające znaczną część hali wychylały się naprzód, chcąc przyjrzeć się śpiewającym, w miarę jak powracające wersety pieśni napełniały powietrze. Pani Cheyne wraz z kilkoma innymi sąsiadkami wzruszyła się do łez; dotychczas nie wyobrażała sobie nawet, że w świecie jest tyle wdów, toteż teraz odruchowo szukała Harvey’a. Ów znalazł byłą drużynę z We’re Here w tylnych rzędach słuchaczy i stał, jak mu się należało, pomiędzy Diskiem a Danem. Stryj Salters, który zeszłej nocy powrócił wraz z Pennem z Pamlico Sound, przyjął go podejrzliwie.
— Czy jeszcze twoi rodzice nie odjechali? — burknął. — Co tutaj porabiasz, młokosie?
— Morskie głębie i bałwany, błogosławcie Pana! Chwalcie go i uwielbiajcie na wieki wieków!
— Czyż on nie ma prawa być z nami? — mówił Dan. — Był z nami na morzu.
— Nie tak był wtedy ubrany! — warknął Salters.
— Zamknij buzię, Salters — ozwał się Disko. — Znów się w tobie żółć porusza. Zostań tu, gdzie jesteś, Harvey.
Następnie powstał i zaczął przemawiać przedstawiciel władz miejskich, witając w Gloucester gości z szerokiego świata i mimochodem wskazując, czym miasto wyróżniło się nad resztę świata. Potem mówił o morskich skarbach miasta i wspomniał o cenie, jaką trzeba okupywać coroczny połów. Zebrani (powiadał!) wkrótce posłyszą nazwiska osób drogich im a nieżyjących... jest ich 117 (wdowy rozwarły szerzej źrenice i zaczęły spoglądać jedna na drugą). Gloucester nie może się pochwalić potężnymi fabrykami lub faktoriami; synowie tego miasta zdobywają sobie zarobek, jaki daje im morze... a wszyscy wiedzą, że ani Georges, ani Ławice nie są pastwiskiem dla bydła. Najszczytniejszym obowiązkiem, jaki mogą wypełnić ludzie znajdujący się na lądzie, jest przyjście z pomocą wdowom i sierotom. Po kilku jeszcze uwagach ogólnych mówca skorzystał ze sposobności, by w imieniu miasta podziękować tym, którzy przejęci duchem społecznym zgodzili się brać udział w obchodzie.
— Nie cierpię tych żebraczych kawałów — sarknął Disko. — Daje ona ludziom niepiękne wyobrażenie o nas.
— Gdyby ludzi nie byli trzymani krótko, gdy jest po temu sposobność — odrzekł Salters — to zgodnie z naturą rzeczy musieliby narażać się na wstyd. Weź to sobie za przestrogę, młokosie. Bogactwa trwać będą tylko parę miesięcy, jeżeli będziesz je trwonił na zbytki...
— Ale gdy się utraci wszystko... wszystko... — ozwał się Penn — cóż wtedy można począć? Pewnego razu — (modre oczy wpatrywały się coraz to w inne punkty, jak gdyby szukając punktu oparcia) pewnego razu czytałem... zdaje mi się, że w jakiejś książce... o statku, którego załoga zatonęła... oprócz jednego... który mi mówił...
— Sza! — przerwał mu Salters. — Czytaj nieco mniej, a zajmuj się więcej rzeczami praktycznymi, to łatwiej ci będzie się utrzymać, Penn...
Harvey wtłoczony pomiędzy rybaków odczuwał jakiś pełznący, przewlekły, w uszach dzwoniący dreszcz, który zaczynał się na karku, a kończył się w podeszwie stóp. Robiło mu się jakoś zimno, choć dzień naprawdę był duszny.
— Czy to jest ta aktorka z Filadelfii? — zapytał Disko Troop, spoglądając spode łba na estradę. — A czy załatwiłeś tę sprawę ze starym Iresonem, Harvey? Teraz już znasz powody.
Jednakże śpiewaczka popisywała się nie Wyprawą Iresona, tylko poematem o porcie rybackim, zwanym Brixham, oraz o flotylli trolowników, którzy wracali do domu w noc burzliwą, gdy tymczasem kobiety podtrzymywały światło sygnalizacyjne na brzegu zatoki, rzucając w płomienie ogniska wszystko, co znalazły pod ręką:
— Fiu! — ozwał się Dan, wyzierając spoza ramienia Długiego Dżeka. — To ci było wspaniałe światło! Choć też musiało i sporo kosztować!
