Kapitanowie zuchy - Rudyard Kipling (biblioteka informatyczna TXT) 📖
Harvey, kilkunastoletni syn amerykańskiego bogacza, udaje się wraz z matką statkiego do Europy, by dokończyć edukację. Chłopak, przywyczajony do tego, że wszystko mu się należy, na pokładzie zachowuje się pretensjonalnie, by pokazać, jaki jest ważny i dorosły.
Marynarze dają mu do zapalenia okropne cygaro. Organizm Harveya nie reaguje na nie dobrze i wymęczony chłopak ląduje za burtą. Ratuje go załoga starej rybackiej łodzi, a jej kapitan nie zamierza wracać na ląd przez kilka miesięcy. Amerykański panicz będzie musiał zmierzyć się z nowym trybem życia i obowiązkami.
Kapitanowie zuchy to powieść autorstwa angielskiego pisarza Rudyarda Kiplinga, wydana w 1897 roku. Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor Księgi dżungli, jego twórczość była kierowana głównie do młodzieży.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kapitanowie zuchy - Rudyard Kipling (biblioteka informatyczna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
tłum. Józef Birkenmajer
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.
ISBN 978-83-288-3344-9
Kapitanowie zuchy Strona tytułowa Spis treści Początek utworu Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Słownik wyrazów żeglarskich i rybackich Przypisy Wesprzyj Wolne Lektury Strona redakcyjnaDrzwi palarni okrętowej, wychodzące na pokład, stały otworem — w stronę, skąd słała się północnoatlantycka mgła. Potężny parowiec liniowy to się pochylał, to wznosił w swym biegu, gwiżdżąc dla ostrzeżenia statków rybackich.
— Ten żółtodziób Cheyne jest doprawdy największym utrapieniem całego okrętu — odezwał się mężczyzna z hałasem zatrzaskując drzwi. — Wcale go tu nie potrzeba... za smarkaty!
Jasnowłosy Niemiec pochwycił przekąskę i zagryzając ją pomrukiwał:
— Ja znam ten rasa. Ameriga jest pełni tego rodzaj szlowieki. Ja mówi wam, że wy powinni sprowacać harapi wolni od tarifa celna.
— Tfy! Bogiem a prawdą, on tu nic nie winien... owszem, bardziej godzien politowania niż ktokolwiek — wycedził przez zęby pasażer rodem z Nowego Jorku, leżący jak długi na poduszkach, tuż pod oknem sufitowym. — Jeszcze był brzdącem, a już go włóczono po hotelach. Dziś rano rozmawiałem z jego matką. Miła kobieta, ale nie daje sobie z nim rady... Teraz chłopak jedzie do Europy dla ukończenia edukacji.
— Edukacja jeszcze się nie zaczęła — zabrał głos filadelfijczyk zwinięty w kłębek gdzieś w kącie. — Ten chłopak, jak sam mi mówił, dostaje dwieście dolarów miesięcznie na drobne sprawunki... a nie ma jeszcze szesnastu lat...
— Jego ojciec to ten, co ma szelazni koleje? — zapytał Niemiec.
— Tak. Koleje, kopalnie, tartaki i przedsiębiorstwa okrętowe. Stary bogacz całą gębą! Jeden dom w San Diego, drugi w Los Angeles; z sześć linii kolejowych i połowa tartaków na wybrzeżu Pacyfiku należy do niego... więc nic dziwnego, że żona trwoni pieniądze — rozwodził się filadelfijczyk. — Mówi, że jej się nie podoba na zachodzie... dlatego włóczy się po świecie wraz z synalkiem, szukając (jak przypuszczam) czegoś, co by go mogło rozerwać... Floryda, Adirondacks, Lakewood, Hot Springs, Nowy Jork... i tak w kółko. Teraz to on umie niewiele więcej od kancelisty z drugorzędnego hotelu. Gdy ukończy edukację w Europie, będzie z niego ananas, no!
— A cóż na to ten stary, który ma nad nim osobistą pieczę? — wydobył się głos z głębi.
— Stary sam piętrzy przeszkody. Ale coś mi mówi, że próżno się niepokoicie. Za kilka lat sam pozna, że był w błędzie. Szkoda chłopaka, bo jest w nim sporo dobrego materiału... tylko trzeba umieć wziąć się do niego.
— Z harapem1! Z harapem! — burczał Niemiec.
Znowu rozległo się trzaśnięcie drzwiami i wychylił się chudy, słabowicie zbudowany chłopak, lat może piętnastu, z niedopalonym papierosem w kąciku ust. Bladożółtawa cera była złą oznaką u człowieka tak młodego, zaś spojrzenie kojarzyło w sobie brak stanowczości z zarozumiałością oraz fanfaronadą. Ubrany był w wiśniowego koloru spencerek2, krótkie spodenki, czerwone pończochy i cyklistowskie buty, a czerwoną flanelową czapkę zsunął na tył głowy. Przebiegł oczyma po zebranym towarzystwie, zagwizdał przez zęby i przemówił donośnym a piskliwym głosem:
— No, to ci dopiero gęsta mgła. Słychać jak na łodziach rybackich, to z tej, to z tamtej strony, wrzeszczą przerażeni ludzie. Czyż nie byłaby to wspaniała heca, gdybyśmy tak przejechali jedną z nich?
— Zamknij pan drzwi, panie Harvey — ozwał się nowojorczyk. — Zamknij drzwi i zostań z tamtej strony. Nie potrzeba tu ciebie.
— Kto mi zabroni wejść? — odparł chłopak stanowczym głosem. — Czy pan zapłacił za moją podróż, panie Martin? Podobno mam tu takie same prawa jak każdy z was.
Wziął kilka pionków z szachownicy i począł je przerzucać z jednej ręki do drugiej.
— Śmiertelne nudy! Czy nie zagralibyśmy partyjki pokera?
Nie było odpowiedzi, więc chłopak jął puszczać kłęby dymu z papierosa, zabębnił nie bardzo czystymi palcami po stole. Następnie wydobył plik papierów wartościowych jak gdyby zabierając się do ich przeliczania.
— Jakże się dziś miewa pańska mamusia? — zagadnął któryś z pasażerów. — Nie widziałem jej na drugim śniadaniu.
— Zapewne jest w swojej kajucie. Mamie trudno przyzwyczaić się do morza... prawie każdą podróż przypłaca chorobą. Dam pokojówce piętnaście dolarów, żeby się nią opiekowała. Nie schodzę głębiej, niż każe mi przezorność. Doznaję jakiegoś niesamowitego uczucia, gdy przechodzę przez tę piwnicę. Jestem dopiero po raz pierwszy na morzu!
— E, nie tłumacz się pan, panie Harvey!
— Kto się tłumaczy? Przepływam dopiero po raz pierwszy przez ocean, moi panowie, i pominąwszy pierwszy dzień żeglugi nie chorowałem ani troszkę. Dalibóg, że nie!
To rzekłszy trzasnął z triumfem pięścią w stół, zwilżył palec i jął w dalszym ciągu przeliczać banknoty.
— Oo! Z pana jest pierwszorzędna maszyna z napisem na samym froncie — ziewnął filadelfijczyk. — Jeżeli pan nie będziesz miał się na baczności, to zrobisz niezłą karierę.
— Wiem o tym. Jestem Amerykaninem... teraz, zawsze i po wszystkie czasy. Pokażę im to... jak tylko się dostanę do Europy. Pff! Papieros mi się wypalił. Nie mogę palić tego paskudztwa, które sprzedaje steward. Czy który z panów nie ma przy sobie prawdziwego tureckiego papierosa?
W tejże chwili do palarni wpadł naczelny inżynier, rumiany, uśmiechnięty i zroszony od mgły.
— Panie Mac — zawołał Harvey radośnie — skąd by tu zdobyć coś podobnego?
— W sposób najzwyklejszy w świecie — brzmiała poważna odpowiedź. — Niech dzieci będą grzeczne względem starszych, to starsi postarają się je za to wynagrodzić.