— To ci dopiero sobacza dola — odrzekł Galiwajczyk. — Złe oświetlenie portu, mój Danny!
Cudowny głos artystki chwycił wszystkich za serce: a gdy jęła opowiadać, jak zsieczone burzą drużyny marynarskie były wyrzucane na brzeg — pospołu żywi i umarli — i jak przynoszono zwłoki do płomieni ogniska, pytając: „Dziecię, czy to twój ojciec?” lub „Kobieto, czy to twój mąż?” — słychać było ciężkie westchnienia we wszystkich ławach.
Nie było hucznych oklasków, gdy artystka skończyła recytację utworu. Kobiety szukały chusteczek, a wielu mężczyzn błyszczącymi oczyma wpatrywało się w sufit.
— Hm! — ozwał się stryj Salters — gdybyś taką rzecz chciał słyszeć w jakim teatrze, kosztowało by cię to dolara... a może i dwa. Niektórych ludzi, jak przypuszczam, stać na to. Wydaje mi się czymś ogromnie... Ale, na miłość boską, skądże tu wypłynął kapitan Bart Edwardes?
— Nie powstrzymujcie go — ozwał się z tyłu jakiś człowiek z Eastport. — On jest poetą i powinien wygłosić swój utwór. Zresztą pochodzi z naszych stron.
Nie powiedział tego, że kapitan Bart Edwardes przez pięć lat z rzędu ubiegał się o to, by pozwolono mu wygłosić utwór własnej kompozycji na gloucesterskich „wspominkach”. Komitet uroczystości, znudzony już i udręczony tą natarczywością, uczynił nareszcie zadość jego pragnieniu. Prostoduszność i niezmierna radość staruszka, stojącego w swej najlepszej, odświętnej odzieży na oczach wszystkich, zjednała mu serca słuchaczy, jeszcze zanim zdołał otworzyć usta. Bez szemrania wysłuchano trzydziestu siedmiu niewytwornych, jakby siekierą rąbanych zwrotek, opisujących z najdrobniejszymi szczegółami rozbicie się szonera Joan Hasken podczas orkanu pod Georges w 1867 r.; a kiedy już poeta dobrnął do końca, rozległ się ku jego czci, jakby z jednego gardła dobyty, gromki okrzyk.
Jakiś przewidujący reporter bostoński wysunął się z tłumu, ażeby zdobyć kopię poematu oraz wywiad z autorem — tak iż ziemia cała nie mogła więcej ofiarować kapitanowi Edwardesowi, byłemu wielorybnikowi, cieśli okrętowemu, mistrzowi rybołówstwa i poecie, w siedemdziesiątą trzecią rocznicę jego żywota.
— No, to jest, co się nazywa, rozrzewniające! — ozwał się człowiek z Eastport. — Byłem na miejscu wypadku i mogę zaświadczyć, że nic tam nie zostało pominięte.
— Jeżeli ten oto Dan nie potrafi czegoś podobnego napisać od ręki... w godzinkę przed śniadaniem, to warto go oćwiczyć — ozwał się stryj Salters, wynosząc w górę honor stanu Massachusetts. — Jednakże gotów jestem przyznać, że jak na Maine, jest to poważny literat... W każdym razie...
— Widzi mi się, że stryj Salters nie przeżyje obecnej wyprawy. Oto pierwszy komplement, jaki spotkał mnie z jego ust! — zadrwił Dan. — Co to jest, Harve? Taki jesteś niemrawy i jakbyś pozieleniał na twarzy. Czy nie jesteś chory?
— Nie wiem, co się ze mną dzieje — odparł Harvey. — Zdaje mi się, jakby mnie coś rozsadzało we wnętrzu... czuję jakiś szum i dreszcz.
— Niestrawność? Fiu! To źle! Tylko doczekamy się jeszcze odczytywania nazwisk, a potem wyjdziemy.
Wdowy — prawie wszystkie niedawno owdowiałe — prostowały się sztywno jak ludzie idący na rozstrzelanie, gdyż wiedziały, co teraz nadchodzi.
Uwagi (0)