Z kąta wydobył się przytłumiony chichot. Niemiec otworzył pudełko z cygarami i wręczył Harvey’owi cienkie jak palec cygaro.
— To jest szecz dobri do palić, mój mlodi przijaczel! — odezwał się. — Kce pan probirowacz? Tak? Pan bendże po tym tak samo zadowoloni bicz.
Harvey z junacką miną zapalił cygaro wyglądające niezbyt zachęcająco: czuł, że dostał się w towarzystwo ludzi dorosłych.
— Trzeba by czegoś mocniejszego, by zwalić mnie z nóg! — pochwalił się, nie wiedząc, że pali okropny produkt, zwany Wheeling stogie.
— To będżemi mi zaraz widżec — bąknął Niemiec. — Gdże są mi teraz, pan Mactonal?
— We właściwym miejscu albo gdzieś niedaleko od niego, panie Schäfer — odpowiedział inżynier. — Dziś w nocy będziemy na Wielkiej Ławicy; ale teraz, mówiąc ogólnie, znajdujemy się wśród statków rybackich. Dziś od południa otarliśmy się o trzy baty i o mało co nie zerwaliśmy bomu ze statku francuskiego... widocznie podjechaliśmy za blisko...
— Szmakuje panu mój cygar? — zagadnął Niemiec widząc, że oczy Harvey’a napełniły się łzami.
— Doskonałe! Przemiły zapach! — odpowiedział przez zaciśnięte zęby. — Zdaje mi się, żeśmy nieco zwolnili biegu... czy nie tak? Skoczę zobaczyć jak wygląda pław.
— I ja by zrobiłem to samo na pański miejsce — oświadczył Niemiec.
Harvey chwiejnym krokiem powlókł się poprzez mokre pokłady ku balustradzie. Czuł się bardzo niedobrze; atoli nieopodal widać było stewarda związującego krzesła stojące na pokładzie... Ponieważ chłopak chełpił się przed nim niejednokrotnie, że nigdy nie uległ morskiej chorobie, przeto duma kazała mu iść na tył okrętu, na pokład przy jadalni drugiej klasy, kończący się wygięciem w kształcie żółwiej skorupy. Pokład był pusty, więc Harvey przyczołgał się aż do jego najdalszej krawędzi, niemal pod samą banderę. Tutaj skurczył się we dwoje w bezsilnej męczarni, albowiem w tejże chwili Wheeling stogie wraz z szumem rozbryzgów wodnych i trzaskiem śruby okrętowej poczęły jak młyński pytel wytrząsać zeń duszę. Głowa mu jakby obrzękła; ogniste skry pląsały przed oczyma; ciało zdawało się tracić wagę, a pięty kręciły się jak chorągiewka pod tchnieniem bryzy. Morska choroba jęła odbierać mu stopniowo wszystkie siły, a kołysanie okrętu wyparło go poza balustradę na śliskie obrzeże burty. Naraz z ośrodka mgły wychynął poziomy, szary bałwan, niejako pochwycił Harvey’a pod ramię i uniósł go daleko od okrętu, hen w stronę nawietrzną; zwarł się ponad nim zielony przestwór — i chłopiec usnął spokojnie...
Obudził go dźwięk trąbki przypominający mu sygnał obiadowy, jaki wygrywano w szkółce letniej w Adirondacks, w której swego czasu przebywał. Stopniowo uprzytomnił sobie, że jest Harvey’em Cheyne, utopionym i pochłoniętym przez ocean... jednakowoż nazbyt był osłabiony, by wszystkie szczegóły pozbierać do kupy. Jakaś nieznana woń cisnęła mu się w nozdrza; ziąb jakiś, wilgotny a kleisty, przebiegał mu drgawkami po plecach, a słona woda wciskając się we wszystkie pory czyniła go wprost bezradnym. Gdy otworzył oczy, spostrzegł, że znajduje się jeszcze na powierzchni morza, gdyż wokoło niego pędziły srebrzyste wzgórki fal, sam zaś spoczywał na
Uwagi (0)